Wszystko jest względne. 14 mrocznych opowieści - ebook
Wszystko jest względne. 14 mrocznych opowieści - ebook
Czternaście opowiadań mistrza horroru. Razem z bohaterami trafiamy do tajemniczego świata z cyklu Mroczna Wieża, by stawić czoła wampirzycom, ale już kilkanaście stron dalej uciekamy wraz z Johnem Dillingerem przed obławą FBI. Spotykamy wędrujących nieboszczyków, prześladuje nas zmieniający się obraz i trafiamy do nawiedzonego pokoju hotelowego, gdzie od lat dochodzi do makabrycznych wypadków. W restauracji musimy się zmierzyć z szaleńcem, który ni z tego, ni z owego postanowia nas zabić. A kiedy wybieramy się nad rzekę, by spokojnie połowić pstrągi, natykamy się na samego diabła.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8097-734-1 |
Rozmiar pliku: | 784 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Introduction: Practicing the (Almost) Lost Art
Niejednokrotnie wspominałem o radości pisania i nie widzę potrzeby, by dziś odgrzewać ten temat, ale muszę coś wyznać: niczym amator znajduję ogromną przyjemność w praktycznej stronie tego, co robię. Zawsze trochę marudzę, krzyżuję ze sobą różne formy przekazu, eksperymentuję. Próbowałem powieści wizualnych („Burza stulecia”, „Rose Red”), powieści w odcinkach („Zielona mila”) i powieści w odcinkach publikowanej w Internecie („The Plant”). Nie chodziło mi wcale o pieniądze czy o zaistnienie na nowych rynkach; chodziło o próbę spojrzenia na akt, sztukę i rzemiosło pisania z różnych stron, aby odświeżyć proces tworzenia i starać się tworzyć wyroby – czyli opowieści – jak najbłyskotliwsze.
W poprzednim wersie najpierw napisałem „tworzyć zawsze nowe”, a potem skasowałem całe wyrażenie, mając na względzie uczciwość. Z kogo mógłbym stroić sobie żarty tego rodzaju, panie i panowie, jeśli nie z samego siebie? Pierwsze opowiadanie sprzedałem w wieku dwudziestu jeden lat, gdy byłem w college’u. Dziś mam pięćdziesiąt cztery lata i mój organiczny komputer ważący 2,2 funta, na którym noszę czapkę z logo Red Sox, przetworzył już mnóstwo słów. Pisanie opowiadań to dla mnie nic nowego, co wcale nie znaczy, że straciło już urok. Jeśli jednak nie znajdę sposobu, aby wciąż były ciekawe i tchnęły świeżością, szybko zestarzeją się i zmęczą. Nie chcę tego, bo nie chcę oszukiwać ludzi, którzy czytają moje rzeczy (chodzi także o ciebie, mój drogi wierny czytelniku), nie chcę też oszukiwać siebie. Przecież razem w tym uczestniczymy. Jakbyśmy się umówili na randkę. Powinniśmy się świetnie bawić. Powinniśmy tańczyć.
Mając to wszystko na uwadze, muszę wspomnieć o czymś jeszcze. Moja żona i ja jesteśmy właścicielami dwóch stacji radiowych, WZON-AM zajmującej się sportem i WKIT-FM nadającej klasycznego rocka („rocka z Bangor”, jak mówimy). W dzisiejszych czasach radio to niełatwy interes, zwłaszcza na takim rynku jak Bangor, gdzie jest za dużo stacji, a za mało słuchaczy. U nas jest współczesne country, klasyczne country, stare przeboje i klasyczne stare przeboje, Rush Limbaugh, Paul Harvey i Casey Kasem. Stacje Steve’a i Tabby Kingów przez wiele lat przynosiły straty – niezbyt dotkliwe, ale na tyle duże, by mnie rozdrażnić. Lubię być górą, a mimo że wygrywaliśmy w notowaniach Arbitronu (które dla radia są tym, czym Nielsen dla telewizji), każdy kolejny rok kończyliśmy pod kreską. Tłumaczono mi, że w Bangor nie ma wystarczających przychodów z reklam, że rynkowy tort pokrojono na zbyt dużo kawałków.
Wpadłem więc na pewien pomysł. Napiszę słuchowisko, myślałem, podobne do tych, których słuchałem z dziadkiem, gdy dorastałem (a on się starzał) w Durham w stanie Maine. Prawdziwy spektakl na Halloween! Oczywiście, znałem sławną – lub niesławną – adaptację „Wojny światów” Orsona Wellesa z „Mercury Theatre”. Welles wykoncypował (absolutnie genialnie), żeby klasycznej opowieści H.G. Wellsa o inwazji Marsjan nadać formę serwisów informacyjnych i relacji na żywo. Udało się. Udało się tak dobrze, że w całym kraju wybuchła panika, a Welles (Orson, nie Herbert George) musiał w następnym wydaniu „Mercury Theatre” publicznie wygłosić przeprosiny. (Założę się, że zrobił to z uśmiechem – wiem, że ja bym się uśmiechał, gdybym kiedykolwiek wymyślił tak potężne i przekonujące kłamstwo).
Doszedłem do wniosku, że to, co się powiodło Orsonowi Wellesowi, uda się także mnie. Zamiast zaczynać się od muzyki tanecznej jak adaptacja Wellesa, moja audycja zacznie się od zawodzenia Teda Nugenta w „Cat Scratch Fever”. Potem włączy się spiker, jedna z naszych prawdziwych osobowości radiowych z WKIT (nikt nie nazywa ich już didżejami). „Tu JJ West, wiadomości WKIT – mówi. – Jestem w centrum Bangor, gdzie na Pickering Square zgromadziło się jakieś tysiąc osób, obserwujących, jak na ziemię opuszcza się wielki srebrzysty dysk… chwileczkę, uniosę mikrofon, może państwo usłyszą”.
W ten prosty sposób wrócilibyśmy do gry. Do uzyskania efektów dźwiękowych mógłbym wykorzystać własne urządzenia radiowe, wszystkie role odegraliby aktorzy z miejscowego teatru, a co by było najlepsze? Najlepsze w całym projekcie? Otóż nagralibyśmy efekt naszych działań i sprzedali stacjom w całym kraju! Doszedłem do wniosku, że dochód z tego przedsięwzięcia (a księgowy się ze mną zgodził) można będzie zakwalifikować jako „dochód stacji radiowej” zamiast „dochód z tytułu działalności literackiej”. W ten sposób poradzilibyśmy sobie z niedostatecznym przychodem z reklam i pod koniec roku stacje radiowe wreszcie odnotowałyby jakiś zysk!
Podekscytował mnie pomysł audycji, a także perspektywa wspomożenia radia dzięki swoim umiejętnościom pisarskim. Co się więc stało? Nie dałem rady, ot co się stało. Próbowałem i próbowałem, ale wciąż wychodziła mi narracja. Wcale nie brzmiała jak sztuka, która rozwija się w wyobraźni widza (ci, którzy mają tyle lat, by pamiętać programy radiowe w rodzaju „Suspense” czy „Gunsmoke”, będą wiedzieli, o czym mówię), a bardziej przypominała książkę w wersji dźwiękowej. Jestem pewien, że mimo to moglibyśmy trochę zarobić na sprzedaży tego materiału, jednak wiedziałem, że sztuka nie odniesie sukcesu. Była nudna. Oszukałbym słuchacza. Miała feler, a ja nie wiedziałem, jak go usunąć. Odniosłem wrażenie, że pisanie słuchowisk to zapomniana sztuka. Straciliśmy zdolność widzenia uszami, choć kiedyś to potrafiliśmy. Pamiętam, gdy słuchałem, jak jakiś imitator dźwięku stuka kostkami palców w kawałek wydrążonego drewna… i jak na dłoni widziałem Matta Dillona, który w zakurzonych butach podchodzi do baru w Saloonie Long Branch. Ale to przeszłość. Tamte czasy nie wrócą.
Pisanie dramatów w stylu Szekspira – komedii i tragedii, które uciekają się do białego wiersza – to kolejna stracona sztuka. Ludzie wciąż chodzą na wystawianego w college’ach „Hamleta” czy „Króla Leara”, ale bądźmy szczerzy: jak twoim zdaniem, drogi czytelniku, wypadłyby te dramaty w telewizji, gdyby porównać je z „Weakest Link” albo „Survivor Five: Stranded on the Moon”, nawet gdyby udało się obsadzić Brada Pitta w roli Hamleta czy Jacka Nicholsona jako Poloniusza? I mimo że ludzie wciąż chodzą na elżbietańskie fantazje w rodzaju „Króla Leara” i „Makbeta”, radość czerpaną z tej formy sztuki dzielą lata świetlne od radości ze stworzenia nowego, oryginalnego dzieła. Od czasu do czasu ktoś próbuje wystawiać na Broadwayu albo w mniejszych teatrach nowojorskich dramaty pisane białym wierszem. Ich klęska jest nieunikniona.
Poezja nie jest sztuką straconą. Poezja ma się lepiej niż kiedykolwiek. Oczywiście, jak zwykle znajdzie się gdzieś banda idiotów (jak sami mówili o sobie autorzy magazynu „Mad”), ludzi, którzy zupełnie pomieszali pretensjonalność z geniuszem, ale poza nimi jest jeszcze wielu błyskotliwych praktyków tej sztuki. Jeżeli mi nie wierzycie, zajrzyjcie do magazynów literackich w swoich księgarniach. Na sześć beznadziejnych wierszy, jakie tam przeczytacie, znajdziecie jeden czy dwa naprawdę dobre. Wierzcie mi, taki stosunek chłamu do klejnotów jest do przyjęcia.
Opowiadanie też nie jest sztuką straconą, ale moim zdaniem znajduje się o wiele bliżej przepaści niż poezja. Kiedy sprzedałem pierwsze opowiadanie w cudownie zamierzchłym roku 1968, już wtedy bolałem nad stale malejącym rynkiem: czytadła już przegrały, zbiory opowiadań też stały już na straconej pozycji, tygodniki (takie jak „The Saturday Evening Post”) umierały. W ciągu lat, jakie upłynęły od tamtych czasów, rynek opowiadań nadal się kurczył. Niech Bóg błogosławi małe czasopisma, w których młodzi pisarze mogą jeszcze publikować opowiadania w zamian za egzemplarze autorskie, niech Bóg błogosławi redaktorów, którzy jeszcze czytają zawartość ich wymiętoszonych maszynopisów (zwłaszcza w obliczu paniki wywołanej wąglikiem w 2001 roku), i niech Bóg błogosławi wydawców, którzy jeszcze czasem dają zgodę na publikację antologii oryginalnych opowiadań, ale Bóg nie będzie musiał poświęcać na błogosławieństwo całego dnia Swego ani nawet Swej przerwy na kawę. Wystarczy dziesięć minut, góra kwadrans. Takich ludzi jest bardzo niewielu, a z roku na rok ubywa jednego czy dwóch. Nie ma już czasopisma poświęconego opowiadaniom, świetlistego drogowskazu młodych pisarzy (nie wyłączając mnie, choć prawdę powiedziawszy, nigdy tam nie publikowałem). Nie ma już „Amazing Stories”, mimo licznych prób wskrzeszenia pisma. Nie ma ciekawych czasopism science fiction takich jak „Vertex” ani oczywiście magazynów poświęconych horrorom jak „Creepy” czy „Eerie”. Tych wspaniałych pism nie ma już od dawna. Od czasu do czasu ktoś próbuje wskrzesić jedno z nich; kiedy piszę te słowa, taką nieśmiałą próbę ożywienia przechodzi „Weird Tales”. W większości wypadków podobne wysiłki kończą się niepowodzeniem. Tak jak dramaty pisane białym wierszem, które istnieją przez chwilę krótką jak mgnienie oka. Kiedy coś odchodzi, nie ma już drogi powrotu. To, co stracone, najczęściej pozostaje stracone.
W ciągu tych lat nadal pisałem opowiadania, częściowo dlatego, że czasem przychodziły mi do głowy pomysły – pięknie skondensowane, które domagały się trzech tysięcy, może dziewięciu, najwyżej piętnastu tysięcy słów – a częściowo dlatego, iż w ten sposób potwierdzam (przynajmniej samemu sobie), że się jeszcze nie skończyłem, bez względu na to, co mogą sobie myśleć mniej przychylni mi krytycy. Opowiadania to nadal akordowa praca na zamówienie, odpowiednik niepowtarzalnych przedmiotów, które można kupić u rzemieślnika. Jeśli zechcesz być cierpliwy i zaczekasz, rzecz zostanie wykonana ręcznie w warsztacie na zapleczu.
Nie ma jednak żadnego powodu, by opowiadania sprzedawać w taki sam sposób jak przed laty, tylko dlatego, że tworzy się je tak samo, nie ma też powodu zakładać (jak czyni to wielu nudziarzy w prasie krytycznej), że droga, jaką dzieło literackie trafia do odbiorców, musi w jakiś sposób skazić czy umniejszyć wartość samego produktu.
Mówię tu o opowiadaniu „Jazda na Kuli”, które z pewnością jest moim najdziwniejszym doświadczeniem rynkowym, a także stanowi dobrą ilustrację istoty mojego wywodu: to, co stracone, niełatwo odzyskać; gdy minie się pewien punkt, koniec jest zapewne nieunikniony, ale świeży punkt widzenia na jeden z aspektów twórczego pisania – aspekt komercyjny – może czasem odświeżyć wszystko.
„Jazda na Kuli” powstała po książce „Jak pisać”, gdy wciąż wracałem do zdrowia po wypadku, w stanie niemal ciągłego cierpienia fizycznego. Pisanie ratowało mnie przed najgorszym bólem; było (i nadal jest) najlepszym środkiem przeciwbólowym w moim ubogim arsenale. Chciałem opowiedzieć historię bardzo prostą; naprawdę niewiele bardziej skomplikowaną niż opowieści o duchach, które snuje się przy ogniskach. „O autostopowiczu, którego zabrał nieboszczyk”.
Podczas gdy pisałem opowiadanie w nierzeczywistym świecie własnej wyobraźni, w równie nierzeczywistym świecie handlu elektronicznego rósł w siłę e-biznes. Jednym z aspektów tego zjawiska była tak zwana książka elektroniczna, która zdaniem niektórych miała oznaczać koniec książek, jakie znamy – przedmiotów ze sklejonych lub zszytych kartek papieru, które przewracało się ręcznie (i które czasem wypadały, jeśli klej okazał się za słaby albo szycie za stare). Na początku roku 2000 wielkie zainteresowanie wzbudził esej Arthura C. Clarke’a, który opublikowano tylko w cyberprzestrzeni. Tekst był jednak niezwykle krótki (jak pocałunek złożony na policzku siostry, pomyślałem po jego przeczytaniu). Moje opowiadanie okazało się dość długie. Pewnego dnia, zachęcona przez Ralpha Vicinanzę, zadzwoniła do mnie Susan Moldow, moja redaktorka ze Scribnera (jest wielbicielką „Z Archiwum X”, więc nazywam ją agentką Moldow… resztę dopowiedzcie sobie sami), pytając, czy nie mam czegoś nowego, z czym chciałbym spróbować zaistnieć na rynku elektronicznym. Wysłałem jej „Jazdę na Kuli” i cała nasza trójka – Susan, Scribner i ja – dołożyliśmy swoją cegiełkę do historii działalności wydawniczej. Kilkaset tysięcy czytelników ściągnęło opowiadanie z Sieci, a ja zainkasowałem kwotę, która mogła wprawić mnie w zakłopotanie. (Tyle że to cholerne łgarstwo, ani trochę nie byłem zakłopotany). Nawet prawa do wersji dźwiękowej poszły za sto tysięcy dolarów, komicznie kosmiczną cenę.
Chwalę się? Nadymam się jak jakiś pieprzony balon? W pewnym sensie tak. Ale chcę ci także powiedzieć, że przez „Jazdę na Kuli” zupełnie zwariowałem. Zwykle gdy znajdę się w jakiejś luksusowej poczekalni na lotnisku, reszta klienteli nie zwraca na mnie uwagi, pochłonięta telefonowaniem albo składaniem zamówienia przy barze. I dobrze mi z tym. Od czasu do czasu ktoś podejdzie z prośbą, abym podpisał się na serwetce „dla żony”. Odziani w gustowne garnitury i dzierżący aktówki panowie informują mnie zazwyczaj, że ich żony przeczytały wszystkie moje książki. Oni z kolei żadnej. Też uznają za stosowne mnie o tym poinformować. Po prostu nie mają czasu. Czytali „The Seven Habits of Highly Successful People”, czytali „Who Moved My Cheese?”, czytali „The Prayer of Jabez”1, ale to mniej więcej wszystko. Muszę już lecieć, pędzić, za jakieś cztery lata pewnie będę miał zawał i chcę mieć porządek ze swoim rachunkiem w funduszu emerytalnym, zanim mnie to spotka.
Po wydaniu „Jazdy na Kuli” w formie książki elektronicznej (okładka, kolofon Scribnera i tak dalej) wszystko uległo zmianie. W poczekalniach na lotniskach oblegał mnie prawdziwy tłum. Oblegano mnie nawet w poczekalni bostońskiej stacji kolejowej. Przyczepiali się do mnie ludzie na ulicy. Przez pewien czas musiałem odmawiać udziału w trzech talk-show dziennie (zwlekałem z decyzją, czekając na Springera, ale Jerry się do mnie nie odezwał). Znalazłem się nawet na okładce „Time’a”, a „New York Times” z namaszczeniem rozwodził się nad niewątpliwym sukcesem „Jazdy na Kuli”, a także nad niewątpliwą klęską „The Plant”, cybernastępcy tego opowiadania. Boże, byłem na pierwszej stronie „Wall Street Journal”. Zupełnie nieumyślnie zostałem prawdziwą gwiazdą.
Co jednak doprowadzało mnie do szaleństwa? Dlaczego uważałem, że całe to zamieszanie nie ma najmniejszego sensu? Otóż nikogo nie obchodziło opowiadanie. Do diabła, nikt mnie nawet o nie nie zapytał. Muszę wam powiedzieć, że moim zdaniem to całkiem niezłe opowiadanie. Proste, ale dobrze się czyta. Spełnia swoje zadanie. Uważam, że jeżeli czytając je z własnej woli, wyłączyłeś telewizor, to znaczy, że ta opowieść (albo inna z niniejszego zbiorku) odniosła bezapelacyjne zwycięstwo.
Ale po ukazaniu się „Jazdy na Kuli” wszyscy ci faceci w krawatach chcieli wiedzieć tylko: „Jak sobie radzi? Jak się sprzedaje?”. Jak miałem im powiedzieć, że gówno mnie obchodzi, jak opowiadanie radzi sobie na rynku, natomiast bardzo interesuje mnie, jak radzi sobie w sercu czytelnika? Czy tam odnosi sukces? Może ponosi klęskę? Przenika aż do końcówek nerwów? Powoduje ten szczególny dreszczyk stanowiący rację bytu opowiadania grozy? Stopniowo zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, że jestem świadkiem kolejnego upadku działalności twórczej, jeszcze jednego kroku następnej ze sztuk na drodze, która może się urywać nad przepaścią. Jest coś dziwnie dekadenckiego w tym, że pojawiasz się na okładce znanego czasopisma tylko dlatego, że postanowiłeś dotrzeć na rynek inną niż dotąd drogą. Dziwniej jest jednak uświadomić sobie, że czytelników bardziej mogła interesować nowość formy pakietu elektronicznego niż jego zawartość. Czy chcę wiedzieć, ilu z czytelników, którzy ściągnęli „Jazdę na Kuli”, naprawdę przeczytało opowiadanie? Nie. Chyba bardzo bym się rozczarował.
Być może przyszłość należy do książki elektronicznej, być może nie. Wierz mi, naprawdę guzik mnie to obchodzi. Dla mnie był to po prostu trochę inny sposób, w jaki próbowałem w pełni zaangażować się w proces pisania opowiadań. A potem dotrzeć z nimi do jak największej liczby osób.
Ta książka prawdopodobnie przez pewien czas utrzyma się na listach bestsellerów; pod tym względem zwykle miałem szczęście. Lecz kiedy ją tam zobaczysz, możesz sobie zadać pytanie, ile innych książek z opowiadaniami trafia na listę bestsellerów w ciągu roku i jak długo wydawcy będą jeszcze publikować książki, które nie cieszą się zbytnim zainteresowaniem czytelników. Dla mnie jednak nie ma większej przyjemności, niż w chłodny dzień po zmroku zasiąść w swoim ulubionym fotelu z kubkiem gorącej herbaty i słuchając wiatru za oknem, czytać dobre opowiadanie, które będę mógł skończyć jeszcze tego samego wieczoru.
Pisanie ich nie jest już tak przyjemne. Na myśl przychodzą mi tylko dwie historie z niniejszego zbioru – tytułowa oraz „Teoria zwierząt domowych L.T.” – których napisanie nie wiązało się z wysiłkiem znacznie większym, niż mogłaby sugerować ich końcowa lekkość. Sądzę jednak, że udało mi się uchronić swoje rzemiosło przed zestarzeniem, przynajmniej we własnych oczach, przede wszystkim dlatego, że każdego roku muszę napisać przynajmniej jedno lub dwa opowiadania. Nie dla pieniędzy i nawet nie z zamiłowania, ale żeby spłacić pewnego rodzaju należność. Bo jeśli chcesz pisać opowiadania, trzeba zrobić coś więcej, niż tylko myśleć o pisaniu opowiadań. To nie jest jazda na rowerze, bardziej przypomina ćwiczenia na siłowni: ćwiczysz tę umiejętność albo bezpowrotnie ją tracisz.
Zebranie ich w jednym tomie to dla mnie prawdziwa przyjemność. Mam nadzieję, że dla ciebie również. Daj mi znać na stronie www.stephenking.com, a jeżeli znajdziesz w nich to, co ja, zrób dla mnie (i dla siebie) coś jeszcze: kup jeszcze jeden zbiór opowiadań. Na przykład „Sam the Cat” Matthew Klama albo „The Hotel Eden” Rona Carlsona. To tylko dwaj dobrzy w swoim fachu twórcy opowiadań i choć oficjalnie mamy już dwudziesty pierwszy wiek, piszą je w ten sam sposób co zawsze, słowo po słowie. Forma, w jakiej ukazują się ich dzieła, niczego nie zmienia. Jeśli ci się spodoba, wspieraj ich. Najlepsza metoda wsparcia niewiele się zmieniła: czytaj ich opowiadania.
Chciałbym podziękować kilku osobom, które przeczytały moje opowiadania: Billowi Bufordowi z „New Yorkera”; Susan Moldow z wydawnictwa Scribner; Chuckowi Verrillowi, który w ciągu wielu lat dokonał redakcji mnóstwa moich tekstów; Ralphowi Vicinanzie, Arthurowi Greene’owi, Gordonowi Van Gelderowi i Edowi Fermanowi z „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”; Nye’owi Willdenowi z „Cavaliera”; także nieżyjącemu już Robertowi A.W. Lowndesowi, który w 1968 roku kupił moje pierwsze opowiadanie. Jestem też ogromnie wdzięczny – najbardziej – swojej żonie, Tabicie, która nadal jest moim ulubionym wiernym czytelnikiem. Wszyscy wymienieni tu ludzie pracowali i pracują po to, by opowiadanie nie stało się kolejną straconą sztuką. Ja również. I ty, kupując to, co kupujesz (dotując w ten sposób tę sztukę), i czytając to, co czytasz. Przede wszystkim ty, mój wierny czytelniku. Zawsze ty.
Stephen King
Bangor, Maine
11 grudnia 2001 roku
Przełożył
Łukasz Praski
1 Tytuły popularnych książek poradnikowych (przyp. tłum.).Prosektorium numer cztery
Autopsy Room Four
Jest tak ciemno, że przez chwilę – nie mam pojęcia, jak długo – wydaje mi się, że wciąż jestem nieprzytomny. Potem powoli dochodzi do mnie, że nieprzytomni ludzie nie odczuwają ruchu w ciemności, któremu towarzyszy cichy, rytmiczny dźwięk – najprawdopodobniej odgłos skrzypiącego koła. I czuję, że moje ciało czegoś dotyka, od głowy po czubki pięt. W nozdrzach czuję zapach jakby gumy czy winylu. Nie jestem nieprzytomny, poza tym wrażenia, jakie odbieram, są zbyt… jakie właściwie? Zbyt racjonalne, aby to mógł być sen.
W takim razie co to jest?
Kim jestem?
I co się ze mną dzieje?
Ustaje jękliwy rytm skrzypiącego koła i zatrzymuję się. Okrywające mnie coś o zapachu gumy głośno szeleści. Głos:
– Mówili, że do której?
Chwila ciszy. Drugi głos:
– Chyba do czwórki. Tak, do czwórki.
Znów ruszamy, ale wolniej. Teraz słyszę ciche szuranie stóp, prawdopodobnie w butach na miękkiej podeszwie, być może adidasach. Buty należą do właścicieli głosów. Znowu mnie zatrzymują. Słychać głuchy stuk, potem cichy szum. Wydaje mi się, że to odgłos otwierania drzwi pneumatycznych.
Co tu się dzieje? – wrzeszczę, lecz wrzask rozlega się tylko w mojej głowie. Moje wargi się nie poruszają. Wyraźnie je czuję – i język leżący bezwładnie w ustach jak ogłuszony kret – ale nie mogę nimi poruszać.
Pojazd, na którym spoczywam, sunie dalej. Ruchome łóżko? Tak. Inaczej wózek. Miałem już do czynienia z czymś takim, dawno temu podczas zakichanej przygody azjatyckiej Lyndona Johnsona. Uświadamiam sobie, że jestem w szpitalu, że stało mi się coś złego, coś podobnego do wybuchu, który dwadzieścia trzy lata temu omal mnie nie wykastrował, i będę miał operację. Dzięki temu przypuszczeniu potrafię udzielić rozsądnych odpowiedzi na większość pytań, ale szkopuł w tym, że nic mnie nie boli. Nic mi właściwie nie jest, jeżeli nie liczyć obezwładniającego przerażenia. Ale jeśli to są sanitariusze, którzy wiozą mnie do sali operacyjnej, dlaczego nic nie widzę? Dlaczego nie mogę mówić?
Trzeci głos:
– Tutaj, chłopcy.
Łóżko na kółkach zostaje skierowane w inną stronę, a w mojej głowie tłucze się pytanie: W co ja się najlepszego wpakowałem?
Chyba zależy od tego, kim jestem, myślę, ale to przynajmniej wiem na pewno. Nazywam się Howard Cottrell. Jestem maklerem giełdowym nazywanym przez niektórych kolegów Howardem Zdobywcą.
Drugi głos (tuż nad moją głową):
– Pięknie dziś pani wygląda, pani doktor.
Czwarty głos (damski i spokojny):
– Zawsze miło słyszeć potwierdzenie tego faktu z twoich ust, Rusty. Moglibyście się trochę pospieszyć? Muszę wrócić do domu przed siódmą. Opiekunka do dziecka obiecała swoim rodzicom, że zje dziś z nimi kolację.
Wrócić przed siódmą, wrócić przed siódmą. Może jeszcze jest popołudnie albo wczesny wieczór, ale tu panują egipskie ciemności, jest ciemno jak cholera, jak u świstaka w dupie – i co się w ogóle dzieje? Gdzie byłem? Co robiłem? Dlaczego nie dyżurowałem przy telefonach?
Bo jest sobota, wymamrotał głos z głębi. Byłeś… byłeś…
Dźwięk: ŁUP! Uwielbiam ten dźwięk. Można powiedzieć, że dla niego żyję. Dźwięk… czego? Kija golfowego, no jasne. Wybijającego piłkę z kołka. Stoję i przyglądam się, jak piłka wzbija się w błękit nieba…
Łapią mnie za ramiona i łydki i podnoszą. Truchleję ze strachu i próbuję krzyknąć. Nie wydobywam z siebie żadnego dźwięku… może tylko słabiutki pisk, znacznie cichszy niż skrzypienie kółka pode mną. Pewnie w ogóle niesłyszalny. Pewnie rozległ się tylko w mojej wyobraźni.
Przenoszą mnie w powietrzu w powłoce z czerni – hej, nie upuśćcie mnie, mam wrażliwe plecy! Staram się odezwać, ale znów nie poruszają się wargi ani zęby; język nadal leży w ustach; być może kret nie jest ogłuszony, ale martwy, a do głowy przychodzi mi straszna myśl, która wywołuje niemal panikę: co będzie, jeśli położą mnie odwrotnie i język zatka mi tchawicę? Nie będę mógł oddychać! W takich razach mówi się przecież, że ktoś „połknął język”, prawda?
Drugi głos (Rusty):
– Ten się pani spodoba, pani doktor, wygląda jak Michael Bolton.
Lekarka:
– Kto taki?
Trzeci głos – brzmi jakby należał do młodego, najwyżej kilkunastoletniego chłopaka:
– Ten biały knajpiany piosenkarz, który chce być czarny. Ale to chyba nie on.
Słyszę śmiech, do którego dołącza się kobiecy głos (trochę niepewnie), a kiedy kładą mnie na czymś w rodzaju wyściełanego stołu, Rusty znów zaczyna dowcipkować, jak gdyby opracował repertuar na cały wieczór. Tracę resztki wesołości, bo nagle zdejmuje mnie zgroza. Wcześniej pomyślałem, że nie będę mógł oddychać, jeśli zadławię się językiem, a jeżeli już nie oddycham?
Jeśli już nie żyję? Może tak właśnie wygląda śmierć?
Wszystko się zgadza. Zgadza się, pasuje w każdym najokropniejszym szczególe. Ciemność. Zapach gumy. Dziś jestem Howardem Zdobywcą, mistrzem wśród maklerów, postrachem Miejskiego Klubu Sportowego Derry, częstym bywalcem miejsca znanego na polach golfowych całego świata pod nazwą „dziewiętnastego dołka”, ale w 1971 roku należałem do Zespołu Pomocy Medycznej w delcie Mekongu i byłem przerażonym dzieciakiem, który czasem w środku nocy z mokrymi oczami budził się ze snu o swoim ukochanym psie. W jednej chwili poznaję ten dotyk i zapach.
Boże drogi, jestem w worku na zwłoki.
Pierwszy głos:
– Może to pani podpisać? Proszę mocno dociskać, jest w trzech egzemplarzach.
Odgłos długopisu sunącego po papierze. Wyobrażam sobie właściciela pierwszego głosu, który wyciąga do lekarki podkładkę z dokumentem.
Jezu Chryste, nie pozwól, żebym był martwy! Próbuję krzyczeć, lecz znów nie wydaję żadnego dźwięku. Przecież chyba jednak oddycham… prawda? Nie czuję, że oddycham, ale zdaje się, że z moimi płucami wszystko w porządku, nie pulsują z bólu, nie domagają się powietrza jak wówczas, gdy człowiek zanurzy się zbyt głęboko pod wodę, więc musi być dobrze, nie?
Jeżeli nie żyjesz, mamrocze znów tamten głos z głębi, w ogóle nie domagałyby się powietrza, prawda? Nie – bo martwe płuca nie muszą oddychać. Martwe płuca… po prostu się tym nie przejmują.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJIPEŁNY SPIS TREŚCI:
Wstęp: Uprawianie sztuki (niemal) straconej
Prosektorium numer cztery
Człowiek w czarnym garniturze
Wywiozą ci wszystko, co kochasz
Śmierć Jacka Hamiltona
W sali egzekucyjnej
Siostrzyczki z Elurii
Wszystko jest względne
Teoria zwierząt domowych L.T.
Drogowy wirus zmierza na północ
Obiad w Gotham Café
To wrażenie można nazwać tylko po francusku
1408
Jazda na Kuli
Szczenśliwa moneta