Wszystko jest po coś - ebook
Wszystko jest po coś - ebook
-
Myślicie, że Krzysiek to grzeczny pan z telewizji ? Nic bardziej mylnego. To twardziel. W dodatku z zasadami. Jego książka to dramat zakończony happy endem.
Bogdan Rymanowski, dziennikarz
-
Opowieść o nadziei. Wszystko w niej jest prawdziwe. Nawet szczęśliwe zakończenie.
Małgorzata Kożuchowska, aktorka
-
Tylko najszlachetniejsi przechodzą próbę ognia. Najbardziej poruszył mnie fragment o ofiarowaniu cierpienia za ojca.
Przemysław Babiarz, dziennikarz
-
To książka o wyjątkowym człowieku. O jego wielkiej odwadze, sile i jeszcze większym sercu.
Adam Woronowicz, aktor
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-935885-2-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwudziesty drugi czerwca 2008 roku. To był gorący letni wieczór. Marzyłem, by po męczącym dniu jak najszybciej położyć się do łóżka i zasnąć. Czasami jednak nasze plany idą w jedną stronę, a życie zakręca w drugą. Ogień, który nagle pojawił się w naszym mieszkaniu, właściwie zmienił wszystko! To był przypadek. Zapaliła się parafina kosmetyczna, pozostawiona na kuchence gazowej. Dzieci już spały, a pożar bardzo szybko ogarniał kolejne pomieszczenia. Stawaliśmy się coraz bardziej bezradni. W pewnym momencie było już tak dramatycznie, że myślałem, by żegnać się z najbliższymi, że nie uda się nikogo uratować. Ale – po raz kolejny tego wieczoru – życie wzięło zakręt. Co prawda wygodne łóżko w domu zamieniłem na łóżko szpitalne, ale dałem radę! Przeżyliśmy! Przezwyciężyłem ból, strach i swoje słabości. Nie poddałem się i poniekąd wywalczyłem drugie życie. Może dlatego, że jest jeszcze wiele zadań do wykonania?
Kiedy dziś, kilka lat po wypadku, ktoś pyta mnie o zdrowie, a te pytania wciąż dość często się pojawiają, nie wiem, co mam odpowiedzieć. Nie chcę nikogo urazić jakimś banałem, ale z drugiej strony, właściwie nie mam nic do powiedzenia. Po latach nie myślę o tym, co wtedy zaszło. Nie dlatego, że postanowiłem wyrzucić z siebie wszystko, co złe, ale dlatego, że dziś życie postawiło przede mną nowe zadania. Mam cel i idę do przodu, nie widzę powodu, by patrzeć za siebie.
Kiedy w czerwcu 2008 roku trafiłem do szpitala, nie miałem pojęcia, co się ze mną stanie. Wszystkie moje wcześniejsze plany stały się nieistotne. Chciałem tylko dalej żyć! Potem marzeniem był powrót do tak zwanego normalnego życia, czyli do samodzielności. Nawet kilka miesięcy po wypadku nie było to wcale pewne. Ale udało się. Wróciłem. Wkrótce potem dałem się namówić na opowiedzenie swojej historii. Sam sceptycznie podchodzę do długich wywiadów znanych ludzi. Bałem się, że dla wielu będę kolejnym zapatrzonym w siebie celebrytą, nastawionym na sprzedaż prywatności.
W marcu 2010 roku siedzieliśmy z Mirą przy kawie; ja opowiadałem, ona słuchała i notowała. Pierwsze wydanie naszej książki ukazało się pod koniec 2010 roku. Nie mogłem wtedy nawet przypuszczać, jak wiele dobra może z tej opowieści wyniknąć. Jak wiele zmieni ona w moim życiu i w życiu innych ludzi. Nawet nie marzyłem o tym, że nasza rozmowa przy kawie będzie oparciem i pomocą dla tak wielu osób. Nasza książka stała się opowieścią o wygrywaniu życia, o walce o zdrowie, ale także o zmaganiu się ze słabościami i o poszukiwaniu sensu istnienia.
Dzisiaj, dwa lata po pierwszym wydaniu książki, widzę, że wciąż daje ona nadzieję i siłę wielu osobom. Tym, którzy stają oko w oko z problemami – wydawałoby się – niemożliwymi do przezwyciężenia. Moje wspomnienia z pobytu w szpitalu i długiej rehabilitacji są po to, aby dać ludziom do myślenia. Aby przygotować niektórych na miękkie lądowanie w razie życiowego wirażu. Celowo opowiadam o domu rodzinnym, o młodości, szkole, harcerstwie i moim sposobie wychowywania dzieci. To wszystko daje mi siłę. Daje nam siłę. Bez tego moja opowieść byłaby niepełna.
Jestem pewien, że gdyby nie bliscy, którzy byli przy mnie w najtrudniejszych chwilach, nie miałbym siły walczyć. Gdyby nie moja wiara, nie widziałbym w tej walce sensu. Wszystko jest po coś. Cierpienie również. Nie myślimy o tym, gdy wszystko dobrze się układa. A gdy się nie układa? Jeśli wierzymy w Boga, dopiero wtedy zaczynamy rozumieć, że Ktoś napisał scenariusz nad naszymi głowami. Jestem przekonany, że i dla mnie Ktoś napisał scenariusz. Przekonuję się o tym każdego dnia. Opowiadam o tym w książce. Opowiadam też w czasie licznych spotkań z czytelnikami. Staram się moją historią podtrzymywać na duchu, staram się dawać siłę innym.
Kiedy pytam sam siebie, po co był ten wypadek, to cierpienie, odpowiadam sobie: może właśnie po to? By dać innym nadzieję, że można! Że się da! By dać innym siłę do walki. Może dziwić, że zło i cierpienie potrafi dać tyle dobra! Gdyby nie mój wypadek, nie byłoby tej książki, tych spotkań, tylu krzepiących rozmów. Nie byłoby może docenianych przez widzów programów telewizyjnych, jak choćby Niepokonani w TVP1. Tekstów, które wciąż piszę jako felietonista, tylu społecznych spraw, w które się angażuję…
Jestem przekonany, że wszystko dzieje się po coś. Mój wypadek był po to, żeby dać świadectwo innym. Wierzę, że to ma sens, że w dniu wypadku dostałem „z góry” nową listę zadań. Do tego przekonania musiałem jednak dojrzeć. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero po wypadku. Dzisiaj oddaję do rąk czytelnika drugie wydanie swojej książki. Na okładce pierwszego wydania było moje zdjęcie. Twarz człowieka doświadczonego przez los w sposób wyjątkowy. Na okładce drugiego wydania jest już inna twarz. Człowieka pogodzonego z życiem, który z nieszczęścia w przeszłości czerpie siłę na co dzień. I chce się tą siłą podzielić z innymi.
Krzysztof Ziemiec
Warszawa, czerwiec 2012 rokuWSTĘP Czyli życie ma sens, prawda?
Ten wywiad miał nie powstać z kilku zasadniczych powodów. Pierwszy to ten, że nie oglądam telewizji i sama propozycja zrobienia wywiadu rzeki z gościem, który pokazuje się na szklanym ekranie, zabrzmiała dla mnie aberracyjnie. Jednak spotkałam się z nim z przyczyn kurtuazyjnych i zrobił na mnie przyjemne wrażenie. Choćby z tego powodu, że nie miał pretensji o to, iż spóźniłam się około dwóch godzin. Nie z arogancji, ale dlatego, że się zgubiłam w drodze na spotkanie. Jeździłam jak oszalała wszystkimi obwodnicami wokół Warszawy, a Krzysztof cierpliwie tłumaczył mi drogę przez telefon.
Kiedy wreszcie zjawiłam się na miejscu – zziajana, zdenerwowana – kupił mi ciasteczko i kawę, a co więcej, nie dał po sobie poznać, że jest wściekły. Ani że go boli, choć potem, podczas rozmowy, dekodowałam jego wiercenie się, zmienianie pozycji ciała, mimowolne grymasy.
Dżentelmen w każdym calu, zero gwiazdorzenia i lansiarstwa. Raczej chłopak, którego każda matka nastolatki chętnie widziałaby na niedzielnym obiedzie. Ale to też nie jest lans.
Potem wywiad miał nie powstać, bo Krzysztof robił remont mieszkania i nie miał czasu. A później ja nie miałam.
A kiedy już oboje mieliśmy czas i polubiliśmy się, wyszło na jaw, że dyktafon, na którym nagrywałam nasze rozmowy, zepsuł się. I zamiast rozmów wyszło „szszsz czczcz”. Nic nie można było zrozumieć. Przyjaciel mojej przyjaciółki wyczyścił te szumy w studiu muzycznym na tyle, na ile się dało, a potem młodzi niewolnicy – Karolu, Kubo, dziękuję – przepisywali to, mieląc w ustach przekleństwa. Ale to nie koniec.
I nie chodzi nawet o to, że zmieniłam pracę, co nie sprzyja pisaniu „na boku”, bo człowiek jest zajęty od rana do wieczora. Jakoś grzebałam w tych literach, korespondując z Krzysztofem mejlowo. Potem szlag trafił mój komputer. Oczywiście nie robiłam kopii. Ale znowu się udało. Dziękuję, Jacku, że odzyskałeś mój dysk. Potem komputer zepsuł się na dobre. I mój mąż oddał mi swój w wieczyste użytkowanie.
Spisałam, napisałam… Czy było warto?
Nigdy wcześniej nie spotkałam człowieka tak absolutnie szczerego i prostolinijnego jak Krzysztof. Nie waży słów, nie kalkuluje, nie kluczy. Na każde pytanie odpowiada bez umizgów. Jeśli nie wie, zastanawia się. Drapie się po głowie i po swędzących bliznach. Kiedy zaczyna mówić, co chwilę wtrąca słowo „prawda?” – taki przecinek, podpórkę słowną, a jednocześnie upewnienie się, że to, co powiedział, nie jest kompletną bzdurą. Kiedy redagowałam ten wywiad, najpierw powyrzucałam te wszystkie niezliczone „prawdy” Krzysztofa. A potem je pracowicie przywracałam, bo bez nich Ziemiec przestawał być Ziemcem, prawda? Życzę miłej lektury.
Mira SuchodolskaROZDZIAŁ 1 Ból przyszedł później
Życie jest pełne absurdów i kuriozalnych zbiegów wypadków. Twój wypadek miał związek z alergią żony. Na pierwszy rzut oka trudno to skojarzyć: pożar, straszliwe poparzenia, otarcie się o śmierć i alergia.
Ale właśnie tak było. Tyle że alergia to naprawdę poważna sprawa i ktoś, kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Moja żona, Dana, jest uczulona, ma poważne problemy ze skórą, nie tylko alergiczne. Zresztą cała nasza rodzina jest taka alergiczna, moje dzieci są na wszystko uczulone, ja też. Ale w moim przypadku jest tak, że męczy mnie tylko przez okres kwitnienia pewnych roślin. Natomiast u żony alergia wychodzi na skórze, zwłaszcza rąk, które są popękane, bolące. A to jest dużym problemem dla „matki Polki”, która zajmuje się domem i dziećmi. Poza wszystkim jest kobietą, która po prostu chce zawsze pięknie wyglądać. Więc żeby sobie trochę ulżyć, moczyła te dłonie w parafinie kosmetycznej. Parafina jest w stanie stałym, więc żeby ją rozpuścić, trzeba ją podgrzać. I tak wtedy było. Choć garnek stał na najmniejszym palniku.
Parafina się zapaliła.
Nie tak szybko. Jeśli o zbieg przypadków chodzi, nie bez znaczenia jest to, że dzień wcześniej byliśmy na weselu naszych znajomych dziennikarzy, Anny Hałas z „Wiadomości” i Adasia Michalskiego z TVN24. To było pod Warszawą, nad Zalewem Zegrzyńskim. Na takich imprezach wolę rozmawiać, a nie tańczyć. No, po prostu nie lubię tańczyć. I dlatego, że nie tańczyłem, moja żona poszła spać, bo cały motel był zarezerwowany dla gości. A ja jeszcze z kolegami stanąłem na tarasie. I wtedy podeszła do nas jakaś blond dziewczyna, która poprosiła mnie do tańca. Jestem dżentelmenem, więc nie odmówiłem, ale wydawała się mną nadmiernie zainteresowana. Poczułem się zagrożony, bo jestem monogamicznym typem, i uciekłem, mówiąc, że muszę udać się do toalety. Wskoczyłem w pierwsze drzwi. To była kuchnia, w której panie obierały już ziemniaki na niedzielny obiad. I poprzez kuchnię, a potem kotłownię, przedzierając się przez jakieś dziwne miejsca – wróciłem do pokoju. Ale minęło już ponad półtorej godziny i żona spała jak kamień. W dodatku zamknęła drzwi na klucz. Walę, kopię – nic. W końcu postanowiłem wejść do pokoju przez okno, od strony tarasu. I myślę, że wtedy popatrzyło na mnie to coś. To niebezpieczeństwo, które objawiło się później, po kilkunastu godzinach.
Można i tak, mistycznie. Co się odwlecze, to ponoć nie uciecze.
Właśnie, bo przecież mogłem wtedy spaść albo pokaleczyć się szkłem… Ale chociaż poczułem się na chwilę jak młody superman, nic się nie stało. Wróciliśmy do domu wieczorem, teściowa nam przywiozła dzieci. Poszły spać, żona się umyła, usiadła przy komputerze, żeby sprawdzić pocztę, a ja, taki trochę zmęczony, poszedłem do wanny. I tak sobie leżę, odmakam, relaksuję się.
Skacowany.
Bardziej zmęczony i niedospany. I tak sobie leżę i czuję jakiś dziwny zapach. Myślę sobie: o tej porze Dana coś gotuje? A ponieważ jestem węchowcem – co czasem jest męczące, ale w tym wypadku nas w sumie uratowało – poczułem, że coś się pali! Wyskoczyłem z łazienki mokry, goły – patrzę, a tu ogień wychodzi z garnka i zaczyna pełzać po szafkach w kuchni. Po prostu ta parafina w garnuszku uległa samozapłonowi. Naprawdę, trzeba uważać na to, co zostawiamy na gazie! Nie ma żartów… Gdy już po wypadku chodziłem na rehabilitację, spotkałem robotnika, który opowiedział mi, że składał kiedyś beczki na ogórki – trzeba je w środku zalać parafiną, żeby klepki do końca uszczelnić. I oni to robili tak: rozgrzewali parafinę, wlewali do takiej beczki, a potem turlali. I ta parafina też im się kiedyś zapaliła. I też byli poszkodowani…
No dobrze, wybiegasz goły z łazienki, widzisz – pali się parafina w garze, ogień się wylewa, zaczyna nadgryzać meble w kuchni…
Pomyślałem, żeby garnek przykryć pokrywką. Żeby odciąć dopływ tlenu. I w ten sposób zgasić ogień. Ale nie wiem, jak to się stało, że nastąpił wybuch. Po prostu wysadziło tę pokrywkę, płonąca parafina poleciała do góry – na mnie, na kuchnię. Potem chcieliśmy ten nieszczęsny garnek wynieść na balkon… ale był za gorący i wyleciał mi z rąk na mnie i na podłogę. No i zaczęło się na dobre palić.
Jak wspominasz te chwile, to teraz przewija ci się w głowie gotowy film?
Mam bardzo poszarpane te wspomnienia, ale tak, to coś w rodzaju filmu. Tyle tylko, że kadry są rwane i nie przechodzą płynnie jeden w drugi. Następny pomysł ratunkowy – wynieść płonący gar na balkon. Złapałem za rączkę, gołymi dłońmi, nie pomyślałem. Była tak rozgrzana, że gdy tylko podniosłem, zaraz upuściłem na podłogę. I nagle stoję już po kolana w ogniu. Bo zaczęło się na dobre palić. Dalej sekwencje zmieniają się szybko – kopię w ten garnek, przewracam się na śliskiej podłodze, leżę bezradnie w płonącej parafinie, podnoszę się. Jak na lodowisku. Albo raczej jak w cyrku, wstaję i znów ląduję na śliskiej, palącej się podłodze. Sam oblepiony parafiną, która na mnie płonęła. Garnek się toczy do przedpokoju. Tam palą się meble, zajmuje się ogniem tablica elektryczna z korkami, wysiada światło. Ciemność i płomienie. I gryzący dym! Zdenerwowany, ale jednak chyba w sumie opanowany, zacząłem latać w tę i we w tę – drzwi na klatkę schodową nie mogę otworzyć, bo się palą, biegnę na balkon, a tu już płonie podłoga w przedpokoju. Krzyczę „ratunku, ratunku”, a dookoła cisza, nikogo nie ma, bo to była niedziela, godzina 23. Już wiem, że jest źle. Już wiem, że sam tego nie ugaszę. Myśl – trzeba się ratować.
A dzieci?
Spały w swoim pokoju. Nagle zrobiło się pełno dymu, zaczęliśmy się dusić. Żona pobiegła budzić dzieci. Były nieprzytomne. Spały, bo dla nich to był środek nocy. Zaczęły płakać, krztusić się.
Telefonu nie mieliście, żeby zadzwonić po straż pożarną?
Nie myślałem o tym, ale wierz mi – to rozegrało się w ciągu kilkudziesięciu sekund. Ten początek. A wszystko trwało może kilka minut. To była chwila. Gdybyśmy w tym ogniu zostali dłużej, pewnie teraz byśmy ze sobą nie rozmawiali. Zdecydowałem, że muszę mimo wszystko te płonące drzwi na klatkę otworzyć. Pamiętam, że przebiegło mi przez myśl, iż ręka przyklei mi się do rozżarzonej klamki. Ale nie przestraszyłem się i otworzyłem, pobiegłem do żony i dzieci, zaczęliśmy je wynosić. Stanęliśmy w drzwiach, a tam przed nimi już są nasi sąsiedzi, mieszkający piętro niżej pod nami. Stoją z wiadrami wody. Krzyczą: „Co wy robicie? Wychodźcie natychmiast!” i chlustają wodą. A my w szoku, stoimy na progu. Wreszcie jesteśmy na korytarzu. Widzę siebie, jak goły idę po schodach w dół, zostawiając za sobą krwawe ślady stóp. A potem nagle leżę na posadzce, takiej białej kuchennej, w kałuży krwawego sosu. Jakby ktoś pieczeń robił. Sąsiadka próbuje mnie pryskać pantenolem, choć dziś wiem, że lepszy byłby kubeł zimnej wody albo wanna z lodem, żeby schłodzić te oparzenia. Żona trzyma moją głowę na kolanach i prosi, żebym nie zasypiał. Bała się, że tam umrę. Słyszę sygnał – jedzie straż pożarna. Ostatnia myśl: kurczę, mieliśmy na wakacje jechać.
I tak dobrze, że nie: „cholera, a wczoraj posprzątaliśmy”.
Te wakacje były bardzo ważną sprawą w naszym życiu. To była niedziela, a my mieliśmy na czwartek wykupiony lot do Tunezji. Po raz pierwszy w trakcie naszego małżeństwa mieliśmy wszyscy razem pojechać na wakacje za granicę. Bilety kupiliśmy już w grudniu, żeby było taniej, bo taki wyjazd dla pięcioosobowej rodziny jest kosztowny. I ja wtedy się rozpłakałem, myśląc głównie o dzieciach. One tak na to czekały! Tydzień przed wypadkiem byliśmy nawet specjalnie na tarasie widokowym na Okęciu, żeby pokazać im, jak samolot startuje, żeby się oswoiły. I było mi tak głupio, że nic z tego nie wyjdzie. Ale za chwilę pomyślałem: a może nam się jednak uda pojechać, przecież są jeszcze trzy dni do wyjazdu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, w jakim jestem stanie.
Nie czułeś bólu? Każdy, kto się oparzył, choćby w palec wrzątkiem, wie, jak to strasznie boli.
Ból przyszedł później. Najpierw byłem w szoku, wiesz, wydziela się adrenalina, która ma właściwości znieczulające. Potem dostałem końską dawkę środków przeciwbólowych. Strażacy dali mi fajne silikonowe rękawice na ręce i nogi. Przyjechało pogotowie i jak mnie znosili na takich łupkowych noszach, to nawet żartowałem, mówiąc: „panowie, tylko mnie nie zrzućcie”. Że coś jest nie tak, i to bardzo nie tak, zrozumiałem, kiedy byłem już w szpitalu, kiedy leżąc, nie mogłem się wysiusiać. Lekarze założyli mi cewnik, bo tak się robi po rozległym poparzeniu. Ale założyli źle. Bardzo mi się chciało siusiu, a nie byłem w stanie tego zrobić. To ciśnienie tak narastało, że w środku nocy już wyłem z bólu. Pomyślałem, że to wszystko dlatego, że leżę, ale nie pozwolili mi wstać. Dopiero rano przyszedł lekarz, wyjął ten cholerny cewnik i wtedy poleciało… ze dwa litry moczu i krwi. Może wydać się to dziwne, ale jeszcze gdy jechałem tą karetką, nie wiadomo gdzie, czułem się bezpiecznie. Chyba już wtedy miałem przeświadczenie, że Opatrzność nade mną czuwa. Wiedziałem, że nic złego mi się nie stanie. Już wtedy czułem, że będzie dobrze. W tych pierwszych chwilach w szpitalu nawet się uśmiechałem.
Ale ból w końcu przyszedł.
Tak. Potem właściwie to był już tylko jeden wielki ból. I nawet jak dostawałem codziennie dwie albo trzy dawki morfiny, to i tak bolało jak diabli.
Ból to takie bardzo intymne doświadczenie. Wbrew temu, co mówią, nie można go z nikim dzielić. Trzeba przejść przez niego samotnie.
Powiem ci szczerze, że zacząłem wtedy myśleć o tym, jak bardzo cierpiał mój ojciec, który dziesięć lat wcześniej umierał na raka. Pamiętam, jak byłem u niego dzień czy dwa przed śmiercią: leżał skulony na łóżku, potężny chłop, większy niż ja, teraz wychudzony, w pampersie. Razem z nim na sali leżało czterech podobnych, dogorywających facetów. Nawet nie wiem, czy on wtedy zdawał sobie sprawę, że przy nim jestem. Kiedy tak leżałem i mnie bolało, wspominałem, jak on leżał i cierpiał. I pomyślałem, że może dla mnie to takie oczyszczenie. I że ten mój ból, to cierpienie, ofiaruję właśnie ojcu po to, żeby mu ulżyć w jego nowym życiu. Miałem bowiem wrażenie, że nie poszedł tam, gdzie chciałbym, żeby był. Że może w ziemskim życiu trochę za bardzo nabroił i nie może jeszcze zaznać spokoju. I wtedy pomyślałem, że być może to moje cierpienie to taka ofiara złożona za to, żeby jemu było teraz lepiej. Żeby jego dusza wyrwała się z „aresztu” i trafiła do życia wiecznego. Bo przecież im wszystkim tylko my możemy jakoś pomóc.
Przyznam, że aż trudno mi uwierzyć, iż człowiek bardzo cierpiący może rozumować w ten sposób. Ale podziwiam.
Nawet ksiądz, który do mnie przyszedł, kiedy mu o tym powiedziałem, był zdziwiony, nie wierzył, że sam coś takiego wymyśliłem, i to w takim stanie. Słowo daję, tak właśnie było. Akurat to pamiętam doskonale. Ten obraz ojca był we mnie na tyle silny i żywy, że naprawdę wierzyłem, iż mogę mu jakoś pomóc.
Musiałeś być bardzo związany z ojcem.
Nawet nie sądziłem, że aż tak. To wcale nie było takie proste. Był dobrym ojcem, nie powiem. Dbającym o rodzinę. Ale u nas w domu nie było czegoś takiego, że można o wszystkim mówić, że można się ojcu wygadać i po prostu do niego przytulić. To był inny styl wychowywania dzieci, bardziej na dystans. I kiedy ociec umarł, miałem poczucie winy, że to ja, jako dorosły człowiek, mogłem coś więcej zrobić, żebyśmy się bardziej do siebie zbliżyli. Kiedy zachorował, stawałem na głowie, żeby nadrobić czas. Ale nie było go za wiele – ojciec zabrał się w ciągu ośmiu miesięcy. Mam wrażenie, że za szybko się poddał. Może nie chciał już dłużej się męczyć. I ja, nauczony jego doświadczeniem, wiedziałem, że nie mogę się poddać. Chciałem współpracować z lekarzami, byłem gotów zrobić wszystko, żeby jak najszybciej wyjść do domu.