- W empik go
Wszystko ma swoją cenę - ebook
Wszystko ma swoją cenę - ebook
Kanclerz Niemiec oraz duńska minister do spraw środowiska odwiedzają zatokę Disko, u zachodnich wybrzeży Grenlandii. Trzeba w końcu stawić czoła zjawisku globalnego ocieplenia. Gdy podczas wizyty zostają odkryte zwłoki młodej dziewczyny pogrzebanej w lodowcu, sprawy zaczynają się komplikować.
Na miejsce zostaje wezwany inspektor Konrad Simonsen, ponieważ sposób dokonania morderstwa przypomina inną sprawę, którą zajmował się przed laty. Czy to oznacza, że wtedy popełnił błąd i że seryjny morderca nadal pozostaje na wolności? Wszystko na to wskazuje, bo ostatecznie uznany wtedy za winnego mężczyzna popełnił samobójstwo.
„Wszystko ma swoją cenę” to drugi tom serii duńskiego rodzeństwa o inspektorze Konradzie Simonsenie. Cykl ukazał się w ponad dwudziestu krajach, zdobywając rzeszę oddanych wielbicieli.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0235-163-7 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko ma swoją cenę.
Być może cena za setki lat grabieżczej polityki wobec przyrody miała zostać zapłacona właśnie tu, w zatoce Disko, u zachodnich wybrzeży Grenlandii. To niewielka cząstka tego, za co kiedyś z pewnością przyjdzie nam wszystkim zapłacić, pomyślała pani kanclerz Niemiec, patrząc na fiord.
Duńska minister do spraw środowiska mimowolnie podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem, podobnie jak dziennikarz przeprowadzający z nimi wywiad. Widok zapierał dech. Bryły lodu różnej wielkości kołysały się leniwie na zimnej niebieskiej wodzie, a nad nimi wznosił się lodowiec, postrzępiony biały mur, który odbijał promienie słońca i zmuszał widzów do mrużenia oczu. Od czasu do czasu z głębokim pomrukiem, rozchodzącym się echem w całej zatoce, odrywała się od niego kolejna góra lodowa.
Po dłuższej chwili dziennikarz odchrząknął. Nie otrzymał odpowiedzi na swoje ostatnie pytanie i próbował dyskretnie powrócić do tematu rozmowy. Pani kanclerz najwyraźniej nie zamierzała odpowiadać, skierował więc to samo pytanie, lekko tylko zmienione, do duńskiej minister, tym razem po angielsku.
– Dlaczego trzeba jechać aż na Grenlandię, żeby zrozumieć zjawisko globalnego ocieplenia? Czego mogą się tu nauczyć światowi przywódcy, a czego nie mogli się dowiedzieć u siebie?
Pani minister uśmiechnęła się uprzejmie i zamyśliła. Dobrze wiedziała, że określenie „światowi przywódcy” nie odnosi się do niej, tylko do jej gościa. Było to oczywiste, aczkolwiek sam temat był drażliwy. Doskonale znała wszystkie argumenty. Po tym, jak kilka miesięcy temu przyjechała tu z grupą amerykańskich senatorów, duńska prasa oskarżyła ją o uprawianie turystyki klimatycznej. I właściwie były to słuszne zarzuty, bo pani kanclerz bynajmniej nie musiała pokonywać czterech tysięcy kilometrów z Berlina do Ilulissat, by się przekonać, że lądolód rzeczywiście topnieje. Każdy mógł to zobaczyć, wystarczyło porównać zdjęcia satelitarne bieguna północnego sprzed dziesięciu lat z obecnymi. Bieguna południowego zresztą też. Istotne były kroki, które należało poczynić, żeby odwrócić ten proces albo – patrząc na sprawę bardziej realistycznie – przynajmniej ograniczyć szkody. Na to jednak ani lodowiec, ani satelita nie dawały odpowiedzi.
Pani kanclerz odwróciła głowę i przyglądała się jej z figlarnym uśmieszkiem, najwyraźniej równie ciekawa odpowiedzi jak dziennikarz. W głowie minister zaświtała nieco paranoiczna myśl, że Niemcy, pani kanclerz i dziennikarz z góry się umówili i prowadzą teraz rodzaj gry. Poczuła falę gorąca, rozpięła kurtkę. Miała uczucie, jakby stała przed komisją egzaminacyjną. Kobieta, która była jej gościem, poza tym że reprezentowała kraj liczący osiemdziesiąt trzy miliony obywateli, miała także doktorat z chemii kwantowej.
Zamek kurtki się zaciął, zyskała kilka dodatkowych sekund na rozważenie odpowiedzi. W końcu stwierdziła zgodnie z prawdą:
– Niczego.
– Dlaczego więc tu jesteśmy?
Przez moment zastanawiała się, czy opowiedzieć dziennikarzowi o czterech tysiącach grenlandzkich myśliwych, których podstawowe źródło utrzymania zostało zniszczone z powodu wzrostu średniej rocznej temperatury, dwukrotnie większego niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie. Uznała jednak, że byłby to błąd. Konferencja klimatyczna miała charakter globalny, w tym kontekście jej wypowiedź mogłaby zostać błędnie odczytana. Powiedziała więc po prostu:
– Ponieważ politycy też są ludźmi, a takich krajobrazów łatwo się nie zapomina.
Dziennikarz wydawał się z nią zgadzać, na twarzy pani kanclerz pojawił się szeroki uśmiech, oboje wyglądali na zadowolonych z jej odpowiedzi. Może to nieco rozluźni sztywny nastrój i umożliwi poważną dyskusję na tematy polityczne z kobietą, która właśnie ruszyła w stronę czekającego w pogotowiu śmigłowca. Gdyby zgodziła się uczestniczyć w szczycie klimatycznym, który za dwa lata miał się odbyć w Kopenhadze, z pewnością przysłużyłoby się to sprawie. Do tej pory jednak pani kanclerz ograniczała się do podziwiania widoków, okazując znacznie mniejsze zainteresowanie kwestiami politycznymi. Najwięcej rozmawiała z towarzyszącym jej glacjologiem, zaś duńska minister jedynie z rzadka miała możliwość przedstawienia swojego punktu widzenia.
Nadzieja na poważniejszą rozmowę okazała się płonna, bo także w śmigłowcu pani kanclerz wolała rozmawiać z towarzyszącym jej naukowcem. Dopilnowała, żeby zajął miejsce obok niej, i wkrótce oboje pogrążyli się w naukowych dywagacjach, których Dunka, ze swoją szkolną znajomością niemieckiego, nie była w stanie śledzić. Poczuła się zmęczona. Musiała uszczypnąć się w rękę, żeby nie zasnąć. Na zewnątrz jak okiem sięgnąć ciągnął się lądolód, a siedzący obok niej urzędnik drzemał. Od czasu do czasu wydawał z siebie ciche jęki. Zastanawiała się, czy go nie szturchnąć, ale odrzuciła ten pomysł. Wyjęła z torby czasopismo i zaczęła je od niechcenia przeglądać, po chwili jednak poczuła, że i ją morzy sen.
Godzinę później pani minister została brutalnie wyrwana z drzemki. Glacjolog krzyczał i gwałtownie gestykulował. Pani kanclerz wstała i energicznie wskazywała na coś za oknem, po czym nakazała pilotowi śmigłowca zawrócić. Po chwili pilot posłusznie wykonał polecenie.Rozdział 1
Inspektor Konrad Simonsen, szef policji kryminalnej, mrużył oczy, patrząc na wiszące nisko nad długim horyzontem słońce polarne. W dali, tam, gdzie niebo i śnieg zlewały się w jedno, świat mienił się pastelową zielenią i błękitem, jakby przyroda chciała nas zapewnić, że gdzieś daleko istnieją tereny bardziej przyjazne ludziom niż te tutaj. Co za miejsce, żeby dokonać żywota. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak można było kogoś tutaj zabić. Próbował odepchnąć od siebie tę myśl. Była niemądra. Jakby to miało jakieś znaczenie. Przez chwilę obserwował swój długi cień. Gdy wyciągał rękę, kontur sięgał niemal do niewielkich szczelin w lodzie. W końcu jednak zmęczyło go to. Ponownie zerknął na zamglone słońce, od którego nie biło ciepło, lecz emanował chłód, i poczuł ukłucie czegoś przykrego. Słońce powinno wschodzić i zachodzić, a nie wędrować monotonnie po niebie, sprawiając, że dzień i noc zlewają się w jedno. Otworzył szeroko oczy i odwrócił się w stronę, z której wiał wiatr, podejmując daremną próbę pokonania zmęczenia. Ostatniej doby spał nie więcej niż trzy godziny i ciężko mu było uwierzyć, że rozpoczął się już kolejny dzień. Potarł twarz dłonią i przez chwilę rozkoszował się ciemnością. Zastanawiał się, czy ta kobieta w ostatnich chwilach życia myślała o wiosennych kwiatach, o ciepłych piaszczystych plażach czy może o tańcach wokół ogniska na Świętego Jana. Uznał, że pewnie nie, ale nadal trudno mu było pogodzić się z tym, że umarła tu, pośrodku tej lodowej pustki, gdzie świat wydawał się zbyt duży, gdzie tak naprawdę nie było miejsca dla żywych istot. W jakiś sposób jej zabójca ugodził ją w dwójnasób.
Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest wpół do ósmej czasu duńskiego. Nie potrafił ocenić, jak to się ma do czasu grenlandzkiego. Stłumił ziewnięcie i nagle poczuł się wykończony. Rano zapomniał wziąć pigułki, czy raczej – bo przecież nie miało sensu samemu się okłamywać – po raz kolejny zapomniał je wziąć, i teraz cierpiał. Coraz bardziej dręczyła go chęć wypalenia zakazanego papierosa, jeśli nie całego, to choć połówki, żeby przynajmniej na chwilę odgonić od siebie zmęczenie. Odruchowo poklepał się po klatce piersiowej, upewniając się, że papierosy są na swoim miejscu, w wewnętrznej kieszeni kurtki. W ostatniej chwili postanowił wytrzymać dodatkowe kilka minut, żeby jeszcze przez moment cieszyć się satysfakcją. Przed rokiem, a może już przed dwoma laty, stwierdzono u niego cukrzycę. Choroba, przy niemałym udziale problemów, z którymi się zmagał na co dzień, zmusiła go do zmiany stylu życia, a przynajmniej do podjęcia takiej próby. Nagle dziwny lęk sprawił, że ponownie spojrzał na zegarek. Zobaczył to samo, co przed chwilą, ale niewiele mu to dało. Odwrócił się do swojego grenlandzkiego kolegi.
– Wie pan, która jest godzina?
Policjant rzucił szybkie spojrzenie na słońce i powiedział krótko:
– Trochę po trzeciej.
Był człowiekiem, który nie wypowiada słów bez potrzeby, co nie ułatwiało oczekiwania. Nazywał się Trond Egede i to było właściwie wszystko, co Simonsen o nim wiedział. Zastanawiał się, czy nie wsiąść z powrotem do kabiny samolotu i nie zdrzemnąć się przez moment w oczekiwaniu, aż technicy skończą pracę. Twarde i niewygodne siedzenia, które przeklinał całą drogę z Nuuk, wydały mu się nagle niezwykle kuszące. Trochę snu było lepsze od całkowitego jego braku, poza tym wystawał tu bez sensu ze swoim milczącym kolegą i przyglądał się czterem osobom, które z tego powodu nie pracowały ani wolniej, ani szybciej. Ale może w ten sposób urazi swego towarzysza, a nie miał wątpliwości, że dobra i bezproblemowa współpraca z policją w Nuuk będzie w najbliższej przyszłości bardzo ważna. Mógł też machnąć ręką na regulamin i po prostu dołączyć do pracujących techników. Właściwie nie istniało niebezpieczeństwo zniszczenia jakichś śladów. Z drugiej strony ryzykował, że technicy mu podziękują, co nie tylko byłoby upokarzające, ale też świadczyłoby o braku profesjonalizmu z jego strony. Tak więc mógł zrobić tylko jedno – był to wniosek jasny, aczkolwiek dość przygnębiający: musiał pozostać na swoim miejscu.
Z braku innego zajęcia postanowił nawiązać rozmowę.
– Jak to możliwe, że patrząc na słońce, potrafił pan stwierdzić, że jest trzecia? Nie bardzo rozumiem, według czego można się tu orientować, skoro jak okiem sięgnąć wszędzie jest płasko.
Policjant z pewnym trudem zdjął jedną rękawiczkę, podwinął rękaw kurtki i zerknął na zegarek. Ponownie włożył rękawiczkę i dopiero wtedy powiedział:
– Jest trzynaście minut po trzeciej.
– Miał pan więc rację.
– Tak.
– Jedynie na podstawie obserwacji słońca? Beż żadnych punktów odniesienia?
– Tak.
Simonsen poddał się i skupił na przestawieniu zegarka. Przynajmniej przez moment miał jakieś zajęcie. Nagle dopadły go wątpliwości i rozejrzał się dookoła z pewnym sceptycyzmem, niepokój go nie opuszczał.
– To znaczy trzeciej po południu, tak?
Starał się mówić spokojnie, z opanowaniem, ale sam słyszał lęk w swoim głosie. Grenlandczyk odwrócił się i zaczął mu się przyglądać.
– Tak, po południu – odpowiedział w końcu. – Pogubił się pan w czasie?
– Nie podejrzewałem, że może mi się to przytrafić. Ale rzeczywiście, przez chwilę miałem takie uczucie.
– To bywa nieprzyjemne.
Simonsen pokiwał głową i odprężył się. Sięgnął po papierosy, nie miał już żadnych skrupułów, zapalił, zaciągając się z lubością, po czym dołączył do ciszy, która znów zapadła. Kiedy skończył palić, schylił się, dokładnie zgasił peta o lodową krawędź i schował go do kieszeni. Grenlandczyk obserwował go z zainteresowaniem. Inspektor zdecydował się ponownie nawiązać rozmowę.
– Często pan tu przychodzi? – spytał.
Twarz mężczyzny zmarszczyła się w uśmiechu, czyniąc go podobnym do trolla.
– Pana partner też mnie o to pytał. Ma na imię Arne. Nazwiska nie pamiętam.
Wskazał głową w stronę samolotu.
– Arne Pedersen. Nazywa się Arne Pedersen.
– Racja. W każdym razie on także uznał, że pewno często wybieram się na przechadzkę na lodowiec. Taki spacerek, czterysta kilometrów w jedną stronę, a potem powrót do domu, szybkim krokiem, z czerwonymi policzkami.
Ironia w jego głosie była zdecydowanie pogodna, nie złośliwa.
– Rozumiem. Nigdy wcześniej pan tu nie był.
– To nie do końca prawda, bo byłem tu wczoraj, ale wcześniej rzeczywiście nie. Zresztą dlaczego miałbym tu przyjeżdżać?
Obaj pokiwali głowami. Mijały kolejne sekundy, Simonsen bał się, że rozmowa zaraz zgaśnie, gdy nagle mężczyzna znów się odezwał:
– Pedersen ostrzegał, że pewnie nie będzie pan chciał rozmawiać o sprawie, zanim nie zobaczy pan ofiary. Podobno ma pan taką zasadę.
– Zasadę to za dużo powiedziane. Ale rzeczywiście na ogół wolę zaczekać, jeśli oczywiście nie ma pan nic przeciwko temu. Jest jednak kilka innych rzeczy, o których moglibyśmy porozmawiać. Nie jest przecież tajemnicą, że dość nagle zostałem włączony w tę sprawę.
Mężczyzna się roześmiał.
– Owszem, słyszałem. Pedersen mówił mi, że był pan w drodze na wakacje, gdzieś na południe. A wylądował pan tutaj.
Znów się roześmiał.
Simonsen pomyślał, że coraz bardziej go lubi.
– Dzięki, że mi pan przypomniał, że właśnie byłbym w drodze do Punta Cana na Dominikanie, jeśli pamięta pan jeszcze coś z geografii. Leżałbym sobie teraz i odpoczywał pod palmą z moją przyjaciółką, czekając na przybycie poczciwego Legend of the Seas, należącego do Royal Caribbean Cruise Line. Ach, nie chcę o tym myśleć.
– Nie musi mi pan dziękować, to drobiazg.
– Niezależnie od wszystkiego, nikt jeszcze nie znalazł czasu, żeby mi powiedzieć, co się tu wczoraj wydarzyło. A może po prostu żadna z osób, z którymi rozmawiałem, tego nie wie? Czy to prawda, że ofiarę znalazła niemiecka kanclerz?
– Nie do końca, ale prawie. Pierwszy zauważył ciało glacjolog, specjalista od lodowców. To on wskazał je pani kanclerz.
– Był pan na pokładzie tego samolotu?
– Nie, ale znam całą historię od naocznego świadka. A tak przy okazji to był śmigłowiec, a mówiąc ściśle, trzy śmigłowce, trzy wielkie Sikorsky S-61 z Air Greenland, te ogromne, legendarne maszyny, nazywane też Sea King.
Simonsen nie miał pojęcia, o czym mężczyzna mówi, ale grzeczność nakazywała mu skwitować jego wywód jakąś odpowiedzią.
– Rzeczywiście robią wrażenie.
– Też tak uważam. No więc jeden śmigłowiec zabrał na pokład panią kanclerz, duńską minister środowiska i ich najbliższych współpracowników, drugim leciała ochrona i niższy rangą niemiecki personel sztabowy, a trzeci zajęli dziennikarze. Pierwszy leciał śmigłowiec z panią kanclerz na pokładzie. Trasa wiodła przez lodowiec, od Ilulissat nad zatoką Disko do Nuuk, skąd towarzystwo miało wracać rejsowymi samolotami, jedni do Kopenhagi, drudzy do Berlina. Pani kanclerz nalegała, żeby dotrzeć do połowy lodowca, co być może wynikło z nieporozumienia. Ktoś jej podobno powiedział, że właśnie tam najlepiej można zaobserwować proces topnienia lodowca. Tak czy inaczej kanclerz wyraziła takie życzenie i nikt się temu nie sprzeciwił.
– Co tam jest do zobaczenia?
– Nic szczególnego. Jeśli widziało się roztopy, których jest mnóstwo w okolicach lodowca Ilulissat, czyli zaledwie po paru minutach lotu, to nie ma sensu oglądać kolejnych stu. Poza tym w głębi lądu jest ich mniej. Naprawdę nie bardzo jest co oglądać.
– To fascynujący krajobraz, aczkolwiek rzeczywiście nieco monotonny – odpowiedział Simonsen dyplomatycznie.
– No cóż, można to tak ująć. W każdym razie pani kanclerz uznała, że lot był szalenie interesujący, podobnego zdania był oczywiście glacjolog. Podczas całego lotu siedział koło niej i coś jej opowiadał. Zdaje się, że ku niezadowoleniu pani minister.
– Która nie chciała oglądać lodowca?
– Chyba wolałaby rozmawiać o polityce. Towarzyszyło jej dwóch polityków z naszego rządu. Rozmawiałem z jednym z nich, podobno trochę się podśmiewali z całej tej sytuacji. Nikt się nie spodziewał, że pani kanclerz do tego stopnia wejdzie w rolę pilnej studentki. Niedawno gościła tu delegacja ze Stanów Zjednoczonych, minister do spraw środowiska, senatorowie i tak dalej. Przyjechali w tej samej sprawie, ale zachowywali się zdecydowanie inaczej. Amerykanie uznali, że wybrali się na wycieczkę, jeden z nich spytał nawet, czy nie mógłby zapolować na rena. Być może żartował, ale miejscowi dziennikarze bardzo się oburzyli. Sam lodowiec oczywiście niewiele ich interesował.
Simonsen postanowił wrócić do tematu.
– Ale pani kanclerz była zainteresowana?
– Tak jak już mówiłem. Śmigłowiec leciał na możliwie najniższej bezpiecznej wysokości, poza tym wszyscy byli wyposażeni w lornetki. Po półgodzinie lotu wszyscy, z wyjątkiem glacjologa i pani kanclerz, odłożyli je na bok. Duńczycy drzemali, a Niemcy pilnie pisali coś na laptopach, jak donosi moje źródło. – Mężczyzna uśmiechnął się.
– Wygląda mi to na doskonały podział pracy – wtrącił Simonsen. – Co było potem?
– Przez godzinę nie działo się nic. Nie wiem dokładnie, jaką prędkość rozwija śmigłowiec, ale podejrzewam, że dotarcie na miejsce rzeczywiście mogło zająć im około godziny. Pani kanclerz słuchała wykładu, reszta zajmowała się swoimi sprawami. Nagle pani kanclerz i towarzyszący jej glacjolog zaczęli coś wołać, zdaje się, że bez ładu i składu. Byli wzburzeni, co zrozumiałe, bo okazało się, że zobaczyli ciało. Po krótkiej dyskusji pilot zawrócił śmigłowiec i przybyli tu, gdzie teraz stoimy.
– Wylądowali?
– Nie, przez kilka minut wisieli w powietrzu, podczas gdy pilot przekazywał centrali współrzędne. Na szczęście znalazł się ktoś trzeźwo myślący, kto miał dość rozsądku, żeby przez radio nakazać pilotowi śmigłowca z dziennikarzami na pokładzie zawrócić, zanim zebrani na pokładzie przedstawiciele światowej prasy zdążą zrobić jakiekolwiek zdjęcia, słusznie rozumując, że tajemnicze morderstwo mogłoby przyćmić tematykę klimatyczną. To na pewno bardziej nośny temat niż globalne ocieplenie. Niestety nie do końca udało się temu zapobiec. Po wylądowaniu w Nuuk sprawa szybko wyciekła, podobnie jak kilka zdjęć zrobionych z pokładu śmigłowca z ochroną. Stąd dzisiejsze tytuły. „Bild-Zeitung” pisze o pani kanclerz zabawiającej się w Sherlocka Holmesa, a „Times” na pierwszej stronie zamieścił artykuł opisujący, jak znalazła ona ciało zamordowanej dziewczyny. To tylko dwa przykłady, które zapamiętałem. CNN wczoraj wieczorem w specjalnym wydaniu poinformowało o tym zdarzeniu. Mam mówić dalej?
– Nie, dziękuję, starczy aż nadto.
– Pański partner miał rację. Znów zapomniałem jego nazwiska, nie mam pamięci ani do imion, ani do nazwisk. Tak czy inaczej stwierdził, że nie będzie pan zachwycony. Nie lubi pan dziennikarzy?
– Ze społeczno-teoretycznego punktu widzenia lubię. Nie przepadam tylko za dziennikarzami śledczymi.
– Ale to właśnie dzięki prasie stał się pan sławny.
– Sławny? Bzdura. Nie jestem sławny.
– No to znany.
– Nie jestem ani sławny, ani nawet znany, proszę mi wierzyć.
Inspektor tupnął lekko nogą w śnieg, jakby dla podkreślenia swoich słów, poślizgnął się i niewiele brakowało, a byłby się przewrócił.
– Skoro pan tak mówi… Ale w jakiś sposób musiał pan podpaść Niemcom, skoro niemiecka kanclerz uznała, że należy ściągnąć pana do tej lodówki, zamiast pozwolić panu na wygrzewanie się w promieniach karaibskiego słońca.
– Nie jestem pewien, czy chcę tego słuchać.
– Jak pan sobie życzy. Celebryci zawsze mają rację.
Mężczyzna wyraźnie się z nim drażnił, ale Simonsen nie odbierał jego żartów jako złośliwych. Może dlatego, że Grenlandczyk wydawał się przyjaźnie nastawiony i promieniował pogodą ducha. Poza tym jego słowa mile połechtały inspektora, który poczuł wręcz niejaką dumę.
– Niech pan nie opowiada takich rzeczy.
Znów zapadło milczenie. Simonsen starał się nie patrzeć na grenlandzkiego kolegę, świadom, że ten śmieje się od ucha do ucha. Słyszał, jak chichocze, ale postanowił zadać mu kolejne pytanie.
– Rozumiem, że miał pan już okazję obejrzeć ciało?
– Tak, wczoraj, jak już mówiłem. Musieliśmy się upewnić, z czym mamy do czynienia. Ale nie podejmowaliśmy żadnych działań, po prostu obejrzeliśmy ofiarę i ogrodziliśmy teren. – Mężczyzna skinął głową w stronę techników, wskazując na wbite w lód paliki i tradycyjną czerwono-białą plastikową taśmę, tworzącą nieregularne koło wokół ciała. – Zajęło im to pół godziny. Lód jest tu bardzo twardy, osobiście uważam to za całkowicie zbyteczne, ale skoro dostałem taki rozkaz.
– To Grenlandka?
Twarz mężczyzny spoważniała, wesołość zniknęła. Spytał surowo:
– Dlaczego pan o to pyta? Czy to ma jakieś znaczenie?
– Żadnego z punktu widzenia wagi przestępstwa, ale bardzo duże, jeśli chodzi o jurysdykcję i tryb postępowania. Poza tym gdyby był to ktoś miejscowy, pochodzący z obcego mi środowiska, to nie bardzo wiem, jak w takiej sytuacji mógłbym pomóc.
– Nie jest Grenlandką, to Dunka. A jeśli chodzi o jurysdykcję, to proszę się nie przejmować. Pan prowadzi dochodzenie, co do tego wszystkie strony są zgodne.
– Wszystkie strony? Miałem wrażenie, że są tylko dwie.
– Trzy. Strony są trzy, ale tak jak powiedziałem, nie ma żadnej różnicy zdań.
– Trzecia to Amerykanie?
– Myślałem, że zaczeka pan, aż zobaczy ciało?
– Co przy odrobinie szczęścia powinno wkrótce nastąpić. Mam wrażenie, że technicy zakończyli już pierwszy etap prac.
Simonsen ponownie sięgnął po papierosy, właściwie zrobił to mimowolnie. Doszedł do wniosku, że tak naprawdę żył i postępował tak jak zawsze, tyle że od czasu do czasu gnębiły go wyrzuty sumienia, co na pewno nie służyło jego zdrowiu. Po chwili jednak schował paczkę do kieszeni. Wkrótce potem podeszła do nich kobieta z ekipy technicznej. Była to Dunka, poruszała się trochę niezdarnie, dokładnie uważając, gdzie stąpa, jakby nadepnięcie na stary ślad stopy w śniegu zapewniło jej wygraną w sobotnim losowaniu lotto. Inspektor jej nie znał.
– Niedługo kończymy. Jeśli Pedersen chce być przy tym obecny, pora zacząć go budzić. I proszę uważać, tam jest bardzo ślisko.
Wskazała głową w stronę miejsca zbrodni. Egede skinął uprzejmie, jakby chciał zapewnić, że będzie szedł ostrożnie. Simonsen zaś pomyślał, że wszędzie tu jest ślisko, i zignorował jej ostrzeżenie.Rozdział 2
Kobieta siedziała, a raczej klęczała w lodowej niecce jak w wannie. Była prawie naga, miała na sobie tylko majtki i koszulkę, rozerwaną z przodu tak, że widać było jej nagie piersi. Jej nogi były w kostkach spętane taśmą klejącą, a nadgarstki w ten sam sposób przymocowane do ud. Rozpuszczone długie czarne włosy sięgały do połowy pleców. Na głowę miała naciągniętą foliową torbę, zawiązaną na szyi na supeł. Przez przezroczystą folię widać było groteskowo czerwone usta kobiety i jej szeroko otwarte oczy, świadczące o tym, że śmierć bynajmniej nie przyszła nagle. Ofiara była dość atletycznej postury, mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Po obu stronach jej zimnego grobu ciekły niewielkie strumyki wody, kolana i stopy kobiety nadal były uwięzione w lodzie. Nieco z prawej leżało ubranie: spodnie, wiatrówka i czapka z misternym wzorem, zrobiona na drutach z wełny w odcieniach błękitu, fioletu i zieleni. Simonsen poczuł, że robi mu się niedobrze.
Trzej mężczyźni nie spieszyli się. Pedersen i Simonsen chodzili powoli dookoła, przyglądając się kobiecie, której twarz znajdowała się mniej więcej na poziomie ich stóp. Grenlandzki funkcjonariusz stał w miejscu. Można było odnieść wrażenie, że żaden z mężczyzn nie pali się, by przerwać ciszę, nie chcąc przeszkadzać innym. Z ekipy policyjnych techników została jedynie kobieta, podczas gdy jej trzej koledzy wrócili na pokład samolotu, by się ogrzać. Kobieta stała w pewnej odległości od funkcjonariuszy i wyraźnie marzła. W końcu zniecierpliwiona spytała:
– Czy jest coś, w czym mogłabym pomóc? Bo jeśli nie, to zanim zaczniemy ją wydobywać, pójdę do samolotu napić się kawy.
Pytanie było skierowane przede wszystkim do Simonsena. Ponieważ jednak on w tym momencie sprawiał wrażenie wyraźnie nieobecnego, Pedersen uznał, że musi coś powiedzieć.
– Ten grób, w którym ona leży, to naturalne wgłębienie w lodowcu?
– Według mojego grenlandzkiego kolegi nie.
– To znaczy, że ktoś wyciął go w lodzie?
– Według mojego grenlandzkiego kolegi tak właśnie było.
– Dlaczego grób zaczął się topić?
Kobieta się zawahała.
– Nie wiem. Może to skutek globalnego ocieplenia.
– Ale dlaczego właśnie tutaj, w tym miejscu?
Rozłożyła ręce i wzruszyła ramionami. Na pytanie Pedersena odpowiedział Egede.
– W okolicy w wielu miejscach występują roztopy, powstające w wyniku topnienia lodowca, chociaż rzeczywiście nie tutaj. Prawdę mówiąc, na tym obszarze lodowiec wydaje się nawet grubszy niż przy brzegu. Nie ma specjalnego wyjaśnienia, dlaczego jej ciało zostawiono w tym miejscu, to zapewne przypadek. Jeśli zaś chodzi o kwestię, czy grób stanowi naturalne zagłębienie czy nie, to grenlandzki kolega waszej współpracowniczki ma rację. Tak się bowiem składa, że jest on także moim kolegą i nie mam żadnych wątpliwości, że wie, co mówi.
Kobieta pokiwała głową.
– Tak jest.
Simonsen odesłał ją na pokład samolotu, ignorując zdziwione spojrzenie Pedersena.
– Dlaczego jej przerwałeś, Simon? Zupełnie niepotrzebnie, poza tym miałem jeszcze kilka pytań.
Ponieważ szef nie raczył mu odpowiedzieć, Pedersen postanowił poszukać odpowiedzi na swoje pytania gdzie indziej. Zaczął się przyglądać zwłokom.
– Paskudna sprawa. Nie mam pojęcia, jak to wszystko się skończy, a tym bardziej od czego zacząć. Już to, jak ona tu trafiła, przekracza moją wyobraźnię. Kilkaset kilometrów do najbliższej osady, w samym środku niczego, jak to się mówi. Klasyczny przykład zamkniętego pokoju, tylko na opak. To znaczy zamiast zamkniętego pokoju mamy aż nadto otwartej przestrzeni.
– Wiem, kim ona jest i jak się tu znalazła.
Pedersen odwrócił się i zdzwiony spojrzał na Egedego.
– I dopiero teraz pan to mówi?
– Sądziłem, że nie chcecie żadnych informacji, zanim sami jej nie obejrzycie.
– To zasada mojego szefa. Osobiście zawsze wolę jak najszybciej poznać wszystkie fakty. Więc proszę nam opowiedzieć.
Simonsen uniósł rękę.
– Za chwilę, potrzebuję jeszcze trochę czasu.
Pedersen nawet nie próbował ukryć zawodu. Spojrzał zafrasowany na szefa.
– Coś się stało?
– Powiedziałem, że potrzebuję jeszcze minuty. Czy tak trudno to zrozumieć?
Większość ludzi w tym momencie wycofałaby się, ale nie Pedersen. Zignorował ton szefa i powiedział stanowczo:
– Nie, to nie jest trudne do pojęcia. Podobnie jak moje pytanie, czy coś się stało. Stało się coś?
Simonsen musiał wrócić do rzeczywistości. Nie miał wątpliwości, że albo Hrabianka, albo jego córka Anna Mia, a może obie za jego plecami rozmawiały o jego zdrowiu. Hrabianka należała do jego najbliższych współpracowników. Tak naprawdę nazywała się Nathalie von Rosen, ale wszyscy mówili na nią Hrabianka. Wszyscy, z wyjątkiem jego córki, która uparła się używać jej właściwego imienia i nazwiska. Niewykluczone też, że Hrabianka była w nim zakochana, choć nie był tego do końca pewien, czy raczej żadne z nich nie miało tej pewności.
Właściwie nie powinno go dziwić, że najbliżsi zdecydowali się poinformować współpracowników o stanie zdrowia ich szefa. Podczas ostatnich wizyt lekarz raczej nie tryskał optymizmem. A już na pewno nie podczas wizyty w zeszłym tygodniu.
Postanowił się wytłumaczyć:
– Rzeczywiście nie najlepiej się czuję, ale nie denerwuj się. To akurat nie ma nic wspólnego z moim zdrowiem.
Odwrócił się i już chciał odejść, ale ledwie zrobił krok, Pedersen zagrodził mu drogę i zaczął mu się przyglądać. Stali tak chwilę, która Simonsenowi wydała się wiecznością. W końcu Pedersen przepuścił szefa.
Kiedy Simonsen uznał wreszcie, że skończył, grenlandzki funkcjonariusz wyciągnął notes z wewnętrznej kieszeni kurtki i zdjął jedną rękawiczkę, by móc przerzucać kartki.
– Nazywa się Maryann Nygaard. Była pielęgniarką i pracowała w zlikwidowanej już bazie amerykańskiej w Søndre Strømfjord, gdzie została zatrudniona za pośrednictwem duńskiej firmy Greenland Contractors, specjalizującej się w zatrudnianiu Duńczyków do pracy w amerykańskich bazach wojskowych na Grenlandii. O ile wiem, istnieje umowa rządowa między Danią a Stanami Zjednoczonymi, zgodnie z którą personel cywilny w bazach w Thule i Søndre Strømfjord ma być duński. Ale mogę się mylić, może są jakieś wyjątki, które nie są mi znane. Tak czy inaczej Maryann Nygaard pracowała w bazie jako pielęgniarka od stycznia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku do momentu zaginięcia, czyli do trzynastego września osiemdziesiątego trzeciego.
Simonsen przerwał wywód swojego grenlandzkiego kolegi pytaniem:
– W osiemdziesiątym trzecim roku? Czy to znaczy, że ona leży tu od dwudziestu pięciu lat?
Wyglądało na to, że szef już się pozbierał, ale Pedersen, który w końcu znał go najlepiej, czuł, że nie wszystko jest tak, jak powinno. Najwyraźniej coś mu jednak dolegało.
Grenlandzki funkcjonariusz ciągnął dalej spokojnie:
– Zgadza się. I gdyby nie zmiana klimatu, pewnie mogłaby tu tkwić jeszcze kilka tysięcy lat, aż kiedyś wpadłaby do morza z kawałkiem góry lodowej.
– Wie pan, w jakim była wieku? – pytał dalej Simonsen.
– Miała dwadzieścia trzy lata, kiedy zaginęła, ale to wszystko, co o niej wiem. Rozmawiałem z pułkownikiem, głównodowodzącym bazy lotniczej w Thule, którego zresztą znam i z którym wielokrotnie współpracowałem. Obiecał, że postara się jak najszybciej zdobyć więcej informacji, a zwykle dotrzymuje słowa. To znaczy, jak najszybciej, biorąc pod uwagę osławioną już biurokrację w amerykańskich siłach zbrojnych. Niektóre sprawy potrafią się ciągnąć latami, ale w tym przypadku nic na to nie wskazuje.
– O ile amerykańscy żołnierze nie są zamieszani w sprawę.
– Zgadza się, ale nie sądzę, żeby tak było.
Rozmowę przerwał Pedersen:
– Jak daleko było stąd do bazy w Søndre Strømfjord?
– Jak daleko jest. Baza nadal istnieje, tylko Amerykanie zniknęli. Mniej więcej trzysta kilometrów na południowy zachód.
– Więc jak ona się tu znalazła?
– Zaraz powiem, ale może najpierw obejrzycie parę jej zdjęć?
Nie czekając na odpowiedź, mężczyzna wyjął z notesu arkusz formatu A4.
– Pułkownik przysłał mi je w nocy z Thule, nie wiem, czy ściągnął je ze Stanów, czy może pochodzą z jego prywatnego archiwum. Przechowywali je, by umożliwić identyfikację, gdyby kiedykolwiek została znaleziona. To standardowa procedura w przypadku zaginięcia.
– Często się tu zdarza, że ludzie znikają? – po raz kolejny przerwał mu Pedersen.
– Niestety nie jest to nic niezwykłego, szczególnie zimą. Grenlandia to duży kraj. Nie należy się zbytnio oddalać, bo zdarza się, że człowiek zaczyna błądzić, a nie zawsze można liczyć na odnalezienie.
Mężczyźni stanęli bliżej siebie i zaczęli oglądać zdjęcia. Pierwszy był portret. Zdjęcie przedstawiało twarz miłej, uśmiechniętej młodej kobiety, obraz miał niewiele wspólnego ze zniekształconą cierpieniem twarzą w plastikowej folii. Jedynie długie czarne włosy wyglądały tak samo. Następne zdjęcie wykonano latem. Kobieta z dumą prezentowała w rękach pstrąga. Poza miała być żartem, bo pstrąg był raczej niewielki i spokojnie można było chwycić go jedną ręką. Letni wiatr porwał kosmyk jej włosów, który trzepotał gdzieś z tyłu głowy niczym smuga dymu.
Simonsen nachylił się nad ostatnim zdjęciem i zaczął je dokładnie studiować. Kiedy skończył, pokiwał smutno głową i spytał:
– Co ją tu sprowadziło?
– Praca. Słyszeliście o stacjach DYE?
Obaj mężczyźni pokręcili przecząco głowami.
– To niewielkie stacje radarowe. Pierwotnie było ich pięć. DYE Jeden i tak dalej aż do DYE Pięć. Trzy z nich położone były w najbardziej odludnych miejscach, kilkaset kilometrów od osiedli ludzkich. Wszystkie powstały na początku lat sześćdziesiątych jako część amerykańskiego systemu ostrzegawczego i stanowiły kolejne ogniwa całego łańcucha stacji, ciągnących się od Alaski, przez Kanadę, aż do Islandii. Miały wykrywać radzieckie bombowce, a później także pociski międzykontynentalne. Cztery pierwsze leżały w jednej linii, która mniej więcej pokrywała się z północnym kręgiem polarnym. Stacja DYE Jeden położona była na wybrzeżu zachodnim, niedaleko Sisimiut, następne, DYE Dwa i DYE Trzy, wchodziły w głąb lodowca, a DYE Cztery położona była na wschodnim wybrzeżu w pobliżu Ammassalik. Baza DYE Pięć wysunięta była znacznie bardziej na północ, dobre trzysta kilometrów od bazy w Søndre Strømfjord. Nikt nie potrafi powiedzieć, dlaczego nie została zlokalizowana w jednej linii z pozostałymi. Możliwe, że istnieje jakieś techniczne wytłumaczenie, a może to tajemnica wojskowa, kto wie?
– Jak duża była ta baza? – przerwał mu Simonsen kolejnym pytaniem.
– Miała niewielką powierzchnię, ale była wysoka. Kiedy wrócimy do Nuuk, pokażę wam zdjęcia. Nie była to szczególnie piękna budowla.
– Co oznacza skrót DYE?
– O ile wiem, wywodzi się od nazwy kanadyjskiego miasta Cape Dyer, na wschodnim wybrzeżu Ziemi Baffina, w pobliżu Cieśniny Davisa. Cape Dyer też wchodziło w skład systemu radarowego, ale nie jestem pewien, czy sama nazwa ma jakieś znaczenie. Niemniej jednak wszystkie pięć baz zlikwidowano pod koniec lat osiemdziesiątych. Ich technologia się zestarzała. Rosyjskie rakiety można już było śledzić za pomocą satelity. DYE Pięć zlikwidowano jako pierwszą. Znajdowała się w miejscu, w którym teraz stoimy, i w przeciwieństwie do pozostałych czterech została po prostu rozebrana. Decyzja o tym zapadła gdzieś za biurkiem w Kopenhadze, chodziło o to, żeby nie zanieczyszczać grenlandzkiej przyrody. Amerykanie mieli, że tak powiem, posprzątać po sobie, co zrobili bardzo skutecznie, jak widzicie, czy raczej właśnie nie widzicie. Potem miejscowa administracja zmieniła nieco procedury, tak że pozostałe stacje pozostawiono mniej więcej w niezmienionym stanie. Dwie z nich są dzisiaj od czasu do czasu wykorzystywane przez klimatologów. Nocują tam, podróżując przez lądolód.
– W stacjach pracowali wyłącznie Duńczycy?
– W niektórych tak, zgodnie z umową zawartą między Waszyngtonem a Kopenhagą, ale zwykle załoga stacji była mieszana. Kierownik stacji i operatorzy radaru zawsze byli Amerykanami.
– Duńczycy musieli przejść kontrolę służb bezpieczeństwa?
– Przypuszczam, że tak, ale wydaje mi się, że nie sprawdzano ich szczególnie drobiazgowo. Liczne historie, które do mnie docierały, zdają się to potwierdzać. Nie mam wątpliwości, że niektórzy z pracowników stacji byli prawdziwymi dziwakami, bynajmniej nie typem ludzi, których można by się spodziewać przy obsłudze supertajnych urządzeń. Może więc jednak te tajemnice nie były aż tak istotne? Można oskarżać amerykańską armię o różne rzeczy, ale na pewno nie o zaniedbania kwestii bezpieczeństwa, a już na pewno nie w okresie zimnej wojny.
Simonsen przytaknął, chociaż nie bardzo wiedział, na jakiej podstawie to robi. Zadał kolejne pytanie:
– Ilu ludzi pracowało w takiej stacji radarowej?
– To zależało od stacji. W DYE Pięć było zatrudnionych dwunastu Duńczyków, którzy stacjonowali tu każdy pół roku. Potem następowała zmiana, w praktyce jednak często trafiali po prostu na inną stację. To pewnie tłumaczy fakt, że niektórzy po pewnym czasie nieco dziwaczeli. Część spędzała tu wiele lat. Zarabiali niezłe pieniądze, tylko nie mieli ich gdzie wydawać. Kiedy w końcu wracali do cywilizacji, różnie się to kończyło.
– Maryann należała do personelu stacji?
W głosie Pedersena pobrzmiewał sceptycyzm. Trudno mu było wyobrazić sobie piękną, młodą kobietę spędzającą pół roku w tak odludnym miejscu w towarzystwie jedenastu mężczyzn.
– Nie, to byłoby niemożliwe, tu stacjonowali wyłącznie mężczyźni, ale w amerykańskiej armii istnieje mnóstwo kretyńskich zasad, a cytuję tu wspomnianego pułkownika, który zapewne wie, o czym mówi. Zgodnie z jedną z nich raz do roku cały sprzęt medyczny w stacji czy w bazie miał być dokładnie skontrolowany przez lekarza albo pielęgniarkę, czego zresztą przestrzegano. Tak więc trzynastego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku Maryann Nygaard przybyła tu w ramach takiej inspekcji medycznej. Sprawdzenie sprzętu zajęło jej kilka godzin, nie wymagało też kontaktu z pracownikami stacji, ale w pewnym momencie okazało się, że młoda kobieta zniknęła. Nikt nie mógł jej znaleźć, chociaż wszyscy jej szukali. W końcu śmigłowiec odleciał bez niej.
– Wiadomo, o jakiej porze dnia to się wydarzyło? – przerwał wywód mężczyzny Konrad. – Chodzi mi o to, czy było już ciemno.
– Dokładnej pory nie znam, ale przypuszczam, że w Nuuk czeka na nas obszerny raport, uwzględniający wszystkie okoliczności. Moi ludzie już nad nim pracują, wiem, że w Thule także. Amerykanie obiecali przesłać listę mężczyzn, którzy wówczas znajdowali się w DYE-5.
– Taka lista byłaby bardzo przydatna.
– Dostanie ją pan. Teraz jednak nic więcej nie potrafię dodać. Wiem jeszcze, że następnego dnia wysłano z bazy cały oddział ludzi, którzy mieli przeszukać teren, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Teraz już wiemy dlaczego. Leżała kilkaset metrów od stacji, nie mieli szansy jej znaleźć. Zakładam, że w pewnym momencie została oficjalnie uznana za zmarłą, ale nie zdążyłem tego potwierdzić.
– Można dokładnie określić, w jakiej odległości od bazy została ukryta?
– Niestety nie. Wczoraj przez kilka godzin szukaliśmy śladów stacji, ale nam się nie udało. Amerykanie potrafią być niezwykle dokładni. Niewykluczone, że nie uda nam się znaleźć miejsca, w którym wznosił się kiedyś budynek, ale jutro spróbujemy ponownie, w większej grupie. Jeśli oczywiście nie ma pan nic przeciwko temu.
Ostatnie pytanie skierowane było do Simonsena.
– Oczywiście, że nie. Chciałbym też podkreślić, że policja w Nuuk wykonała kawał dobrej roboty. Niewiarygodne, jak dużo udało wam się ustalić w tak krótkim czasie.
Egede przyjął pochwałę z uśmiechem. Po chwili ponownie spojrzał na młodą kobietę i spoważniał.
– W swoim czasie widziałem sporo zabójstw, ale przyznaję, że na widok tego ciarki chodzą mi po plecach. Pan pewnie ma podobne wrażenie. Dlatego potrzebował pan chwili, żeby się pozbierać?
Simonsen wydawał się przygnębiony.
– To niestety z innego powodu, ale nie zajmujmy się tym teraz. Arne, jesteś najmłodszy, może zejdziesz do niej? Sprawdź jej paznokcie i powiedz nam, jak są obcięte.
W tym momencie pozostali spojrzeli odruchowo na dłonie kobiety, ale z miejsca, w którym stali, nie byli w stanie niczego stwierdzić. Grenlandczyk i Konrad chwycili Pedersena za ręce i pomogli mu opuścić się powoli do dołu. Mężczyzna przyłożył głowę najpierw do boku jednego uda ofiary, potem drugiego i po chwili powiedział:
– Na pewno nie obcięła ich sama. Żadna kobieta nie obcięłaby sobie paznokci w ten sposób. Wyglądają, jakby ktoś obcinał je nożycami krawieckimi, w pośpiechu, niechlujnie. Ale skąd wiedziałeś…? No nie, Simon…
Grenlandzki funkcjonariusz też zdążył się już domyśleć, o co chodzi. Spojrzał smutno w dół.
Simonsen chciał jednak, żeby sprawa była jasna.
– Niestety, już drugi raz widzę młodą kobietę, potraktowaną w ten obrzydliwy sposób.