Wszystko dla Emilii - ebook
Wszystko dla Emilii - ebook
Pełna czułości opowieść o wyboistej drodze do szczęścia i o prawdziwych obliczach miłości.
Podczas zimowego balu warszawski zabawkarz Jakub Modrzycki poznaje miłość swojego życia, Emilię. Potem wszystko toczy się jak w najpiękniejszej bajce – wspaniały ślub, dom, dzieci, doskonale prosperujący interes. Chciałoby się powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie. A jednak… mijają lata i coś się zmienia. Bez kłótni i dramatów Modrzyccy dzień po dniu oddalają się od siebie. Nie ma w tym niczyjej winy, a może oboje są winni?
Kilka dni przed adwentem na jaw wychodzą sekrety odzierające Jakuba ze złudzeń. Jego rodzinne szczęście jest zagrożone, a miłość żony staje się wielką niewiadomą. Czy dla państwa Modrzyckich jest jeszcze nadzieja? Czy grudniowych dni wystarczy, by odnaleźć zagubioną bliskość?
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6376-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Owego poranka pod koniec listopada Jakub Modrzycki stanął w bramie kamienicy, w której z małymi przerwami zamieszkiwał od zawsze, czyli od lat ponad pięćdziesięciu. Zapiąwszy ostatni guzik płaszcza, przymknął powieki i z przyjemnością wziął głęboki wdech. Świeże, przepełnione jesienną wilgocią powietrze natychmiast wypełniło każdy zakamarek jego płuc, usuwając z ciała mężczyzny ostatnie resztki senności. Zaraz jednak Modrzycki otworzył oczy i mimo panującej wokół szarugi uśmiechnął się szeroko.
– Nadchodzi zima – szepnął, po czym dyskretnie rozejrzał się wokoło, by upewnić się, że nikt nie przyłapał go na mówieniu do siebie. W jego wieku mogło to zostać odczytane jako pierwsza z oznak starości, demencji lub, co najstraszniejsze, jakowegoś szaleństwa. Jemu zaś nazbyt zależało na opinii innych, czy to sąsiadów, czy przypadkowych przechodniów, by pozwolił choćby zakiełkować podobnym plotkom.
Jakub Modrzycki lubił przeglądać się w oczach innych i zwykle podobało mu się to, co w nich widział. Był mężczyzną w sile wieku, o wciąż bujnych, ciemnych włosach i wąsach bez cienia siwizny, akuratnej posturze, która pozwalała mu dobrze prezentować się zarówno w eleganckim fraku na operowej premierze, jak i w podkoszulku sportowym podczas treningów w przystani Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego, do którego przynależał od chwili jego powstania. Nie był nazbyt wysoki, ale z pewnością nikt nie określiłby go mianem niskiego. Kobiety wciąż wodziły za nim wzrokiem, mężczyźni podziwiali jego tężyznę fizyczną oraz niewątpliwą smykałkę do interesów, a dzieci i dorośli obojga płci otaczali uwielbieniem jego wyobraźnię, która zdawała się nie mieć granic.
Modrzycki parał się zabawkarstwem, a w swoim fachu uchodził nie tylko za znakomitego rzemieślnika, lecz także człowieka obdarzonego wyjątkowymi zdolnościami. Jedni twierdzili, że jest wybrańcem bogów, inni, że ma diabelski wprost talent. Często mówiono o nim jak o czarodzieju czy magiku, a te z oczywistych względów niezwykle nośne określenia pozwalały zaoszczędzić na reklamie prowadzonego przezeń interesu. Reklamy stały się w ostatnim czasie bardzo popularne i wielu powtarzało, że bez porządnego zainwestowania w plakaty i ogłoszenia w prasie prowadzenie rentownego biznesu jest w zasadzie niemożliwe.
Faktem było jednak, że Modrzycki doskonale prosperował bez płatnych ogłoszeń na afiszach i przyciągających wzrok rysunków. Nigdy nie brakowało mu pomysłów na nowe zabawki, a każda kolejna zdawała się jeszcze zmyślniejsza od poprzedniej, co przysparzało mu nie tylko pieniędzy, lecz i dodatkowego rozgłosu. Zamówień w jego sklepie dokonywali co zamożniejsi mieszczanie, właściciele ziemscy, bankierzy, profesorowie, arystokracja, a także zagraniczne koronowane głowy. Nawet do Belwederu dostarczono raz pudełko z emblematem warsztatu zabawkarskiego Jakuba Modrzyckiego, w które zapakowano wspaniałe porcelanowe lalki dla Jadwigi i Wandy, córek Marszałka.
Jakub dobrze zapamiętał dzień, kiedy po raz pierwszy przemknęło mu przez myśl, że w przyszłości chciałby robić zabawki. Był kwiecień, a on miał wówczas zaledwie pięć czy sześć lat, gdy matka z ojcem zabrali go w podróż do Krakowa. Planowali spędzić Święta Wielkanocne u któregoś z rozlicznych krewnych ojca. W podzielonej przez zaborców Polsce droga do Galicji była wonczas wyprawą do innego kraju. Jechali pociągiem, a Jakub chłonął każdy szczegół tej wyprawy. Gdy dotarli na miejsce, zdawało mu się, że jego serce nie pomieści już więcej wrażeń. Kiedy tylko znaleźli się w domu krewnych, położył się na łóżku i zasnął snem tak głębokim, że rodzice zdołali obudzić go dopiero następnego ranka. Po śniadaniu wybrali się wszyscy troje na spacer po krakowskim rynku. Jakub biegał między straganami i nie mógł zrozumieć, jak żył dotąd, nie widząc tych cudowności. Owszem, Warszawa była jego domem, ale to Kraków oszołomił go swoją energią, którą, jak mu się wówczas zdawało, miasto czerpało z mnogości barw. W Warszawie wiele kamienic było po prostu białych, tu zaś wszystko wydawało się kolorowe.
Święta minęły prędko i zapewne stałyby się jednym z wielu wspomnień, które czas prędzej czy później zaciera w pamięci, aż w końcu trudno jest w nie uwierzyć, gdyby nie wyprawa na kiermasz Emaus, która odmieniła życie Jakuba.
W Poniedziałek Wielkanocny bardzo wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem, wraz z rodzicami udał się do kościoła na Zwierzyńcu nad rzeką Rudawą, gdzie tego dnia tradycyjnie obchodzono odpust ku czci Świętego Salwatora.
– Grzechem byłoby świętować Zmartwychwstanie Pańskie w Krakowie i nie zajrzeć na krakowski Emaus – stwierdziła poprzedniego dnia jedna z ciotek Jakuba i zarządziła poranną wyprawę do kościoła parafialnego klasztoru Norbertanek.
– Odpust wziął swoją nazwę od miejscowości, do której szli uczniowie, gdy spotkali Zmartwychwstałego Pana – wyjaśnił chłopcu ojciec. Jan Modrzycki nie tracił żadnej sposobności, by popisać się elokwencją. – „Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali” – zacytował fragment Biblii. Teraz także, choć zwracał się do syna, ukradkiem spoglądał na obwieszoną perłami ciotkę, która sennie kiwała głową.
– Po wszystkim, jeśli starczy nam sił, a pogoda dopisze, możemy wybrać się na spacer do Lasku Wolskiego albo na Kopiec Kościuszki – odezwała się krewna, skupiona raczej na planowaniu rozrywek dla rodziny niż na rozważaniach biblijnych.
Miasto zdawało się spać jeszcze, gdy następnego dnia wyszli z domu ciotki. Ich kroki na bruku odbijały się od ścian kamienic głośnym echem. Przechodzili przez rynek, lecz tam także panował nienaturalny spokój. Wokół zalegała głęboka cisza, jeśli nie liczyć gruchających gołębi przechadzających się tu i ówdzie w poszukiwaniu resztek jedzenia.
Siedząc w ławce pomiędzy ojcem i matką, Jakub za nic nie mógł skupić się na myśleniu o pobożnych sprawach. Wokół było zbyt wiele piękna, a światło przenikające do wnętrza kościoła przez kolorowe szybki witraży, odbijane przez złote zdobienia kolumn, przez wiele lat widywał potem w snach. Gdy wychodzili ze świątyni, jeszcze nim otwarto jej wrota, usłyszeli gwar. Wyszli na zalaną wiosennym słońcem ulicę i Jakub uniósł dłoń, by osłonić twarz przed jaskrawym światłem dnia. Pierwszym, co zobaczył, gdy jego wzrok przyzwyczaił się do światła, były zwisające z gałęzi nogi ubrane w długie podkolanówki i wizytowe buty. Chłopiec zmrużył oczy i ujrzał siedzącego na drzewie odświętnie ubranego malca, który przyglądał się czemuś z uwagą. Modrzycki podążył wzrokiem w tamtą stronę i zobaczył, że w czasie, gdy oni byli na mszy, wszędzie wokół zaroiło się od ludzi. Stragany, na które wcześniej nie zwrócił uwagi, teraz pootwierane na oścież zachęcały do oglądania, kupowania, a także zabawy, gdyż w wielu z nich urządzono strzelnice oraz loterie fantowe. Wzdłuż klasztornych murów ustawiono stoły, na których siostry zakonne wykładały ozdoby i słodycze, w tym serduszka z piernika.
Dzieci krewnych natychmiast pobiegły po słodkości, ale Jakub nie miał teraz głowy do myślenia o jedzeniu. Przypatrywał się rozłożonym wszędzie zabawkom i nie wiedział, na czym wzrok zatrzymać. Zdawało mu się, że znalazł się w całkiem innym świecie. Czuł się jak Guliwer w Krainie Liliputów, postać z książki, którą przez ostatnie tygodnie matka czytywała mu na dobranoc.
Oczarowany oglądał maleńkie drewniane stoliki, szafy, krzesła ze wspaniale rzeźbionymi oparciami i kredensy z prawdziwymi szybkami, a także miniaturowe łóżeczka, na których leżały jeszcze mniejsze kołdry i puchowe poduszeczki. Każdy przedmiot mógł zamknąć w dłoni, sprawiając tym samym, że znikał przed ludzkim spojrzeniem, jakby przestawał istnieć.
Na kramach odpustowych było także mnóstwo innych zabawek: małe grabie, motyki i siekierki, gliniane miseczki, dzbanuszki, formy do babek, dzwonki, klekotki, terkotki i ptaszki, które napełnione wodą wydawały tęskne trele.
To właśnie tu, na jarmarku, Jakub po raz pierwszy zobaczył drewniane figurki nazywane „żydkami”. Przedstawiały one postacie kiwających się nad Torą Żydów w długich chałatach, żydowskich kupców z wozami wypełnionymi towarami lub grajków z różnymi instrumentami.
Młody Modrzycki przyglądał się ich twarzom i odnosił wrażenie, że i oni mu się przyglądają. Całkiem jakby byli żywi. Wreszcie jeden ze sprzedawców pokazał mu zabawkowego chłopca wspinającego się po słupie, na którym zawieszona była kolorowa piłka. Mężczyzna pociągnął za sznurek, a wtedy drewniana figurka wspięła się po zabawkę aż na wierzchołek słupa.
Zgromadzeni wokół stolika ludzie zaczęli bić brawo, ale Jakub tylko patrzył oszołomiony. To, co dotąd jedynie podejrzewał, znalazło potwierdzenie. Zyskał niezbitą pewność, że zabawki kryją w sobie tajemnice, i postanowił, że spróbuje odkryć je wszystkie.
Kilka lat później, wracając z boną ze spaceru, zaszedł na Nalewki. W żydowskiej dzielnicy pierwszy raz zobaczył sprzedających figurki zrobione z gniecionego chleba. Uprosił piastunkę, by kupiła mu jedną z nich, a przy okazji zadał rzemieślnikom kilka wnikliwych pytań, by dowiedzieć się wszystkiego o tej dziwnej masie robionej z ugniecionego pieczywa z dodatkiem kleistego spoiwa z mączki kasztanowej.
Uznał, że to doskonały pomysł, i postanowił czym prędzej, nie zwierzając się z niczego rodzicom, sam rozpocząć podobną produkcję, a potem, kto wie, może i sprzedaż. Wiedział, że matka i ojciec nie byliby zachwyceni, gdyby usłyszeli o jego planach.
Składniki na masę były niedrogie, całość dawała się łatwo kształtować i szybko schła, produkcja szła więc pełną parą. Za pierwsze zarobione w ten sposób pieniądze Jakub dokupił jeszcze składników. Kolejne przeznaczył na farby i olejki pozwalające nadać figurkom połysk. Coraz częściej wymykał się z domu na całe dnie, dlatego nie upłynęło dużo czasu, a matka zorientowała się we wszystkim.
Jakub był zmuszony wyjaśnić jej, na co poświęca swój czas. W pierwszej chwili, dowiedziawszy się o tym, że syn handluje na targowiskach zrobionymi przez siebie figurkami, Katarzyna Modrzycka pobladła, opadła na fotel i wyglądała, jakby za chwilę miało z niej ulecieć życie. Jakub przyniósł jej sole trzeźwiące, po drodze wyrzucając sobie własną głupotę, która wywołała tak wielki wstrząs u matki.
Katarzyna odkorkowała buteleczkę, powąchała jej zawartość, wzdrygnęła się i rumieńce powoli zaczęły wracać na jej policzki.
– Pokaż mi wszystko – odezwała się w końcu.
Jakub wczołgał się pod łóżko i wyjął stamtąd duże, płaskie pudło, w którym przechowywał gotowe do sprzedania figurki. Katarzyna brała je kolejno do rąk i z uwagą oglądała. Byli tam hodowca gołębi, któremu maleńkie ptaki siedziały na dłoniach i ramionach, hycel, kaczka z małymi kaczątkami, śpiący lisek zwinięty w kłębek, konik, a nawet cętkowana żyrafa.
– Jakie to piękne! – wzdychała raz za razem pani Modrzycka, popatrując to na figurki, to znów na syna, który nagle, ujawniwszy swój talent, wydał jej się kimś obcym.
Jakub z dumą i pewną ulgą, bo nie znosił mieć przed matką tajemnic, pokazywał jej kolejne zabawki, a na koniec wyjął zeszyt z rysunkami pomysłów, które kiedyś zamierzał zrealizować.
Ostatecznie matka zgodziła się, żeby nadal handlował swoimi wytworami. Jej duma wprawdzie cierpiała na tym, ale nie potrafiła znaleźć żadnego racjonalnego argumentu przeciwko zajęciu syna.
– Bacz tylko, żeby nikt cię nie rozpoznał – ostrzegała. – Twój ojciec nie zniósłby tego.
Jakub skwapliwie pokiwał głową. Od początku musiał kryć się przed rodzicami ze swoją pasją, dlatego zdążył już nieźle opanować sztukę zbaczania z dróg uczęszczanych przez krewnych i znajomych. Poza tym i tak na wszelki wypadek handlował głównie na Nalewkach albo na Pradze na targowiskach dla biedoty.
Interes szedł świetnie, a wkrótce okazało się, że pieniądze zarabiane przez Jakuba są niezbędnym składnikiem domowego budżetu. Rozrzutność ojca wpędziła rodzinę w długi i matka rwała włosy z głowy, otrzymując kolejne pisma od komorników. Była więc zachwycona, ilekroć Jakub przyniósł do domu parę groszy.
– Mój syn, mój kochany, dobry syn... – powtarzała, gładząc go po włosach.
Nie zmieniało to faktu, że zajęcie Jakuba nadal musiało pozostawać w wielkiej tajemnicy, zarówno przed ojcem, jak i całą resztą ich otoczenia.
Goszczące na urządzanych przez matkę Jakuba podwieczorkach liczne krewne chwaliły gospodynię za mnogość i różnorodność wypieków, nie zastanawiając się nad kosztami, jakie musiała ponosić. Jakub natomiast patrzył, jak kęsy słodkiej babki upieczonej z kilkunastu jaj i okraszonej rodzynkami znikają w ustach tej czy innej ciotki, i czuł dumę, że jego praca oszczędza matce kolejnych upokorzeń.
Poza tym wszystkim skrywało się coś jeszcze. Robiąc zabawki, Modrzycki po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy. Pasował do tego zajęcia, a może to ono pasowało do niego. Podskórnie przeczuwał, że właśnie do tej pracy został stworzony. W wielu podaniach, mitach, a nawet w Biblii często pojawiał się motyw człowieka, którego życie zostało zdeterminowane przez siły wyższe. Bohaterów tych, jakby na pocieszenie, zwykle określano mianem wybrańców. Tak właśnie czuł się Jakub, gdy patrzył na twarze ludzi oglądających jego zabawki. Widział w ich oczach zachwyt oraz podziw, jakby dokonał czegoś wielkiego. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak proste było dla Modrzyckiego wykonanie tych cudeniek. Trochę go to śmieszyło, a trochę onieśmielało.
– Sam to zrobiłeś? – pytali ludzie, przyglądając mu się z niedowierzaniem.
– Naprawdę? – dziwili się, gdy na poprzednie pytanie odpowiadał twierdząco.
Po ponownym przytaknięciu jedni gwizdali z podziwem, inni kręcili głowami nadal nieprzekonani. Byli też tacy, którzy zasypywali go komplementami.
– Masz prawdziwy talent, chłopcze – powiedział pewien stary Żyd, który długo oglądał ulepioną przez Jakuba kaczuszkę. – A to nie zdarza się często, o nie.
Nastoletni Jakub uśmiechnął się wówczas uprzejmie owym uśmiechem, w którym zwykle wyraża się cała arogancja młodości, i pokiwał głową, myśląc tylko o tym, by Żyd poszedł już dalej. Widać było, że nie zamierza niczego kupować, a swoim czarnym, długim chałatem tylko zasłaniał niewielkie stoisko Jakuba.
A jednak gdy wieczorem chłopak wracał do domu, słowa starego Żyda wciąż odbijały się echem w jego głowie. Aż dotąd przyjmował swoje zdolności jako coś naturalnego. Lubił lepić chlebowe figurki i widział, że spod jego palców wychodzą ładne przedmioty, lecz nigdy nie zastanawiał się nad tym, dlaczego tak się dzieje. To było coś zupełnie zwyczajnego, jak oddychanie czy umiejętność poruszania się. Nie dostrzegał w tym nic niezwykłego i po prawdzie zakładał chyba, że każdy człowiek posiada coś podobnego.
Słowa starego Żyda sprawiły, że po raz pierwszy zaczął zastanawiać się nad tym, czy rzeczywiście ma talent. Słowo to kojarzyło mu się z czymś wyjątkowym, a zarazem tajemniczym, nie do końca zrozumiałym. Był to jeden z tych wyrazów, które każdy zna, a jednak niewielu potrafiłoby podać jego definicję. Talent wydawał się bowiem Jakubowi czymś więcej niż tylko szczególną umiejętnością czy sprawnością w jakiejś dziedzinie. Podskórnie przeczuwał, że jest to coś, co odróżniało jednego kataryniarza ze Starówki od drugiego. Obaj potrafili grać, ale tylko jeden sprawiał, że wszyscy wokół zastygali w bezruchu, a gdy jego instrument milkł, cisza zdawała się jeszcze głębsza i dziwnie nienaturalna. Mężczyźni w milczeniu wsuwali wtedy dłonie w kieszenie i odchodzili szybkim krokiem, jakby bali się, że ktoś dostrzeże to, co działo się w ich wnętrzach. Kobiety zaś otwarcie ocierały chusteczkami łzy wzruszenia.
– Jeszcze! Jeszcze! – wykrzykiwały małe dzieci, jako jedyne gotowe pokazać całemu światu, jak wielkie wrażenie wywarła na nich muzyka grajka.
Talent był więc dla Jakuba czymś, co wzbudzało w ludziach emocje, rzucało na nich swoisty czar i sprawiało, że nie mogli pozostać obojętni.
Zdaniem starego Żyda właśnie takie walory posiadały zabawki Modrzyckiego.
Choć Jakub był zmęczony po całym dniu spędzonym na targu, tamtego popołudnia przygotował kasztanowy klej i chlebową papkę, usiadł przy stole i spróbował przyjrzeć się temu, co się z nim działo, gdy lepił figurkę, rozłożyć ten proces na czynniki pierwsze, nazwać je, a co za tym idzie zrozumieć. Sprawdzić, czy starzec miał rację.
Zanim sięgnął do miski z tworzywem, widział już to, co zaraz stworzy. Nie zastanawiał się, nie analizował, nie wykonywał żadnych rysunków czy obliczeń. Po prostu zobaczył swoje dzieło, nim jeszcze zaistniało, a może zaistniało właśnie w chwili, gdy ujrzał je w swojej wyobraźni. Widział małego gołębia o delikatnie rozchylonych skrzydłach, jakby zamierzał wzbić się w przestworza, choć jego pazurki wciąż płasko dotykały ziemi. Było to bardziej przeczucie ruchu niż sam ruch.
Jakub ujrzał tę figurkę w swojej głowie i wiedział, po prostu wiedział, że będzie doskonała. Sięgnął do misy i wyjął z niej trochę chłodnej papki. Jego prowadzone przez wyobraźnię palce gorączkowo nadawały formę bezkształtowi. Chłopak rzeźbił ze zniecierpliwieniem, jakby chciał czym prędzej zobaczyć na jawie to, co tak dobrze znał ze snu. Gdy skończył, był już pewien, że tego, co się z nim działo, nie da się ubrać w słowa ani nijak opisać. To się po prostu wydarzało, a on był nie tyle stwórcą, co elementem wezbranego strumienia kreacji, który z jakiegoś powodu zdecydował, że chce przepływać właśnie przez jego serce i jego palce. Ten strumień trzeba było nosić w sobie. Jego wezbrane wody mieszają się z krwią, wyobrażenia plączą rozumne myśli, rzeczywistość splata się z imaginacją. Zgoda na przyjęcie talentu jest bowiem także zgodą na niewolę, poddaniem się, byciem posłusznym woli muz.
Po chwili gołąbek był gotowy. Jakub oddychał szybko, patrząc na ptaka, który wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobraził, i wiedział, że jest gotów dobrowolnie zakuć się w kajdany, byle tylko jego ręce mogły dokonywać takich cudów.
Tej nocy padł na łóżko i długo leżał, wpatrując się w pełgające po ścianach światło świecy. Nigdy wcześniej nie czuł się tak szczęśliwy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------