- promocja
Wszystko da się naprawić - ebook
Wszystko da się naprawić - ebook
Niby nic strasznego się nie dzieje, ale nie ma już miłosnych uniesień, a partner zaczyna coraz częściej irytować…
Kryzys w związku to rzecz nieuchronna – mówi prof. Starowicz. I daje mnóstwo rad, co robić, żeby zwykła kłótnia nie przerodziła się w trzęsienie ziemi, a szarość życia nie doprowadziła do zerwania?
Kolejna świetna książka autora bestsellerowych O kobiecie i O mężczyźnie.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-185-1 |
Rozmiar pliku: | 770 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To ja pani zadam pytanie: spotkała pani kiedyś anioła?
Nie.
No właśnie. Ja też nie. Będziemy zatem rozmawiać o ludziach, bo ja na tym się znam, nie na niebiańskich sielankach. A ludzie mają konflikt wpisany w naturę. Więc oczekiwanie na to, że związek może obyć się bez konfliktów, to oczekiwanie niedorzeczne. Mało tego, konflikty są potrzebne. Rozładowują napięcia, pozwalają lepiej poznać drugą stronę, ale też siebie. Zna pani takie powiedzenie: zdrowo się pokłóciłem z żoną/mężem? No właśnie, zdrowo. Bo istnieją naprawdę zdrowe kłótnie, po których, jak po burzy, oczyszcza się atmosfera, wyartykułowane zostały żale i pretensje, czasem na nowo wynegocjowane zasady życia pod jednym dachem. Bywa i tak, że nagle druga strona dostrzega w partnerze osobę z temperamentem, a od jakiegoś czasu widziała w nim safandułę czy bezwolną ciapę. Ileż to razy konflikt sprawia, że i seks nabiera na nowo smaku.
Kłótnia higieniczna?
Albo wręcz jak skalpel przecinający wrzód. Mówimy oczywiście o sytuacji, kiedy konflikt nie przeradza się w wojnę domową. Ale tak naprawdę takich ostrych sytuacji nie jest wiele. Mimo to przez lata mojej pracy obserwuję, że teraz ludzie rozstają się zbyt łatwo, zbyt szybko. Zdecydowanie za szybko.
Bo jest to łatwe i wygodne?
Teraz tak. W przeszłości nie podejmowano łatwo decyzji o rozwodzie, bo człowiek żył pod silną presją opinii społecznej. Proszę pani, ja jeszcze pamiętam, że rozwodników nie zapraszało się na przyjęcia. Działo się to w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. Byli na marginesie, nie wypadało się z nimi spotykać. W małych miasteczkach stawali się szybko obywatelami drugiej kategorii.
Izolowani z powodu swojego życiowego niepowodzenia czy zerwania przysięgi małżeńskiej?
Ze wszystkich tych powodów. Proszę pamiętać, że małżeństwo było traktowane jako nierozerwalne, trwałe. Podjąć decyzję o rozwodzie to było wielkie wyzwanie, o wiele większe niż dzisiaj. Oczywiście, wiedziano, że są różne problemy: awantury, nieporozumienia, nadużywanie alkoholu, niedopasowanie seksualne, niewierność, ale trzeba było to przetrzymać dla dobra rodziny. Rodzina była najważniejsza, otaczano ją swoistym kultem, a jej trwałość, dobro dzieci to były właściwie dogmaty. Kościół miał ogromny wpływ na trwałość małżeństwa, tym bardziej że unieważnienie ślubu kościelnego należało do rzadkości. Generalnie, 40 lat temu nie było więc warunków sprzyjających do tego, żeby się rozwodzić. Notowano szalenie niski wskaźnik rozwodów. W sytuacji konfliktowej mąż i żona byli zdeterminowani, że trzeba konflikt przezwyciężyć dla dobra rodziny, dzieci. Albo sami się męczyli, albo chodzili do specjalistów, albo korzystali z pomocy księży w rodzinnych poradniach usytuowanych przy parafiach. Starali się przezwyciężyć ten kryzys. Zdarzały się wypadki, że przyjeżdżała dalsza rodzina, aby ingerować, zażegnać konflikt. Wspólnie próbowali jakoś pomóc. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia.
Popatrzmy na źródła tamtych sytuacji kryzysowych. Zdrada – to było bardzo częste. Więc co mogło pomóc? Wycofanie się z romansu: dla dobra dzieci, dla dobra rodziny. Oczywiście niektórzy (czy niektóre) byli po tej decyzji mocno poobijani, ale wiedzieli, że robią to w słusznej sprawie. W przeszłości, kiedy małżeństwo było traktowane bardzo serio, jeżeli kobieta zorientowała się, że mąż ma romans, czuła się mimo wszystko bezpiecznie. On utrzymywał rodzinę i raczej nie był skłonny, żeby zostawić żonę. Udawano więc, że tego romansu się nie widzi. Weźmy inny przykład: pijaństwo – alkoholik decydował się na leczenie też dla dobra rodziny.
A tzw. niezgodność charakterów?
Ona, po pijaństwie i zdradach, zajmowała trzecie miejsce w rankingu przyczyn rozstań. Tylko że to takie pojęcie wytrych: wszystko tam można zmieścić.
Czyli ludzie pracowali nad sobą chętniej niż teraz?
Nie wiem, czy chętniej, ale byli bardziej zdeterminowani, żeby rozwiązać problem dla dobra rodziny. Myślało się wtedy o tym, jak bardzo rozstanie odbije się na dzieciach, że będą cierpiały, więc nie można ich zawieść. Podkreślam raz jeszcze: było to poświęcanie się dla rodziny. Wtedy wskaźnik rozwodów był bardzo niski, wystarczy przejrzeć roczniki statystyczne. Pamiętajmy też o polskiej – bardzo prorodzinnej – obyczajowości. Rozbicie związku oznaczało samotność. Nic dziwnego, że wtedy się do sądu tak szybko nie leciało. To była ostateczność.
Czy ci ludzie z dogmatem nierozerwalności rodziny byli bardziej szczęśliwi niż dzisiaj?
Nie można tego rozpatrywać w kategoriach szczęścia. Ale można było mieć satysfakcję, że się poświęciło wszystko na rzecz rodziny, zwłaszcza jeśli się widziało wdzięczność ze strony dzieci.
A oni nie chcieli być razem dla siebie samych? Bycie ze sobą nie było wtedy wartością?
Nie aż tak jak dzisiaj. To, czy chcą być razem, było na dalszym miejscu, w cieniu. Głównie liczyło się poświęcenie na rzecz rodziny. To było takie powszechne hasło, nawet jeśli nie zawsze prawdziwe. Ale na pewno motywowało do działania, zmian.
No to zróbmy duży krok, 40 lat do przodu...
Zmieniło się ogromnie podejście społeczne. Kościół stał się dużo bardziej liberalny, łatwiej zdobyć unieważnienie związku małżeńskiego. Środowisko opiniotwórcze – celebryci, ludzie z show-biznesu, politycy, VIP-y – bez żenady mówi o swoich rozwodach, porzucaniu partnerów. Kiedyś było to nie do pomyślenia. Kiedyś starano się dawać przykłady prorodzinności, rozwodem się nikt nie chwalił, nie obnosił się. Dzisiaj w gazetach rozwody są opisywane z detalami, ba – rozstania zaczęły być celebrowane, urządza się przyjęcia rozwodowe. Nic dziwnego, że małżeństwo przestało być cenione. O tym świadczy także liczba związków na kocią łapę. Są kraje w Europie, gdzie takich związków jest więcej niż małżeństw. U nas dzieje się już to samo. W Polsce jesteśmy świadkami rosnącej liczby rozwodów, również po krótkim czasie trwania związku, jak i większej popularności konkubinatu. Podejście do rozstania staje się dość łatwe, a co więcej – nie jest to już dyskryminujące. Nikt się nie dziwi, że ktoś się rozwiódł, mówi się o tym otwarcie. A poza tym w wielu szkołach są klasy, gdzie większość uczniów pochodzi z rozbitych związków. Również te dzieci nie czują, że są gorsze, nikt ich nie piętnuje. Dojdzie być może i do takiej sytuacji, że dzieci z trwałych związków będą się czuły jakieś nietypowe.
Pan mówi: zbyt łatwo podejmujemy decyzję o rozstaniu.
Wie pani, to jest trochę tak jak z samochodem. Zmienia się go po dwóch, trzech latach, nawet gdy jest sprawny. Kiedyś ubrania przechodziły z ojca na syna, czyli…
Trwałość była wartością.
A teraz zmiana, zmiana, zmiana, wszystko jest w zasadzie jednorazowe. Lodówka się zepsuła, no to kupimy nową, nie warto naprawiać. Komórki się wymienia co rok. Laptopy – to samo. Zużył się troszkę, no to kupujemy nowy. I to zachowanie kulturowo-społeczne przenosi się na nasze związki. Druga osoba też się zużyła, trzeba ją wymienić na lepszy model. To jeden z motywów skłonności do rozstań.
Ale najbardziej niepokojące jest to, że rozwód stał się metodą rozwiązywania problemu. Tyle tylko, że rozwód nie jest żadną metodą rozwiązywania konfliktu. Jest raczej ucieczką od niego. Na dodatek łatwość rozstania w pierwszym związku rodzi obawę, że tak samo będzie się działo w następnych – czy to w małżeństwie, czy w konkubinatach. Zresztą był taki okres, kiedy królowały rozwody „lekkomyślne” – poznali się na dansingu, alkohol, następnego dnia ślub w urzędzie stanu cywilnego, po miesiącu rozwód. To były nieprzemyślane decyzje podjęte pod wpływem chwili, najczęściej chodziło o seks, a kobieta przecież zastrzegła, że „dopiero po ślubie”. Ktoś się zorientował, że coś jest nie tak, i wprowadzono zapis, że od momentu zgłoszenia się do urzędu stanu cywilnego trzeba było czekać miesiąc na ślub. I ubyło par, które po pierwszej randce uznawały, że są dla siebie stworzone i będą żyły razem aż po grób. Dlatego pewne bariery czasowe w zawieraniu małżeństwa mają sens, żeby nie było tak jak w Las Vegas.
Ale przecież do rozwodu chyba wiedzie daleka droga. Najpierw są konflikty, często awantury, ciche dni i tak dalej, rozstanie to przecież tak poważna decyzja, że podejmuje się ją chyba rozważnie?
Nie do końca. Bywa, że ludzie walczą o zachowanie związku, ale zbyt łatwo mówi się teraz: „OK, to rozstańmy się, rozwiedźmy się”. Jeżeli druga osoba zareaguje emocjonalnie: „Chcesz rozwodu, proszę bardzo”, to mamy rozejście się jak w banku. A może warto, tak jak kiedyś cerowało się skarpetki, spróbować zacerować związek? Powiedzieć tej drugiej osobie: „Co ty wygadujesz? Przecież mamy tyle wspólnych wspomnień, możemy to wszystko naprawić”.
Inaczej to wyglądało w czasach, kiedy ludzie żyli krócej, rodziny były wielodzietne – dynamika związku przebiegała trochę odmiennie. Aż takich starań wokół siebie nie trzeba było robić. Teraz wyobraźmy sobie parę, która w 30. roku życia postanawia się związać. Przed nimi jest statystycznie około 50 lat. Nie wszyscy muszą być 50 lat razem, ale na ogół chcą. Jakież to jest wyzwanie! Mamy być 50 lat razem! Przez pół wieku utrzymywać atrakcyjne relacje!
To dopiero sztuka…
To jest największe wyzwanie dla związku. A na dodatek ewolucja tego nie przewidziała, ewolucja była związana z naszą rozrodczością, później opieką nad małymi – i do widzenia. Znaleźliśmy się w nowym świecie. Tak samo jak ewolucja nie przewidziała, że świat ten jest ciekawszy od tego, co stworzyła natura. Bardziej wciągający. Młodzież się spotyka i każdy siedzi w swoim tablecie czy komórce. Trudno nawet przewidzieć, jak będą wyglądały ich miłosne relacje. Chłopak z dziewczyną będą w tym samym pokoju, przy różnych tabletach, w świecie elektronicznych pasji – i mogą oddalać się od siebie. Byłoby dobrze, gdyby chociaż oglądali to samo na tym samym tablecie… Do tej pory ludzie ciągle przebywali razem w ich wspólnym świecie, opiekowali się dziećmi i gospodarstwem, wolny czas też spędzali razem. Oglądali te same filmy, czytali te same książki. A teraz wszystko stało się osobne. Jedno siedzi przy jednym telewizorze, a drugie w innym pokoju przy drugim. Już coś tracą. A sztuka bycia razem polega na tym, żeby łączyć. Oczywiście trzeba zachować swój indywidualizm i nic złego nie ma w tym, że ona sobie sama ogląda swój serial, ale dobrze by było, gdybyśmy wieczorem coś razem obejrzeli.
Jeżeli ewolucja nas tak nie zaprogramowała, to gdzie szukać pomocy?
U specjalistów i w książkach. Minęła już rola babć i dziadków, rodziców, którzy pomagali młodym. Oni już nie są opiniotwórczy. Często słyszę taką odpowiedź na pytanie, czy małżeństwo rodziców było udane: „Tak, dotąd są razem”. Ale czy są szczęśliwi, czy się kochają, w jakiej są kondycji, czy jest im razem dobrze – nie wiadomo. Jeżeli rodzice mówią, że trzeba być razem, bo najważniejsze jest dobro rodziny, to nie jest to już żaden argument.
Sztuka życia we dwoje skomplikowała się, bo ludzie później wchodzą w związki i mają już pewne określone przyzwyczajenia. W dodatku długo żyją osobno jako single. Mieszkają we własnych mieszkaniach, prowadzą swój styl życia i teraz nagle chcą być razem. Różnice osobowościowe są już tutaj większe, ponieważ do tego wszystkiego dochodzi jeszcze duży pośpiech. Jest trudniej niż np. w moim przypadku – ja startowałem jeszcze w młodym wieku, kiedy nie było tych nawyków, kiedy istniały niewielkie różnice środowiskowe, np. małżeństwa z rodzin chłopskich, robotniczych czy inteligenckich miały podobne scenariusze. Młodzi ludzie szybko potrafili się dopasować do siebie – i ruszyli. A teraz różnice środowiskowe są duże. Dzisiaj sporo ludzi z założenia tworzy związki przejściowe. Na ogół stawiają na karierę, na to, by poznać życie, wyszumieć się, a później dopiero się ustatkować, czyli wchodzą w związki, które istnieją np. tylko dla seksu – to takie znajomości, przyjaźnie z seksem, ale to jeszcze nie ta właściwa osoba.
Obserwuję też jeszcze jedną niepokojącą rzecz: to nadprodukcja psychologów. Studia psychologiczne mają zdecydowanie obniżony poziom, nie przygotowują do pracy z pacjentami. A ci świeżo upieczeni absolwenci jeszcze z ciepłym dyplomem otwierają gabinet i praktykują terapię rodzinną. I zdarza się, że na pierwszej rozmowie z pacjentami mówią: „Musicie się rozstać, a pani powinna się wyprowadzić”. Skąd po pół godzinie rozmowy już taka radykalna rada?! Tak nie wolno! Nie uważam, że jestem najlepszym fachowcem od terapii par od Bałtyku do Tatr. Mój styl pracy też się może nie podobać. Ale na pewno nie można słuchać terapeuty, który nakazuje po pierwszym spotkaniu, żeby partnerzy się rozstali – nikt nie ma prawa tak pochopnie decydować o ludzkich losach.
Panie profesorze, spróbujmy w tej książce ponaprawiać związek tak, żeby nie musiało dojść do trzęsienia ziemi i rozstania.
Może lepiej tak: jak trzeba, niech się zatrzęsie, byleby uniknąć śmiertelnych ran.
Żeby naprawić, trzeba zrozumieć
Jak sprawdzić więź uczuciową
Podczas terapii proszę partnerów, aby na kartce zapisali zalety drugiej osoby i uczucia, jakie żywią do niej, a następnie je odczytali. Okazuje się, że nawet w wieloletnich związkach jedna z osób potrafi zamienić się w słup soli, słysząc litanię zalet, których nigdy dotąd nie usłyszała z ust partnera. Padają wtedy pełne zaskoczenia pytania: „Ale dlaczego dotąd nigdy mi tego nie powiedziałeś(aś)?!”. Partner z reguły odpowiada: „Myślałem(am), że wiesz”, „Przecież to oczywiste i po co o tym mówić?”.
Jak zdążyłem się przekonać przez lata terapii, słowo ma wielką moc i potrafi przeobrazić relacje w związku. Przyjemnie wiedzieć, co myśli i czuje do nas partner, który nie jest obdarzony darem ekspresji uczuć. Zdarza się jednak, że partnerzy zatrzymują się na poziomie ograniczonej komunikacji, przeżywaniu różnic w ujawnianiu uczuć i wyciągania pochopnych wniosków. Niejeden związek rozpadł się tylko dlatego, że partnerzy nie potrafili nawiązać dobrego dialogu, poznać siebie wzajemnie. Rosnące rozczarowanie i dystans doprowadziły do zaniku więzi uczuciowej i seksualnej.
Czy istnieje sprawdzony sposób, by ocenić dystans uczuciowy w związku? Tak. Proponuję wątpiącym w uczucia drugiej osoby dość proste ćwiczenie: stańcie w odległości kilku metrów od siebie, na wprost. Najpierw jedna osoba niech zamknie oczy i stoi w miejscu, a druga – po uprzedniej zapowiedzi – niech wolnym krokiem zbliża się do partnera. On w każdej chwili może powiedzieć „stop”, jeżeli odczuje taką potrzebę. Następnie robimy zamianę w tej samej konwencji. Jeżeli druga osoba nie zostanie zatrzymana i wchodzi na nas, to więź uczuciową do niej można ocenić jako dobrą. W przypadku zatrzymania na „stop” ocenia się odległość, w jakiej to nastąpiło – im dalej od nas, tym większy dystans, opór czy niechęć. Takie ćwiczenie może powiedzieć więcej niż słowa.
(Zbigniew Lew-Starowicz, „O miłości”)