Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystko, czym nigdy nie byliśmy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Wszystko, czym nigdy nie byliśmy - ebook

Fenomen hiszpańskiego TikToka. Powieść, która poruszy nawet najtwardsze serca.

Leah rozsypała się na kawałki. Leah już nie maluje. Od wypadku, w którym zginęli jej rodzice, Leah jest cieniem samej siebie.

Axel jest najlepszym przyjacielem jej starszego brata. Kiedy przyjmuje ją pod swój dach na kilka miesięcy, chce pomóc jej się odnaleźć i złożyć w całość tę dziewczynę pełną kolorów, którą dawniej była.

Ale nie wie, że choć są jak rodzina, ona od zawsze darzy go uczuciem i że jego życie diametralnie się zmieni.

Bo, choć to zabronione, pociąga go coraz bardziej.

Bo jest morzem, rozgwieżdżonym niebem i winylami Beatlesów.

Bo czasami wystarczy jedno Let It Be, żeby mieć wszystko.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8265-626-8
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

„WSZYSTKO MOŻE OD­MIE­NIĆ SIĘ W JED­NEJ CHWILI”. Tyle razy sły­sza­łam to zda­nie, ale ni­gdy nie ob­ra­ca­łam go w ustach, nie roz­gry­za­łam po­je­dyn­czych słów, nie oswa­ja­łam ich, jakby mo­gły do­ty­czyć wła­śnie mnie. Nie czu­łam gorz­kiego smaku to­wa­rzy­szą­cego „co by było gdyby...” po tym, jak już wy­da­rzy się coś złego, a ty za­sta­na­wiasz się, czy można było tego unik­nąć, bo róż­nica dzie­ląca mieć wszystko od nie mieć nic czę­sto wy­nosi se­kundę. Za­le­d­wie jedną. Jak wtedy, kiedy sa­mo­chód z na­prze­ciwka zje­chał na prze­ciw­le­gły pas. Albo jak te­raz, kiedy on do­szedł do wnio­sku, że nie ma o co wal­czyć, a czer­nie i sza­ro­ści po­kryły ko­lory, które jesz­cze kilka mie­sięcy temu uno­siły się wo­kół mnie...

Dla­tego że w tej jed­nej se­kun­dzie on skrę­cił w prawo.

A ja, choć chcia­łam iść za nim, na­po­tka­łam mur.

I wie­dzia­łam, że da­lej mogę iść tylko w lewo.1. Axel

PO­ŁO­ŻY­ŁEM SIĘ NA DE­SCE SUR­FIN­GO­WEJ, mo­rze wo­kół mnie ko­ły­sało się nie­znacz­nie. Tego dnia prze­zro­czy­sta woda wy­glą­dała ni­czym w bez­kre­snym po­zba­wio­nym kra­wę­dzi ba­se­nie. Nie było fal ani wia­tru, żad­nego ha­łasu. Sły­sza­łem wła­sny mia­rowy od­dech i chlu­pot za każ­dym ra­zem, kiedy za­nu­rza­łem w wo­dzie ra­miona, aż w końcu da­łem so­bie spo­kój i le­ża­łem w bez­ru­chu, wpa­tru­jąc się w ho­ry­zont.

Mógł­bym po­wie­dzieć, że cze­ka­łem na zmianę po­gody lub na do­brą falę, tyle tylko że wie­dzia­łem, że tego dnia żad­nych fal nie bę­dzie. Albo że taki mia­łem spo­sób na spę­dza­nie wol­nego czasu, co aku­rat było prawdą. A jed­nak pa­mię­tam, że w tam­tej chwili usil­nie się nad czymś za­sta­na­wia­łem. Wła­śnie tak, za­sta­na­wia­łem się nad swoim ży­ciem, mia­łem wra­że­nie, że osią­gną­łem już wszyst­kie cele i speł­ni­łem jedno po dru­gim wła­sne ma­rze­nia. „Je­stem szczę­śliwy”, po­wie­dzia­łem do sie­bie. I pa­mię­tam ton lek­kiego zwąt­pie­nia, który echem roz­szedł się po mo­jej gło­wie i spra­wił, że na­gle, nie od­ry­wa­jąc wzroku od po­fa­lo­wa­nej po­wierzchni, zmarsz­czy­łem brwi. „Je­stem szczę­śliwy?”, za­py­ta­łem sa­mego sie­bie. Nie spodo­bała mi się ta nie­pew­ność, która za­czy­nała po­woli kieł­ko­wać, do­po­mi­na­jąc się mo­jej uwagi.

Za­mkną­łem oczy i za­nu­rzy­łem się w mo­rzu.

Po­tem, z de­ską sur­fin­gową pod pa­chą, ru­szy­łem boso do domu, naj­pierw po pia­sku, a na­stęp­nie po po­ro­śnię­tej chwa­stami ścieżce. Po­pchną­łem furtkę nogą sto­sun­kowo mocno – za­wsze za­ci­nała się z po­wodu wil­goci – de­skę zo­sta­wi­łem na ta­ra­sie z tyłu domu i wsze­dłem do środka. Zło­żony na pół ręcz­nik po­ło­ży­łem na krze­śle i nie prze­bie­ra­jąc się, usia­dłem przy biurku zaj­mu­ją­cym nie­mal całą ścianę sa­lonu; pa­no­wał na nim straszny baj­zel. Przy­naj­mniej tak po­wie­dzia­łaby każda upo­rząd­ko­wana osoba. Dla mnie był to me­ga­po­rzą­dek. Wszę­dzie wa­lały się ja­kieś za­pi­ski, próbne szkice i po­gry­zmo­lone kartki. Po pra­wej było tro­chę przej­rzy­ściej – stały tam dłu­go­pisy, ołówki i farby, a nad nimi wi­siał ka­len­darz, na któ­rym za­zna­czy­łem kilka dat, ta­kich jak ter­miny od­da­nia pro­jek­tów; po dru­giej stro­nie stał mój kom­pu­ter.

Przej­rza­łem na­gro­ma­dzone zle­ce­nia i od­pi­sa­łem na parę mejli, za­nim otwo­rzy­łem pro­jekt, któ­rym się wła­śnie zaj­mo­wa­łem, fol­der tu­ry­styczny Gold Co­ast. Za­da­nie było do­syć ba­nalne, jedna ilu­stra­cja przed­sta­wia­jąca plażę i ocean z za­wi­ja­ją­cymi się fa­lami, po któ­rych sur­fo­wały po­zba­wione szcze­gó­łów ludz­kie syl­wetki. Tego typu zle­ce­nia lu­bi­łem naj­bar­dziej: pro­ste, szyb­kie do wy­ko­na­nia, do­brze płatne i do­pre­cy­zo­wane. Nic w ro­dzaju „wy­myśl coś sam” albo „wo­le­li­by­śmy, że­byś za­pro­po­no­wał nam kilka wer­sji”, tylko po pro­stu „na­ry­suj je­baną plażę”.

Po dłuż­szej chwili po­sze­dłem zro­bić so­bie ka­napkę z tym, co aku­rat było w lo­dówce, i na­la­łem so­bie drugą kawę, bez cu­kru, zimną. Wła­śnie mia­łem upić łyk, kiedy ktoś za­pu­kał do drzwi. Nie lu­bi­łem nie­za­po­wie­dzia­nych wi­zyt. Od­sta­wi­łem ku­bek na ku­chen­nym bla­cie i zmarsz­czy­łem brwi.

Gdy­bym wtedy wie­dział, co przy­nie­sie ze sobą te kilka ude­rzeń, może po­sta­no­wił­bym nie otwie­rać. Cho­ciaż wła­ści­wie kogo ja chcę oszu­kać? Ni­gdy nie od­wró­cił­bym się do nich ple­cami. To sta­łoby się tak czy ina­czej. Wcze­śniej czy póź­niej. Co za róż­nica? Czu­łem się tak, jak­bym od po­czątku grał w ro­syj­ską ru­letkę pi­sto­le­tem z peł­nym ma­ga­zyn­kiem. Nie było in­nego wyj­ścia, któ­raś z kul mu­siała prze­szyć mi serce.

Na­dal opie­ra­łem się o fra­mugę, kiedy do­tarło do mnie, że to nie jest przy­ja­ciel­ska wi­zyta. Od­su­ną­łem się, po­zwa­la­jąc za­ska­ku­jąco po­nu­remu i po­waż­nemu Oli­ve­rowi wejść do środka.

Po­sze­dłem za nim do kuchni i spy­ta­łem, co się stało. Na­wet nie spoj­rzał na kawę, otwo­rzył górną szafkę, w któ­rej trzy­ma­łem bu­telki, i wy­cią­gnął brandy.

– Nie­źle, jak na wtor­kowy po­ra­nek – wy­pa­li­łem.

– Mam za­je­bi­sty pro­blem.

Cze­ka­łem w mil­cze­niu. Uświa­do­mi­łem so­bie, że na­dal je­stem w ką­pie­lów­kach, w które wsko­czy­łem za­raz po prze­bu­dze­niu. Oli­ver z ko­lei był ubrany w dłu­gie spodnie i białą ko­szulę; strój, któ­rego jesz­cze nie­dawno po­przy­się­gał ni­gdy na sie­bie nie wło­żyć.

– Nie wiem, co zro­bić, cały czas sta­ram się wy­my­ślić ja­kiś plan B, ale chyba wy­czer­pa­łem wszyst­kie moż­li­wo­ści i chyba... chyba będę cię po­trze­bo­wał.

Przy­kuło to moją uwagę, głów­nie dla­tego, że Oli­ver ni­gdy o nic nie pro­sił, na­wet mnie, a zo­sta­łem jego naj­lep­szym przy­ja­cie­lem, jesz­cze za­nim na­uczył się jeź­dzić na ro­we­rze. Na­wet w naj­gor­szym mo­men­cie swo­jego ży­cia od­rzu­cił wszelką po­moc, jaką mu za­ofe­ro­wa­łem. Nie wiem, czy z po­wodu dumy, czy dla­tego, że nie chciał spra­wiać kło­potu, a może sam chciał so­bie udo­wod­nić, że w tej sy­tu­acji bez względu na jej trud­no­ści da radę.

Może dla­tego za­re­ago­wa­łem bez wa­ha­nia:

– Wiesz, że zro­bię dla cie­bie wszystko.

Oli­vier jed­nym hau­stem do­pił drinka, wsta­wił szklankę do zlewu i oparł o niego ręce.

– Wy­sy­łają mnie do Syd­ney. Na ja­kiś czas.

– Nie wie­rzę, stary... – Otwo­rzy­łem sze­roko oczy.

– Nie bę­dzie mnie trzy ty­go­dnie w mie­siącu przez cały rok. Chcą, że­bym przy­pil­no­wał na miej­scu otwar­cia no­wego od­działu. Będę mógł wró­cić do­piero, jak się ze wszyst­kim upo­rają. Chcia­łem od razu od­rzu­cić tę ofertę, ale, cho­lera, po­dwa­jają mi pen­sję, Axel. A te­raz bar­dzo po­trze­buję pie­nię­dzy. Ze względu na nią. Na wszystko.

Pa­trzy­łem, jak zde­ner­wo­wany prze­cze­suje ręką włosy.

– Rok to nie tak długo... – bąk­ną­łem.

– Nie mogę jej ze sobą za­brać. Po pro­stu nie da rady.

– Co masz na my­śli?

Nie oszu­kujmy się, do­sko­nale wie­dzia­łem, co cza­iło się za „nie mogę jej ze sobą za­brać”. Od­po­wiedź uwię­zła mi w gar­dle, bo mia­łem świa­do­mość, że nie mogę od­mó­wić, zwłasz­cza że oboje na­le­żeli do wą­skiego grona osób, które ko­cha­łem naj­bar­dziej na świe­cie. Do ro­dziny. Nie tej, która jest ci dana, bo tej aku­rat mia­łem pod do­stat­kiem, tylko do tej, którą sam so­bie wy­bie­rasz.

– Wiem, że pro­szę o wiele. – Tak było. – Ale to je­dyne wyj­ście. Nie mogę za­brać jej ze sobą do Syd­ney, do­piero za­czął się rok szkolny, a po­przedni pra­wie cały stra­ciła. Nie mogę wy­rwać jej ze świata, który zna, to dla niej za duża zmiana, no i tylko wy nam zo­sta­li­ście. A nie mogę też zo­sta­wić jej sa­mej; ma na­pady pa­niki i kosz­mary, i nie... nie jest z nią do­brze; chciał­bym, żeby Leah stała się znowu sobą, za­nim za rok pój­dzie na uni­wer­sy­tet.

Po­dra­pa­łem się po karku, pod­sze­dłem do szafki, na­śla­du­jąc po ko­lei wszyst­kie wcze­śniej­sze ru­chy Oli­vera, i się­gną­łem po bu­telkę brandy. Po­czu­łem pie­cze­nie w prze­łyku.

– Kiedy wy­jeż­dżasz? – za­py­ta­łem.

– Za dwa ty­go­dnie.

– Kurwa, Oli­ver.

2. Axel

KIEDY SKOŃ­CZY­ŁEM SIE­DEM LAT, ojca wy­rzu­cili z pracy i prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do mekki ar­ty­stów – mia­steczka o na­zwie By­ron Bay. A po­nie­waż wcze­śniej miesz­ka­li­śmy w Mel­bo­urne, w bloku na trze­cim pię­trze, to kiedy do­tar­li­śmy do na­szego no­wego domu, po­czu­łem, jak­bym od tej pory był bez prze­rwy na wa­ka­cjach. W By­ron Bay czę­sto wi­dy­wa­łem lu­dzi cho­dzą­cych po mie­ście lub po su­per­mar­ke­cie boso. Pa­no­wała tu luźna at­mos­fera, pra­wie nikt nie pa­trzył na ze­ga­rek i praw­do­po­dob­nie za­ko­cha­łem się w każ­dym za­kątku, jesz­cze za­nim po­cią­gną­łem za klamkę drzwi sa­mo­chodu i otwie­ra­jąc je, ude­rzy­łem nimi na­dą­sa­nego chło­paka, mo­jego przy­szłego, jak się oka­zało, są­siada.

Oli­ver miał po­tar­gane włosy, wor­ko­wate ubra­nie i wy­glą­dał jak dzi­kus. Geo­r­gia, moja matka, czę­sto w cza­sie ro­dzin­nych przy­jęć, kiedy wy­piła o je­den kie­li­szek wina za dużo, wspo­mi­nała to pierw­sze spo­tka­nie i mó­wiła, że o mały włos zła­pa­łaby go i siłą za­cią­gnęła do na­szego no­wego domu, żeby po­rząd­nie go wy­szo­ro­wać. Na szczę­ście, kiedy chwy­ciła go za rę­kaw ko­szulki, na­de­szli Jo­ne­so­wie. Pu­ściła chłopca, jak tylko po­jęła, że stoi na­prze­ciwko źró­dła pro­blemu. Uśmiech­nięty pan Jo­nes w pon­czo usma­ro­wa­nym ko­lo­rową farbą wy­cią­gnął do niej rękę. Pani Jo­nes zaś rzu­ciła się jej na szyję, a mama zu­peł­nie onie­miała. Oj­ciec, mój brat i ja wy­buch­nę­li­śmy śmie­chem, wi­dząc zmie­sza­nie ma­lu­jące się na jej twa­rzy.

– Za­kła­dam, że je­ste­ście na­szymi no­wymi są­sia­dami – za­gad­nęła matka Oli­vera.

– Tak, wła­śnie przy­je­cha­li­śmy – przed­sta­wił się mój oj­ciec.

Roz­mowa trwała jesz­cze chwilę, ale Oli­ver nie wy­glą­dał, jakby miał za­miar się z nami przy­wi­tać. Ką­tem oka zo­ba­czy­łem na­to­miast, jak ze znu­dzoną miną wy­ciąga z kie­szeni procę i ka­myk i ce­luje w mo­jego brata Ju­stina. Tra­fił za pierw­szym ra­zem. Wy­buch­ną­łem śmie­chem i od razu uzna­łem, że szybko się za­przy­jaź­nimy.

3. Leah

– HERE CO­MES THE SUN, here co­mes the sun – w gło­wie sły­sza­łam po­wta­rza­jące się słowa pio­senki, ale nie było ani śladu tego słońca w czar­nych sta­wia­nych na pa­pie­rze kre­skach. Sam mrok i su­rowe pro­ste li­nie. Po­czu­łam, że serce za­czyna mi bić co­raz szyb­ciej, co­raz nie­spo­koj­niej, co­raz mniej ryt­micz­nie. Ta­chy­kar­dia. Zmię­łam kartkę, ci­snę­łam ją do ko­sza i wy­cią­gnę­łam się na łóżku, kła­dąc rękę na piersi i sta­ra­jąc się od­dy­chać... tylko od­dy­chać....

4. Axel

WY­SIA­DŁEM Z SA­MO­CHODU i wdra­pa­łem się po schod­kach, sta­jąc przed drzwiami domu ro­dzi­ców. Punk­tu­al­ność nie była moją mocną stroną, więc jak co nie­dzielę na ro­dzin­nym obie­dzie po­ja­wi­łem się ostatni. Mama na po­wi­ta­nie prze­cze­sała mi włosy pal­cami i za­py­tała, czy tego piega na ra­mie­niu mia­łem już ty­dzień wcze­śniej. Sły­sząc py­ta­nie, oj­ciec prze­wró­cił oczami, uści­skał mnie i prze­pu­ścił do sa­lonu. Tam rzu­cili się na mnie moi bra­tan­ko­wie, któ­rzy ła­pali mnie za nogi, do­póki Ju­sti­nowi nie udało się ich okieł­znać obiet­nicą cze­ko­la­dek.

– Na­dal roz­da­jesz ła­pówki? – za­py­ta­łem.

– To je­dyna sku­teczna me­toda – od­parł z re­zy­gna­cją.

Bliź­niaki za­śmiały się ci­cho, a ja mu­sia­łem oprzeć się po­ku­sie, żeby do nich nie do­łą­czyć. Dia­bły w ludz­kiej skó­rze. Dwa uro­cze dia­bły, które przez cały dzień na prze­mian krzy­czały: „Wujku Axelu, pod­sadź mnie!”, „Wujku Axelu, zsadź mnie!”, „Wujku Axelu, kup mi to!”, „Wujku Axelu, strzel so­bie w łeb!” i tym po­dobne. To z ich po­wodu mój star­szy brat za­czy­nał ły­sieć (choć sam z sie­bie ni­gdy nie przy­znałby się, że używa pro­duk­tów za­po­bie­ga­ją­cych wy­pa­da­niu wło­sów), a Emily, ta sama dziew­czyna, z którą spo­ty­kał się jesz­cze w li­ceum, a która zo­stała jego żoną, za­częła no­sić wy­godne leg­ginsy i uśmie­chać się za każ­dym ra­zem, kiedy któ­ryś z jej sy­nów po­sta­no­wił na nią zwy­mio­to­wać albo na­ba­zgro­lić jej coś na ubra­niu mar­ke­rem.

Ski­ną­łem Oli­ve­rowi na po­wi­ta­nie i pod­sze­dłem do Leah, która sie­działa przy za­sta­wio­nym stole, wbi­ja­jąc wzrok w wi­no­rośl wy­ma­lo­waną na brze­gach ta­le­rza. Kiedy usia­dłem obok i da­łem jej de­li­kat­nego ko­le­żeń­skiego kuk­sańca, pod­nio­sła na mnie wzrok. Nie za­re­ago­wała. Nie tak, jak zro­bi­łaby wcze­śniej, uśmie­cha­jąc się tym swoim uśmie­chem roz­świe­tla­ją­cym jej całą twarz i po­kój. Za­nim zdą­ży­łem co­kol­wiek po­wie­dzieć, po­ja­wił się mój oj­ciec i po­sta­wił na środku stołu tacę z na­dzie­wa­nym kur­cza­kiem. Już za­czy­na­łem roz­glą­dać się wo­kół z kon­ster­na­cją, kiedy mama wrę­czyła mi misę pie­czo­nych wa­rzyw. Uśmiech­ną­łem się w po­dzięce.

Je­dli­śmy, nie prze­sta­jąc roz­ma­wiać o wszyst­kim po ko­lei – ro­dzin­nej ka­wiarni, se­zo­nie sur­fin­go­wym, ostat­niej za­raź­li­wej cho­ro­bie, któ­rej ist­nie­nie od­kryła matka. Je­dy­nym nie­pod­ję­tym te­ma­tem był ten, który wi­siał w po­wie­trzu, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo sta­ra­li­śmy się go igno­ro­wać. Kiedy na­de­szła pora de­seru, oj­ciec od­chrząk­nął, a ja po­czu­łem, że ma do­syć uda­wa­nia, że nic się nie dzieje.

– Oli­ver, chłop­cze, do­brze to prze­my­śla­łeś?

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy na niego. Wszy­scy poza jego sio­strą.

Leah nie od­ry­wała wzroku od ser­nika.

– De­cy­zja za­pa­dła. Nim się obej­rzy­cie, będę z po­wro­tem.

Matka wstała i te­atral­nym ge­stem za­sło­niła twarz ser­wetką, nie mo­gąc po­wstrzy­mać szlo­chu, po czym wy­szła do kuchni. Po­krę­ci­łem głową, kiedy oj­ciec chciał iść za nią i za­pro­po­no­wa­łem, że sam po­sta­ram się ją uspo­koić. Za­czerp­ną­łem głę­boko po­wie­trza, sta­ną­łem obok niej i opar­łem się o blat ku­chenny.

– Mamo, nie mo­żesz tak się za­cho­wy­wać, nie tego te­raz po­trze­bują...

– To sil­niej­sze ode mnie, synu. Cała ta sy­tu­acja jest nie do znie­sie­nia. Co jesz­cze się wy­da­rzy? To był kosz­marny rok, kosz­marny...

Mo­głem rzu­cić ja­ką­kol­wiek głu­potę typu „bez prze­sady” albo „wszystko ja­koś się ułoży”, ale nie mia­łem od­wagi, bo wie­dzia­łem, że to nie­prawda, że nic nie bę­dzie już ta­kie jak daw­niej. Na­sze ży­cie nie tyle ule­gło zmia­nie, od­kąd Jo­ne­so­wie zgi­nęli w wy­padku sa­mo­cho­do­wym, ile stało się in­nym ży­ciem, zu­peł­nie od­mien­nym, bez dwóch osób, wcze­śniej sil­nie obec­nych, ni­czym ro­pie­jąca rana, która nie może się za­bliź­nić.

Od kiedy po­sta­wi­li­śmy nogę w By­ron Bay, sta­li­śmy się ro­dziną. My. Oni. Za­wsze ra­zem. Mimo róż­nic. Jo­ne­so­wie bu­dzili się co­dzien­nie rano, my­śląc je­dy­nie o „tu i te­raz”, a moja matka nie­ustan­nie za­mar­twiała się o przy­szłość. Oni byli ma­la­rzami na­le­żą­cymi do ar­ty­stycz­nego światka, przy­wy­kłymi do ży­cia na ło­nie na­tury, my zna­li­śmy je­dy­nie miej­skie ży­cie Mel­bo­urne. Mimo tych wszyst­kich „tak” i wszyst­kich „nie” pa­da­ją­cych rów­no­cze­śnie na za­dane py­ta­nie; po­mimo sprzecz­nych opi­nii i dys­ku­sji trwa­ją­cych do bia­łego rana pod­czas wspól­nych ko­la­cji w ogro­dzie...

By­li­śmy nie­roz­łączni.

A te­raz wszystko się roz­pa­dło.

Matka otarła łzy.

– Jak mo­gło mu przyjść do głowy, żeby zo­sta­wić ci Leah? Prze­cież my mo­gli­śmy zna­leźć ja­kieś roz­wią­za­nie, na przy­kład zro­bić szybki re­mont sa­lonu i za­mie­nić go w dwa po­koje albo ku­pić roz­kła­daną ka­napę. Wiem, że to może nie naj­wy­god­niej­sze i że ona po­trze­buje swo­jej prze­strzeni, ale, prze­cież ty nie masz na­wet żad­nego zwie­rzę­cia.

Unio­słem brew nieco do­tknięty.

– Wła­ści­wie to mam.

Matka spoj­rzała na mnie zdzi­wiona.

– Tak? A jak się na­zywa?

– Nie ma imie­nia. Jesz­cze.

W rze­czy sa­mej nie był to „mój zwie­rzak”, nie czer­pa­łem przy­jem­no­ści z po­sia­da­nia „na wła­sność” ży­wych stwo­rzeń, ale od czasu do czasu chuda kotka tri­ko­lorka z miną pod ty­tu­łem „nie­na­wi­dzę ca­łego świata” po­ja­wiała się u mnie na ta­ra­sie z tyłu domu, do­po­mi­na­jąc się o je­dze­nie, a ja da­wa­łem jej resztki z obiadu. By­wały ty­go­dnie, że przy­cho­dziła trzy lub cztery razy, a kiedy in­dziej nie ra­czyła po­ka­zać się wcale.

– To bę­dzie ka­ta­strofa.

– Mamo, mam pra­wie trzy­dzie­ści lat, do cho­lery, mogę się nią za­jąć. To naj­lep­sze roz­wią­za­nie. Wy w za­sa­dzie nie ru­sza­cie się z ka­wiarni, a kiedy już wy­cho­dzi­cie, to tylko po to, by za­jąć się bliź­nia­kami. I prze­cież nie mo­głaby przez cały rok spać w sa­lo­nie.

– Co bę­dzie­cie je­dli? – na­ci­skała.

– Nie wiem, mamo, chyba, kurwa, je­dze­nie.

– Synu, jak ty się wy­ra­żasz?!

Od­wró­ci­łem się na pię­cie i opu­ści­łem kuch­nię. Po­sze­dłem do sa­mo­chodu, wy­cią­gną­łem ze schowka po­miętą paczkę pa­pie­ro­sów i od­da­li­łem się o kilka ulic. Usia­dłem na kra­węż­niku ni­skiego chod­nika i za­pa­li­łem, wpa­tru­jąc się w ko­ły­sane wia­trem ga­łę­zie. To nie była dziel­nica, w któ­rej do­ra­sta­li­śmy, a na­sze ro­dziny splo­tły się w jedną. Obie działki ja­kiś czas temu wy­sta­wiono na sprze­daż; moi ro­dzice prze­pro­wa­dzili się do ma­łego domku z jedną sy­pial­nią w cen­trum By­ron Bay, nie­da­leko ka­wiarni, którą otwo­rzyli za­raz po tym, jak się tu prze­pro­wa­dzi­li­śmy po­nad dwa­dzie­ścia lat temu. Nie mieli naj­mniej­szego po­wodu, by na­dal miesz­kać na przed­mie­ściach. Ju­stin i ja dawno się wy­pro­wa­dzi­li­śmy, stra­cili są­sia­dów, a Oli­ver i Leah prze­pro­wa­dzili się do domu, który Oli­ver wy­na­jął, żeby tro­chę się usa­mo­dziel­nić, kiedy wró­ci­li­śmy tu po stu­diach.

– My­śla­łem, że rzu­ci­łeś.

Pod­nio­słem głowę i przy­mkną­łem po­wieki, wpa­tru­jąc się pod słońce w Oli­vera. Po­woli wy­pu­ści­łem dym, a on usiadł obok.

– Bo rzu­ci­łem. Kilka pa­pie­ro­sów dzien­nie to żadne pa­le­nie. A przy­naj­mniej nie ta­kie, jak tych, co na­prawdę palą.

Uśmiech­nął się, się­gnął po paczkę, wy­jął pa­pie­rosa i sam za­pa­lił.

– Wpa­ko­wa­łem cię w nie­złe ta­ra­paty, co?

Przy­pusz­czam, że ob­ję­cie opieki nad dzie­więt­na­sto­latką, która już w ni­czym nie przy­po­mi­nała ma­łej dziew­czynki, można było uznać za „ta­ra­paty”. Ale rów­no­cze­śnie przy­po­mnia­łem so­bie wszystko, co Oli­ver kie­dy­kol­wiek dla mnie zro­bił. Od na­uki jazdy na ro­we­rze po zła­many nos w bójce, w którą wplą­tał się z mo­jej winy, kiedy stu­dio­wa­li­śmy w Bris­bane. Ode­tchną­łem głę­boko i zga­si­łem nie­do­pa­łek na ziemi.

– Damy so­bie radę – po­wie­dzia­łem.

– Leah może jeź­dzić do szkoły ro­we­rem, a przez resztę czasu i tak sie­dzi za­mknięta w po­koju. Nie udaje mi się jej stam­tąd wy­cią­gnąć, sam wiesz... Chciał­bym, żeby wszystko było znowu jak daw­niej. I ma swoje przy­zwy­cza­je­nia, ale o tym jesz­cze zdążę ci opo­wie­dzieć. Będę przy­la­ty­wać co mie­siąc i...

– Spo­koj­nie, na pewno nie bę­dzie to ta­kie skom­pli­ko­wane.

Bo i dla mnie nie było to ni­czym skom­pli­ko­wa­nym, przy­naj­mniej nie tak jak dla niego. Mu­sia­łem tylko przy­zwy­czaić się do miesz­ka­nia z kimś, czego nie ro­bi­łem od lat, i do pa­no­wa­nia nad sobą. Resztę mo­gli­śmy wy­pra­co­wać na bie­żąco. Po wy­padku Oli­ver mu­siał wy­rzec się bez­tro­skiego ży­cia, które wie­dli­śmy do tam­tej pory, i za­jąć się sio­strą. Pod­jął pracę w fir­mie, któ­rej nie lu­bił, ale da­wała mu do­brą pen­sję i sta­bi­li­za­cję.

Mój przy­ja­ciel wziął głę­boki od­dech i na mnie spoj­rzał.

– Bę­dziesz na nią uwa­żał, prawda?

– Kurwa, a jakby ina­czej – za­pew­ni­łem.

– Okej, bo Leah... tylko ona mi zo­stała.

Przy­tak­ną­łem i nie mu­sie­li­śmy na­wet na sie­bie pa­trzeć, żeby się zro­zu­mieć: on po­czuł ulgę, bo wie­dział, że zro­bię wszystko, co w mo­jej mocy, żeby Leah czuła się do­brze, a ja zda­łem so­bie sprawę, że praw­do­po­dob­nie to mnie Oli­ver ufał naj­bar­dziej.

5. Axel

OLI­VER POD­NIÓSŁ KIE­LI­SZEK, a na jego ustach po­ja­wił się uśmiech.

– Za przy­jaźń! – krzyk­nął.

Stuk­ną­łem się z nim i upi­łem łyk drinka, które wła­śnie nam po­dano. Była to ostat­nia so­bota przed wy­jaz­dem Oli­vera do Syd­ney i w końcu, pod wpły­wem na­ci­sków, udało mi się go prze­ko­nać, że­by­śmy wy­rwali się gdzieś na chwilę. Skoń­czy­li­śmy tam gdzie zwy­kle, w Ca­vvan­bah, pod go­łym nie­bem, nie­mal na przed­mie­ściach, nie­da­leko plaży nad oce­anem. Lo­kal na­zy­wał się tak samo jak tu­tej­sza osada abo­ry­ge­nów, co zna­czyło „miej­sce spo­tka­nia”, i w rze­czy sa­mej naj­le­piej pu­en­to­wało du­cha i toż­sa­mość By­ron Bay. Buda, w któ­rej ser­wo­wano drinki i stało kilka sto­li­ków po­ma­lo­wa­nych na wy­spiar­ski nie­bie­ski ko­lor, do­sko­nale współ­grała z trzci­no­wym da­chem, pal­mami i za­wie­szo­nymi pod su­fi­tem huś­taw­kami roz­lo­ko­wa­nymi wo­kół baru, słu­żą­cymi za krze­sła.

– Nie mogę uwie­rzyć, że wy­jeż­dżam.

Trą­ci­łem go łok­ciem, a on za­śmiał się bez prze­ko­na­nia.

– To tylko rok, no i bę­dziesz przy­jeż­dżał co mie­siąc.

– Ale Leah..., kurwa, Leah...

– Będę o nią dbał – po­wie­dzia­łem znowu, bo po­wta­rza­łem to samo nie­mal co­dzien­nie od tam­tego po­ranka, kiedy po­ja­wił się u mnie i wspól­nie ob­my­śli­li­śmy plan. – Za­wsze po­tra­fi­li­śmy utrzy­mać się na po­wierzchni, nie za­po­mi­naj, że na­sza za­sada brzmi: „Byle do przodu”, te­raz też nam się uda.

Po­tarł twarz dło­nią i wes­tchnął.

– Oby na­dal było to ta­kie pro­ste.

– Jest. A te­raz zo­stawmy te­mat i chodźmy się ba­wić. – Do­pi­łem drinka jed­nym hau­stem i pod­nio­słem się od sto­lika. – Idę po na­stępną ko­lejkę, chcesz to samo?

Oli­ver przy­tak­nął, a ja ru­szy­łem w stronę baru, za­trzy­mu­jąc się po dro­dze kilka razy, żeby po­zdro­wić zna­jo­mych. W tak ma­łym mie­ście pra­wie wszy­scy się znali, przy­naj­mniej z wi­dze­nia. Łok­ciami opar­łem się o bar i uśmiech­ną­łem do Ma­di­son, kiedy zro­biła na­dą­saną minę po tym, jak po­dała dwa drinki klien­tom sto­ją­cym obok.

– Na­stępna ko­lejka? Chcesz się upić?

– Nie wiem. To za­leży. Czy je­śli się upiję, mogę li­czyć na to, że mnie wy­ko­rzy­stasz?

Ma­di­son zdu­siła śmiech i się­gnęła po bu­telkę.

– A chciał­byś?

– Wiesz, że z tobą za­wsze.

Po­dała mi dwa drinki, wpa­tru­jąc się we mnie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Mam na cie­bie za­cze­kać, czy masz ja­kieś inne plany?

– Będę się tu na­dal krę­cił, jak skoń­czysz.

Resztę wie­czoru spę­dzi­li­śmy z Oli­ve­rem na pi­ciu i wspo­mi­na­niu. Na przy­kład jak wtedy, kiedy upi­li­śmy się na plaży i za­dzwo­ni­li­śmy po jego ojca, a on za­miast po nas przy­je­chać i za­brać nas do domu, po­sta­no­wił na­ma­lo­wać nas w swoim szki­cow­niku, jak le­żymy roz­wa­leni na pia­sku w dziw­nych po­zach, a po­tem od­bił ry­su­nek na ksero i po­roz­wie­szał w domu u nich i u nas, że­by­śmy do­brze za­pa­mię­tali, że za­cho­wa­li­śmy się jak idioci. Do­uglas Jo­nes miał dość spe­cy­ficzne po­czu­cie hu­moru. Albo jak wtedy, kiedy wpa­ko­wa­li­śmy się w Bris­bane w nie­zły ka­nał, tego dnia, kiedy udało nam się zdo­być skądś zioło, a ja spa­li­łem się na amen i w głu­pawce wy­rzu­ci­łem do mo­rza klu­cze od wy­naj­mo­wa­nego miesz­ka­nia. Oli­ver na kom­plet­nym haju rzu­cił się w ubra­niu ich szu­kać, a ja na brzegu la­łem ze śmie­chu.

W tam­tym cza­sie po­przy­się­gli­śmy so­bie, że ni­gdy nie zmie­nimy na­szego stylu ży­cia i bę­dzie ono za­wsze ta­kie jak mia­steczko, w któ­rym do­ra­sta­li­śmy – pro­ste, na lu­zie, a jego esen­cją będą sur­fing i kontr­kul­tura.

Spoj­rza­łem na Oli­vera i po­wstrzy­ma­łem wes­tchnie­nie, do­pi­ja­jąc drinka.

– Idę, nie chcę zo­sta­wiać jej sa­mej na tak długo – po­wie­dział.

– Do­bra. – Za­śmia­łem się, wi­dząc, jak się za­chwiał, a on po­ka­zał mi środ­kowy pa­lec i zo­sta­wił na stole parę bank­no­tów. – Po­ga­damy ju­tro.

– Do ju­tra – od­po­wie­dział.

Przy­sia­dłem się jesz­cze na chwilę do grupy zna­jo­mych. Ga­vin opo­wie­dział nam o swo­jej no­wej dziew­czy­nie, tu­ry­stce, która przy­je­chała dwa mie­siące wcze­śniej i po­sta­no­wiła zo­stać na czas nie­okre­ślony. Jake ze trzy lub cztery razy opi­sy­wał nam pro­jekt swo­jej no­wej de­ski sur­fin­go­wej. Tom tylko pił i słu­chał reszty. A ja prze­sta­łem my­śleć, w miarę jak lo­kal po dwu­na­stej za­czął pu­sto­szeć. Kiedy ostatni klient wy­szedł, okrą­ży­łem budę, w któ­rej mie­ścił się bar, otwo­rzy­łem tylne drzwi i wsze­dłem do środka.

– Przy­po­mnij mi, dla­czego je­stem taki cier­pliwy.

Ma­di­son uśmiech­nęła się, za­cią­gnęła ża­lu­zję i po­de­szła bli­żej z za­lot­nym uśmie­chem. Wsu­nęła palce w szlufki mo­ich dżin­sów i przy­cią­gnęła mnie do sie­bie, aż na­sze pół­otwarte usta się spo­tkały.

– Bo umiem ci to wy­na­gro­dzić... – wy­szep­tała.

– Od­śwież mi pa­mięć.

Ścią­gną­łem z niej skąpy top. Nie miała pod spodem sta­nika. Ma­di­son roz­pięła gu­zik mo­ich spodni, po czym ocie­ra­jąc się o mnie bar­dzo po­woli, uklęk­nęła. Kiedy wzięła go do ust, przy­mkną­łem po­wieki i mu­sia­łem oprzeć się o są­sied­nią ścianę. Za­nu­rzy­łem palce w jej wło­sach, na­le­ga­jąc, by po­ru­szała się co­raz szyb­ciej, brała go co­raz głę­biej. Kiedy już pra­wie do­cho­dzi­łem, od­su­ną­łem się od niej na chwilę i za­ło­ży­łem gumkę. Po czym za­nu­rzy­łem się w niej, przy­ci­ska­jąc jej plecy do ściany, i na­tar­łem na nią z całą gwał­tow­no­ścią, drżąc za każ­dym ra­zem, kiedy ję­czała moje imię, za­tra­ca­jąc się w tym mo­men­cie, w tej chwili roz­ko­szy, w tym sek­sie, w tym pra­gnie­niu. Nic wię­cej nie miało zna­cze­nia. Czy­sta per­fek­cja.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: