- promocja
- W empik go
Wszystko pochłonie morze - ebook
Wszystko pochłonie morze - ebook
Baśń o syrenach, magii i poświęceniu. Kiedyś syreny chodziły pomiędzy śmiertelnikami. Pamiątką tych czasów jest przepis na truciznę, na którą nie ma lekarstwa. Książę zostaje otruty Pocałunkiem Syreny i zapada w śpiączkę. Arystokrata Leto i jego przyjaciółka, alchemiczka Aletha, łączą siły, by ocalić władcę. Niepewni, kto jest sojusznikiem, a kto wrogiem, próbują znaleźć antidotum i przywrócić porządek w Księstwie. Czy Aletha zdoła uratować Księcia? Dokąd zaprowadzą Leto poszukiwania zamachowców? Jaka cenę przyjdzie im za to zapłacić?
"Magdalena Kubasiewicz zaprasza do Sieldige, gdzie przysługa bywa cenniejsza od złota, ulicami krążą upiory, a pocałunek syreny zamiast miłości niesie śmierć. Rasowa fantastyka dla wielbicieli przygody, legend i spisków, których stawką jest coś ważniejszego niż życie - władza." -
Marta Kisiel
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8974-7 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Leto wszedł do Dzielnicy Luster tuż przed świtem, gdy niebo dopiero szarzało, a słońce nie wyłoniło się jeszcze na dobre ze słonych wód Siedmiu Pieśni. Padał deszcz, choć nad innymi częściami miasta nie wisiały chmury. Pogoda w dzielnicy często szalała, jakby ta należała do innej rzeczywistości. Wiosną zdarzył się nawet deszcz żab, który potrwał wprawdzie ledwo kilka chwil, ale długo był jednym z ulubionych tematów rozmów obywateli Sieldige.
Na uliczkach dopiero pojawiali się pierwsi przechodnie, głównie okoliczni mieszkańcy. Plac, który służył za targowisko, świecił pustkami – większość sklepów pozostawała zamknięta, a przenośnych stoisk jeszcze nie rozłożono. Klienci z innych części miasta przychodzili dopiero, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Mało kto z zewnątrz ryzykował wchodzenie do Dzielnicy Luster przed świtem.
Sklep, do którego Leto skierował swoje kroki, również był zamknięty na głucho. Zarówno okiennice, jak i drzwi wejściowe pozostawały zatrzaśnięte. Budynek, w którym się mieścił, sąsiadował ze znacznie bardziej okazałą kamienicą, z drugiej zaś strony z wąską alejką. Leto wszedł w uliczkę – gdyby ktoś nadchodził z przeciwka, nie zdołaliby się minąć, tak było wąsko – i okrążył budynek. Przez chwilę oklepywał lustrzaną ścianę, nim wreszcie namacał niewidzialną klamkę. Nacisnął ją i drzwi, których jeszcze przed chwilą wydawało się, że tam nie ma, stanęły otworem. W jego nozdrza natychmiast uderzył mocny zapach ziół. Znalazł się na zapleczu Siedmiu Kropli, sklepu z miksturami i ziołami.
– Spóźniłeś się!
Krzyk dobiegł z głębi budynku i pobrzmiewała w nim irytacja. Leto westchnął i czym prędzej przeszedł do głównej izby. Jedynym źródłem światła był niebieski kamyk leżący na ladzie, który roztaczał blady, błękitnawy blask. Na półkach ciągnących się wzdłuż ścian ustawiono liczne pudełeczka, woreczki, fiolki oraz koszyczki splecione z trawy. Z belki pod sufitem zwisały suszące się zioła – ich woń zawsze przyprawiała Leto o ból głowy – a przy wejściu i oknach umieszczono kilka ochronnych amuletów. Właścicielka tego wszystkiego stała na stołku i układała pojemniczki na półkach z kosmetykami.
– Musiałem zgubić ogon – odparł przepraszająco.
– Świetnie.
Aletha trochę zbyt gwałtownym gestem upchnęła całe pudełko na półce i zeskoczyła ze stołka, ostrożnie, by nie potknąć się o rąbek prostej, szarej spódnicy. Zdenerwowana, ocenił Leto, tracąc nadzieję na miłą konwersację przy herbacie. Coś musiało wyprowadzić ją z równowagi – i raczej nie było to jego spóźnienie ani nawet to, że był śledzony. Wiedziała przecież, że punktualność nie należy do zalet Leto, a nie pierwszy raz po drodze do Dzielnicy Luster gubił niechciane towarzystwo.
– Mam twoje zamówienie – poinformowała sucho, podchodząc do lady.
Gdy stanęła przy magicznym kamyku, oświetlona jego blaskiem wyglądała jak upiór: i opalona skóra, i piaskowe włosy nabrały błękitnawego odcienia, a kolor niebieskich oczu zdawał się bardziej intensywny.
– Powinnaś stosować zwykłe świece. Odstraszysz klientów – rzucił i obdarzył ją uśmiechem.
W odpowiedzi doczekał się spojrzenia pełnego złości.
– Powinieneś prosić o takie rzeczy waszego alchemika – odpowiedziała, wykładając na ladę niewielką skrzynkę. – Zapas eliksiru nasennego, trzy fiolki mikstury odganiającej senność, eliksir prawdy, pięć porcji. Pamiętaj, że możesz nim łatwo otruć przesłuchiwanego.
– Nasz alchemik nie umie przygotować skutecznego eliksiru prawdy, poza tym i Garreth, i Erika natychmiast dowiedzieliby się, co zamówiłem – stwierdził Leto. Położył dłoń na wieku skrzynki i pochylił się, spoglądając Aletcie z bliska w twarz. – Co się dzieje, Let? Jesteś wściekła.
– Wcale nie – zaprotestowała odruchowo, po czym z jej ust wyrwało się westchnienie. Najwyraźniej uświadomiła sobie, że takie wykręty nie mają sensu: za dobrze ją znał. – Nie wiem. Coś wisi w powietrzu. Nie powinieneś tu dziś przychodzić. A ten eliksir w dwóch przypadkach na dziesięć naprawdę doprowadza do śmierci.
– Wiem. Już mi to mówiłaś – przypomniał łagodnie.
Wiedział też, że jeśli istnieje pewny i bezpieczny w użyciu eliksir prawdy, to w księstwie nie ma alchemika, który umiałby taki przygotować. A i przepis na tę miksturę znała tylko Aletha, a jedyną osobą tego świadomą był on. Zastanawiał się, czy to myśl, że być może kogoś otruje, tak ją drażniła, jednak szybko doszedł do wniosku, że nie o to chodzi. Zdarzało się jej już przygotowywać trucizny, nawet jeżeli robiła to rzadko i niechętnie.
– Jest taka piosenka – westchnęła Aletha, przymykając oczy i pocierając skronie. – O deszczu nad Dzielnicą Luster. Nad Dzielnicą Luster pada, niebo płacze, płacz ty też, patrzy na nas Em-Da-Nan, Władca Siedmiu Wież… Tu prawie nigdy nie ma deszczu, nawet jeżeli leje nad całym krajem. Wszyscy traktują to jako zły znak. Stanie się coś niedobrego.
Niemal każdy mieszkaniec Dzielnicy Luster był zabobonny. Pozostawało to wpisane w ich naturę i często ustrzegało przed niebezpieczeństwem w miejscu, w którym magia odcisnęła swoje piętno tak głęboko, że nawet po setkach lat na tutejszych uliczkach działy się dziwne rzeczy. Nie pomagało i to, że do Dzielnicy ściągali wszyscy ci, którzy nie pasowali nigdzie indziej.
– Za bardzo się przejmujesz, mała.
– A ty za mało. – Aletha cofnęła się, skrzyżowała ręce na piersiach. Na jej śniadej twarzy irytacja walczyła z niepokojem. – Nie upuść tego. Przygotowywanie eliksiru prawdy zajmuje dwa miesiące, a delirie już przekwitły. Nie dostaniesz kolejnej porcji do przyszłego roku.
– Wciąż mi to wypominasz? – spytał Leto, ostrożnie wsuwając skrzyneczkę do torby. – Tylko raz potłukłem twoje eliksiry. Miałem wtedy osiemnaście lat i omal nie rozjechał mnie wóz.
– Nieważne. Idź już.
– Może pozwolisz mi chociaż zapłacić? – zasugerował, chociaż poczuł się dotknięty tak bezceremonialnym pożegnaniem. Ostatni raz widzieli się na początku lata i nie spodziewał się, że zostanie tak oschle potraktowany. Ani tak prędko odprawiony. Wyciągnął z kieszeni sakiewkę i położył ją na ladzie. – Śmiech Płomienia…
– Będzie gotowy za siedemnaście dni. Tak samo jak dwie pozostałe – ucięła Aletha. – Przyjdź ostatniego dnia Słonecznej. Leto, idź wreszcie. Zrobiło się jasno. Nawet w deszczu niektórzy już wychodzą na ulice.
Zdusił rozczarowanie. Miała rację. Powinien był przyjść wcześniej. Chociaż istniała na to nikła szansa, mógł teraz zostać przez kogoś zauważony i rozpoznany. Ktoś mógłby się zastanawiać, dlaczego Leto Drakin odwiedza zakład alchemiczki oferującej dobre, ale przecież nie nadzwyczajne eliksiry, gdy może korzystać z usług znacznie bardziej znanych mistrzów. Aletha nie chciała zbytnio zwracać uwagi. Nie przechwalała się ani magią, którą władała, ani znajomością co rzadszych receptur. A już na pewno nie znajomością z nim.
– Do zobaczenia – powiedział więc tylko i przeszedł na ciemne zaplecze, zostawiając Alethę samą.
Zdążył już otworzyć niewidzialne drzwi, kiedy usłyszał za sobą jej okrzyk.
– Leto! – Wypadła za nim i zatrzymała się przy wejściu na zaplecze. Zamilkła na moment, jakby niepewna, co chce powiedzieć. – Uważaj na siebie.
Wiedział, że Aletha naprawdę się niepokoi, ale nie mógł się powstrzymać i wybuchł śmiechem. Z jednej strony był rozbawiony, z drugiej ucieszony tą troską.
– Nie musisz się o mnie martwić – zapewnił, wychodząc.
Gdy był w zakładzie, rozpadało się na dobre: Dzielnica Luster tonęła w strugach deszczu. Woda płynęła po brukowanych uliczkach i ściekała z dachów. Ulewa ograniczała widoczność do ledwo kilku metrów. Leto naciągnął na głowę kaptur. Aletha jednak niepotrzebnie się przejmowała: w taką pogodę nawet jeżeli ktoś zdecydował się wychynąć z domu, pokonywał drogę szybko, przygarbiony, marząc o znalezieniu się w suchym schronieniu.
Lustrzane ściany domów lśniły w deszczu, odbijały się w sobie nawzajem, odbicia w odbiciach, i setki kopii Leto szły w strugach lejącej się z nieba wody. Wszystkie budynki wzniesione w Dzielnicy Luster szybko się zmieniały i powierzchnia ich ścian od zewnątrz nabierała właściwości zwierciadeł. Kolejna pozostałość magii Em-Da-Nana.
Kiedyś stała tu jedna z jego Siedmiu Wież wzniesionych dzięki potężnej magii i przelanej krwi. Nie było pośród nich dwóch identycznych i ta, którą wybudował tutaj, była pełna luster. Od śmierci maga upłynęło dobre pięćset lat: dziś ludzie znali położenie tylko pięciu jego Wież i wiedzieli, że cztery z nich runęły w tym samym momencie, w którym ich twórca wyzionął ducha.
Magia jednak nie znikła, przynajmniej nie całkowicie, o czym przekonali się ci, którzy uprzątnęli gruzy i zamieszkali w miejscu, w którym niegdyś wznosiła się Wieża Luster, centrum eksperymentów Em-Da-Nana. Czas i przestrzeń w Dzielnicy Luster często płatały figle. Zaklęcia działały mocniej, inaczej albo wcale. Pogoda zdawała się niezależna od warunków panujących w okolicy. W odbiciach widywało się tu dziwne rzeczy. Czasami w ciągu jednej nocy wyrastały drzewa, a między szparami w bruku rozkwitały rośliny niespotykane w innych częściach świata. Bywało, że działy się tu cuda. Jednak zdarzało się też, że Dzielnica Luster domagała się za te cudowności zapłaty i ktoś znikał bez śladu, a dziwne stwory pojawiały się na ulicach albo próbowały dostać do domów.
Ci, którzy żyli w innych częściach Sieldige, rzadko odwiedzali tę okolicę. Przychodzili tu w konkretnym celu: aby coś kupić, skorzystać z usług miejscowych uzdrowicieli czy rzemieślników. Ewentualnie gnani ciekawością, brawurą i głupotą, a na takich czyhało sporo niebezpieczeństw. Leto nie był miejscowy. W dzieciństwie spędził tu dużo czasu, więc czuł się swobodnie. Lubił złudną, nieokiełznaną magię i tysiące odbić Dzielnicy Luster. A zawarte tu znajomości i umiejętność poruszania się po labiryncie wąskich uliczek pełnych zwierciadeł dawały mu zaskakującą przewagę w politycznych gierkach.
Dzielnicę Luster otaczał mur, ale dwie bramy wiodące do innych części miasta zawsze były otwarte i nie wystawiono przy nich straży. Mieszkańcy nie byli więźniami tej okolicy, a jeżeli ktoś pragnął podjąć ryzyko zwiedzenia Dzielnicy Luster, mógł to uczynić – ot, na własną odpowiedzialność.
Leto minął jedną z bram i zatrzymał się w zaułku między dwoma podniszczonymi budynkami, by ściągnąć wilgotny płaszcz. Przeciągnął nad nim ręką: krople wody posłuszne woli Leto odczepiały się od okrycia i powoli tworzyły niewielką kałużę u stóp mężczyzny. Po chwili nie było już śladu świadczącego o tym, że niedawno przemókł.
Poza murami Dzielnicy Luster nie padało. Niebo było czyste, jasnobłękitne w promieniach porannego słońca. Miasto już nie spało: ludzie spieszyli do pracy i po sprawunki, trzaskały drzwi i okna zakładów. Niektórzy spoglądali ku ciemnym chmurom nad Dzielnicą Luster, mało kto jednak przejmował się anomalią pogodową. Wiatr wiejący od strony portu przynosił woń ryb, morza i gnijących wodorostów. Leto wiedział, że powinien pójść do domu, nie mógł jednak się powstrzymać i ostatecznie ruszył w stronę targowiska. Główny bazar Sieldige, położony nieopodal portu, był miejscem pełnym barw i zapachów, w którym rozbrzmiewał gwar różnych języków i gdzie oferowano towary z całego świata. Leto uwielbiał to miejsce od wczesnego dzieciństwa.
Zbliżał się właśnie do wejścia na targowisko, gdy coś świsnęło w powietrzu, i człowiek, który mijał Leto, krzyknął nagle, osuwając się na ziemię z rękami zaciśniętymi przy szyi. Z gardła mężczyzny sterczał bełt. Jeszcze zanim Leto dobrze zrozumiał, co się dzieje, głęboko zakorzeniony odruch wsparty latami ćwiczeń sprawił, że Drakin przywołał magię i otoczył się wirującymi spiralami wody. Ktoś krzyknął, pewnie bardziej zdziwiony pokazem magii niż dlatego, że dostrzegł umierającego. Kolejny bełt trafił w wodę, która zamarzła w momencie uderzenia i uwięziła pocisk. Teraz wreszcie Leto dostrzegł, skąd nadszedł atak – kilkadziesiąt metrów dalej na dachu znajdowały się dwie postacie. Ruszył pędem w tamtym kierunku, a ludzie w panice ustępowali mu z drogi. Nikt o zdrowych zmysłach nie chciał znaleźć się w pobliżu walczącego maga. Nikt też nie chciał przeszkodzić jednemu z książęcych rycerzy.
Obaj strzelcy znikli mu z oczu, ledwo rzucił się do biegu. Zdali sobie sprawę z tego, że zostali zauważeni, i najwyraźniej nie mieli ochoty ryzykować bezpośredniego starcia. Leto dopadł budynku, z którego strzelali, i uniósł się na strumieniu szybko zamarzającej wody, by wskoczyć na dach – ten był już pusty. Przebiegł po nim i przypadł do skraju, ale po drugiej stronie znajdowała się ulica również prowadząca na bazar. Kręcili się po niej ludzie najwyraźniej nieświadomi, że właśnie ledwo kawałek dalej doszło do zamachu.
Leto z wściekłością uderzył pięścią o dach. Skrytobójcy zapewne zeskoczyli w wąski zaułek przy domu, a potem wyszli na główną ulicę. Byli nieudolni, to pewne: bełt go nie trafił, lecz nawet gdyby było inaczej, pocisk zostałby odbity przez magiczny medalion, dzieło utalentowanego runmistrza, który poświęcił na wykonanie niepozornej ozdoby niemal rok. Jeden czy dwa bełty były bezużyteczne wobec tak silnego amuletu. Ale Leto i tak chciał dostać zamachowców w swoje ręce i zadać kilka pytań.
Przede wszystkim dotyczących mocodawcy.
Nad Dzielnicą Luster pada, niebo płacze, płacz ty też, patrzy na nas Em-Da-Nan, Władca Siedmiu Wież. Słowa Alethy znów do niego powróciły i nieoczekiwanie gdzieś z otchłani pamięci odezwał się głos śpiewający właśnie tę piosenkę. To musiało być dawno, bardzo dawno temu – a może to wcale nie była ta melodia, może po prostu umysł płatał mu figle?
Wahał się przez chwilę – za sobą pozostawił umierającego człowieka (teraz już raczej trupa) i bełty. Zapewne ktoś już zaalarmował straż. Na dachu albo w zaułku mogły jednak znajdować się jakieś ślady. Leto pozwolił otaczającej go wodzie opaść, pozostawiając na dachu mokre zacieki, a potem ostrożnie zsunął się do zaułka.
Prędzej czy później dopadnie zamachowców. I niech Siedmiu ma ich wtedy w swojej opiece.
*
Początkowo Leto zamierzał wrócić z Dzielnicy Luster do swojej posiadłości, teraz jednak stało się to niemożliwe. Po oględzinach miejsca zamachu i zabraniu jednego z bełtów wymienił kilka zdań z bladym ze zdenerwowania sierżantem straży. Natychmiast posłał gońca do portu, licząc, że ten zdoła dopędzić Oberona, nim mężczyzna wejdzie na statek. Następnie ruszył do pałacu. Nieustannie zastanawiał się, kto chciał go uśmiercić – i do szału doprowadzało go to, że lista była długa, a na razie każdy pozostawał tak samo podejrzany.
Wiadomość o zamachu musiała dotrzeć do pałacu przed nim. Główna brama na końcu mostu przerzuconego nad przepaścią, zwykle otwarta za dnia, została zamknięta, a na murach kręciło się więcej gwardzistów niż zazwyczaj. Straż przed samymi wrotami trzymał cały oddział, a nie jak zwykle trzech ludzi. Jego dowódca przez chwilę sprawiał takie wrażenie, jakby chciał zatrzymać Leto – na szczęście dla siebie i swoich ludzi poszedł jednak po rozum do głowy i nakazał go przepuścić. Leto był w tak złym nastroju, że zastępca porucznika mógłby szybko awansować na skutek tragicznej śmierci swojego szefa.
W pałacu trwała gorączkowa krzątanina i Leto mógłby przysiąc, że wokół jest głośniej niż zwykle. Niemal wszędzie podwojono straże, nikt też nie potrafił mu powiedzieć, gdzie jest Kayn.
– Leto!
Po schodach wiodących do książęcego skrzydła zbiegała Erika, podtrzymując poły długiej spódnicy. Minęła gwardzistów pełniących wartę przy schodach, po czym rzuciła się mężczyźnie na szyję. I Leto od razu pojął, że działo się coś bardzo niedobrego, że zamach na niego stanowił zaledwie jeden element z całego łańcucha wydarzeń. Erika nigdy, przenigdy nie zachowywała się w ten sposób publicznie.
– Dzięki niech będą Modron! Nic ci nie jest!
– Oczywiście, że nic mi nie jest – zapewnił, delikatnie ją od siebie odsuwając.
Erika wyprostowała się, znów przybierając charakterystyczną dla niej, pełną godności postawę.
Erika z rodu Varlander, księżniczka Sieldige, jeszcze przed dziesięciu laty uchodziła za najpiękniejszą kobietę w księstwie. Teraz w jasnych, starannie upiętych włosach znaczyły się siwe pasma, na twarzy o regularnych rysach powoli przybywało zmarszczek, a w chłodniejsze dni dokuczał jej czasem ból złamanych niegdyś kości prawej ręki. Mimo to pozostawała kobietą przystojną, obdarzoną urokiem, który szybko zjednywał jej ludzi.
– Strzelano do mnie, ale zamachowcy okazali się partaczami. Stało się coś jeszcze?
– Tak – odparła Erika.
Wzięła go za rękę, nie zważając na to, że ledwo kilka kroków dalej stoją gwardziści.
Leto ze zdumieniem spostrzegł, że szare oczy kobiety są zaczerwienione: musiała płakać. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział jej łzy. Być może nigdy.
– Leto, Oberon nie żyje. Zabito go godzinę temu w porcie, gdy wsiadał na Vivatię.
Zacisnął palce tak mocno, że Erika jęknęła cicho z bólu. Natychmiast ją puścił. W uszach mu zaszumiało.
– Niemożliwe. To jakaś pomyłka.
– Leto… – Erika ujęła go pod ramię i pociągnęła w stronę schodów. Ruszył za nią bezwolnie, ogłuszony przekazaną wieścią. Gwardziści spojrzeli po sobie niepewnie, jakby nie wiedzieli, czy pozwolić im przejść. Jakiekolwiek rozkazy dostali, ostatecznie nie spróbowali zatrzymać wchodzącej po stopniach pary. – Bełt trafił prosto w serce.
– Nie. Oberon na pewno nosił zaklęcia ochronne… amulet…
– Na bełtach umieszczono runy. Bardzo silne – wyszeptała Erika. – Z trzech strzałów jeden okazał się celny. Ledwo co przyniesiono ciało i kazałam zanieść je do kaplicy, a przybiegł posłaniec z wieścią, że zaatakowano ciebie… Co gorsza…
Nie dowiedział się, co było gorsze: wyszarpnął ramię tak gwałtownie, że Erika aż się zachwiała, a potem, niewiele myśląc, pognał korytarzem. Nie kierował się ku książęcym kwaterom, gdzie próbowała zabrać go Erika, ale w przeciwną stronę – do kaplicy. Oberon nie mógł być martwy. Myśl o jego śmierci nie chciała pomieścić się w głowie Leto – irracjonalnie wierzył, że kaplica będzie pusta albo że znajdzie w niej żywego Oberona. Wartownicy, tkwiący przy wejściu, sami pośpiesznie zeszli mu z drogi. Potężne drzwi okazały się zamknięte, ale i to nie powstrzymało Leto. Uniósł ręce, skuwając lodem zamek, a potem uderzał w niego z furią, póki nie puścił. Nie dbał o to, że drzwi są zabytkiem, i że właśnie dopuszcza się świętokradztwa. W jego umyśle pozostała teraz tylko jedna myśl: musiał dotrzeć do Oberona. Jeżeli zrobi to odpowiednio szybko, wszystko jeszcze da się naprawić…
Kaplicę oświetlał blask świec ustawionych przy ołtarzu Skrzydlatego Pana oraz wokół ławy zakrytej żałobnym, białym całunem. Świat przed oczami Leto zawirował i musiał podtrzymać się ściany, by nie upaść. Gdy ruszył do przodu, kolejne kroki stawiał jak człowiek pijany, mający problem z kontrolą nad własnymi kończynami.
Włosy o barwie złota, opalona twarz, silne ręce splecione na brzuchu. Wciąż musiał mieć na sobie to samo ubranie, w którym umarł: kaftan nosił ślady krwi oraz brudu. W kaplicy leżał Oberon i bez wątpienia był martwy.
Leto podparł dłonie o skraj ławy, jasny materiał zwinął się pod jego palcami.
Znał Oberona niemal przez całe życie. Byli i przyjaciółmi, i rywalami. Każde zwycięstwo nad nim niosło ze sobą satysfakcję, każda porażka oznaczała gorycz i zazdrość. Kochał go jak brata. Oddałby za niego życie. Teraz, gdy ten był martwy, Leto czuł tylko dezorientację i wszechogarniającą pustkę.
– Zostawcie mnie samego – warknął, słysząc za sobą kroki.
Ktoś zatrzymał się kawałek za nim, nie odszedł jednak.
– Leto, przykro mi, ale musimy porozmawiać.
Przymknął oczy, nie zmieniając pozycji. Czy naprawdę nie potrafiła zrozumieć, że ostatnia rzecz, na jaką miał teraz ochotę, to polityczne rozmowy? Nawet jeżeli było mnóstwo rzeczy, którymi trzeba było się teraz zająć, należała się mu przynajmniej chwila spokoju… tylko chwila…
– Dlaczego go nie przebrano? – spytał.
Jego głos brzmiał nienaturalnie, zbyt chrapliwie. Uniósł powieki, spoglądając na bladą twarz Oberona, na rozczochrane, złociste włosy, na krew znaczącą klatkę piersiową, na brud na kaftanie w barwie starego złota. Nie powinien wyglądać w ten sposób.
Nie powinien być martwy.
– Nie miałam na to czasu. Leto… – Głos Eriki załamał się, gdy wypowiadała jego imię. Obrócił się do niej: chciał na nią wrzasnąć, wykrzyczeć całą swoją złość, skierować ją na kogokolwiek z jakiegokolwiek powodu, ale dostrzegł, że po twarzy kobiety spływają łzy. I to na moment go powstrzymało. – Leto, to nie wszystko. Kiedy pobiegłam do Jaspena, żeby go powiadomić… leżał na podłodze. Jeszcze żyje, ale nie wiem… nie wiem, jak długo… On… Książę umiera.ROZDZIAŁ DRUGI. WSPÓLNY LOS
W Dzielnicy Luster padało cały dzień i całą noc. Dopiero nad ranem chmury wreszcie się rozpierzchły, ukazując czyste, błękitne niebo. Powietrze wciąż pachniało wilgocią, chodniki były mokre, a w ogródku za domem Alethy Velie rozkwitły kryształowe dzwonki.
„To zły znak” – pomyślała, stając boso na wilgotnej trawie. Nie posiała kryształowych dzwonków i nie cieszyła się z ich pojawienia, choć ta roślina była cenna dla alchemików. Nie było jednak warto podejmować prób ich wyhodowania w tak niewielkim ogródku. Nie chciały rosnąć w sztucznych hodowlach, nasiona pozostawały jałowe. Poza tym przywykło się je uważać za kwiaty umarłych. Wyrastały na pradawanych kurhanach, położonych niemal pół dnia drogi za miastem, czasem też na niektórych grobach. W wietrzne dni wydawały cichy dźwięk, jakby były nie roślinami, ale prawdziwymi dzwonkami.
Mówiło się, że dzwonią umarłym. Niewielu ważyło się na wyprawę ku kurhanom, by je zerwać, zaś spośród odważnych niektórzy podobno nie wracali.
A teraz pojawiły się w jej ogródku, niechciane, nieposiane. Wzrosły i zakwitły w jedną noc. Otoczyły spękany, kamienny stopień prowadzący do tylnego wyjścia z małego domku i kamienną studnię; wyrosły wokół pnia jabłoni, jedynego drzewa na niewielkim placyku, całkiem też opanowały wąziutką ścieżkę biegnącą pomiędzy rabatami z tymiankiem, szałwią i rozmarynem. I pusty już klombik, z którego niedawno zebrała ostatnie tego roku delirie. Zastanowiła się mimowolnie, czy te odrosną w przyszłym roku, czy też kryształowe dzwonki bezpowrotnie zniszczyły tkwiące w ziemi cebulki.
– To zły znak – wyszeptała, przyklękając, i ostrożnie trąciła główkę najbliższego kwiatu, strącając z niej krople wody.
Wielu zielarzy i alchemików oszalałoby ze szczęścia, widząc, że na ich podwórkach pojawiły się rzadkie rośliny, ale Aletha była równie przesądna jak jej matka, a przed nią cała długa linia kobiet z Południowego Wybrzeża. Takie rzeczy działy się czasem w Dzielnicy Luster. I chociaż nikt nie wiedział dlaczego, Aletha wierzyła, że były ku temu powody. Czy to ostrzeżenie dla niej? Czy może kryształowe dzwonki, kwiaty umarłych, rozkwitały w całym mieście, czy pojawiały się w niewielkich ogródkach zielarzy i kupców, dzwoniły wokół rezydencji bogaczy, czy wzrastały w Ogrodach Królowej? Dla Oberona, Złotego Rycerza? Myśl o nim wywoływała nieprzyjemny skurcz w sercu Alethy.
Teraz w Sieldige, niezależnie od wszelkich zabobonów, naprawdę działy się złe rzeczy. Już wczoraj przyniesiono do Dzielnicy Luster wieści o śmierci Oberona oraz o ataku na Leto Drakina. Plotki rozprzestrzeniały się z szybkością błyskawicy, a opowieści przyjmowały coraz bardziej fantastyczną postać. Nie dało się odsiać prawdy od wymysłów i pełna niepokoju Aletha miała ochotę z jednej strony zamknąć się w domu na następne kilka dni, z drugiej zaś ruszyć prosto do pałacu i tam szukać odpowiedzi na dręczące ją pytania.
Nie mogła jednak zrobić żadnej z tych rzeczy.
Podniosła się, weszła z powrotem do domu. Był znacznie mniejszy niż jej piętrowy zakład, w którym spokojnie mogłaby zamieszkać, zajmując pomieszczenia usytuowane nad sklepem. Została jednak, po części z przyzwyczajenia, po części ze względu na ogródek – podobnego nie dałoby się założyć przy głównym placu targowym, a zbieranie wszystkich ziół poza miastem było trudne.
Ubrała się pośpiesznie, naszykowała ostry nóż i płaski koszyk. Może nie chciała, by kryształowe dzwonki zakwitły za jej domem, ale skoro już tak się stało, zamierzała je wykorzystać. Nie zdążyła jednak wyjść z powrotem do ogrodu. Ktoś zapukał i Aletha na ten dźwięk omal nie upuściła kosza. Pokręciła głową, zła sama na siebie o tę nerwowość, odłożyła nóż i ruszyła otworzyć drzwi. Odruchowo zerknęła na srebrzystą siateczkę zawieszoną nad wejściem, ale przedmiot obłożony ochronnym czarem nie sygnalizował niebezpieczeństwa. Znów zganiła się w myślach za narastającą paranoję. Nawet w Dzielnicy Luster za dnia rzadko działy się złe rzeczy…
– Zyula. – Aletha zmusiła się do uśmiechu, widząc za progiem niską postać o błękitnawej cerze. W żyłach Zyuli płynęła krew marenek, morskich czarownic, i mało kto cieszył się na jej widok, ale też i nikt nie odważyłby się przepędzić jej spod swoich drzwi. Dużo wiedziała; zawdzięczała tę wiedzę na równi obserwacji, ploteczkom i swojej magii. A jak głosiła fama, potrafiła też rzucać przekleństwa. Aletha nie wiedziała, ile w tym prawdy, ale tym, którzy zdenerwowali czymś Zyulę, zazwyczaj zdarzał się przykry wypadek. Dlatego, choć niewielu przepadało za małą kobietką, lubiącą straszyć ludzi i mówić zagadkami, ta cieszyła się w okolicy pewnym poważaniem. – Co cię tu sprowadza?
Czasem – na szczęście rzadko – odwiedzała Alethę, przychodziła jednak wtedy do zakładu. Nigdy do domu.
Kolejny zły znak.
– Let. – Zyula wyszczerzyła w uśmiechu ostre ząbki, a Aletha drgnęła, niemile zaskoczona. Tylko jedna osoba nazywała ją „Let”. – Let, moja droga, czy nie zaprosiłabyś mnie na herbatę?
– Dobrze – odparła, bo odmowa mogłaby zostać potraktowana jako obraza, a ona nie potrzebowała wroga w potomkini marenek. Gdzieś wśród przodków Zyuli znalazł się chłopiec urodzony przez morską wiedźmę i nawet jeśli Zyula niewiele odziedziczyła po tej prababce, nawet drobny okruch morskiej magii mógł być groźny. – Ale niedługo będę musiała wyjść i otworzyć sklep. Klient ma odebrać duże zamówienie.
Otworzyła drzwi szerzej i przesunęła się, przepuszczając Zyulę. Kobieta była bardzo niska, wysokiej Aletcie sięgała zaledwie do brzucha, i z daleka mogłaby zostać wzięta za dziecko. Ciemne włosy Zyuli wiły się jak obdarzone własnym życiem, na skórze tu i ówdzie widać było błękitne plamy. Poza Sieldige nie mogłaby liczyć na dobre traktowanie, zaś daleko od dziedziny Księcia prawdopodobnie prędzej czy później spróbowano by ją zabić. Nie wszędzie mile widziano odmieńców, a w Ard Yarch nie tolerowano mieszańców. Dzielnica Luster przyciągała ich jednak, jedno po drugim, z całego wybrzeża. Magia ciągnąca do magii? A może tylko kusząca wizja miejsca, w którym nie będą obcy?
– Usiądź – poprosiła, sama podchodząc do pieca, by dorzucić do niego trochę drew i ustawić na nim gar z wodą. Obecnie paliła głównie po to, by przygotować posiłek: jesień nie zagościła jeszcze na wybrzeżu na dobre i noce rzadko niosły ze sobą chłód. Lato trwało tu dłużej niż na północy, gdzie pewnie wkrótce spadną pierwsze śniegi. – Potrzebujesz jakiejś mikstury?
Bywało, że Zyula prosiła o wywar albo maść w ramach przysługi. Nigdy nie płaciła, Aletha jednak bez protestów przygotowywała dla niej różne specyfiki. Zyula nie próbowała nadużywać uprzejmości alchemiczki i zwykle odwdzięczała się w ten czy inny sposób. Kiedyś na przykład przyniosła Aletcie dziwne, gąbkowate rośliny, których ta nigdy wcześniej nie widziała, a które zwiększyły moc kilku mikstur. W Dzielnicy Luster przysługi uznawano za walutę równie twardą jak książęce monety.
Zyula zignorowała jej pytanie.
– Słyszałaś ostatnie plotki?
– Kto nie słyszał? – westchnęła, wyciągając z odrapanego kredensu poobijane, gliniane czarki. – Kilka osób przyszło wczoraj do sklepu tylko po to, żeby się nimi podzielić. Za każdym razem historia brzmiała trochę inaczej. Wszyscy zgadzali się tylko co do tego, że Złoty Rycerz zginął.
Na ulicach miasta zaroiło się od strażników. Nawet w Dzielnicy Luster, którą patrolowano rzadko, poprzedniego dnia pojawiły się charakterystyczne, szare mundury. Mówiło się o aresztowaniach i przesłuchaniach, ściąganiu wojska spoza miasta, nocnych odwiedzinach w domach potencjalnych podejrzanych i osób, które mogłyby coś wiedzieć. Wciąż nie ogłoszono, kiedy odbędą się uroczystości pogrzebowe, ale i tak do stolicy już zjeżdżali się goście z całego kraju. We wszystkich świątyniach odprawiano dodatkowe nabożeństwa i na żadnym nie zabrakło wiernych. Wielu mieszkańców Sieldige kochało Oberona. A nawet tych, którym pozostawał obojętny, ogarniał niepokój, bo ktoś zamordował jednego z trzech ulubieńców Księcia, to zaś oznaczało, że zbuntowano się przeciwko władcy. Kiedy doszło do tego po raz ostatni, przed dziesięciu laty, polało się dużo krwi.
Okres spokoju i dobrobytu mógł właśnie się kończyć.
– Bełt trafił go prosto w serce – powiedziała Zyula. – Zaczarowany bełt stworzony przez kogoś władającego bardzo potężną magią. Pokryty runami.
Aletha ustawiła czarki na stole, wróciła do kredensu i nieco dłużej, niż było to konieczne, poszukiwała woreczka z herbatą sporządzoną z liści liliowej gracji. Chociaż o śmierci Oberona mówili wszyscy, miała wrażenie, że podczas tej konkretnej rozmowy stąpa po kruchym lodzie.
Zaczarowany bełt stworzony przez kogoś władającego bardzo potężną magią.
Zrobiło się jej sucho w ustach. Jeden ze stałych klientów, Kazimir, opowiadał, że strzelano też do Drakina. Czy jego moc okazała się silniejsza? Czy też prawdą było, że bełt przeznaczony dla Leto trafił kogoś innego?
– Skrzydlaty Pan strzały nosi – wyszeptała bezwiednie stare przysłowie, po czym wsypała do obu czarek trochę kruchych liści wymieszanych z suszonymi owocami. – Nie znam się na tym. Nie wiem, co się tam stało. Mam tylko nadzieję, że szybko złapią winnych.
– Niewiele osób jest zdolnych do takiej magii.
– Nawet nie wiem, o jakiej magii mówisz, Zyulo. – W głosie Alethy zabrzmiała irytacja. Deszcz nad Dzielnicą Luster, śmierć Oberona, atak na Leto, dzwonki w jej ogródku, Zyula i jej ukochane zagadki. To wszystko razem wzięte wytrącało ją z równowagi. – Jestem alchemiczką. Nie czarodziejką albo runmistrzynią.
– Zwykłą alchemiczką, oczywiście – potwierdziła Zyula, uśmiechając się przy tym dziwnie.
Alethę nawiedziło podejrzenie, że ona wie: że Zyula musiała kiedyś, może nawet wczoraj rano, widzieć Leto wymykającego się ze sklepu, rozpoznać jego twarz.
– Oczywiście – odparła, siląc się na spokój. – To chciałaś mi powiedzieć?
– W Dzielnicy Luster nie będzie działo się dobrze. – Uśmiech znikł z twarzy błękitnoskórej kobiety, ton stał się poważny. – Niektórzy mówią, że coś złego stało się i w pałacu.
Strach ścisnął Alethę za gardło. Podparła dłoń o blat stołu i powoli, starając się nie zdradzić, że omal nie ugięły się pod nią nogi, opadła na krzesło. Leto…
– Coś złego?
– Uroczystości pogrzebowe powinny odbyć się najpóźniej po trzech dniach – wymruczała Zyula, znów zmieniając temat. A przynajmniej Aletha tak założyła, póki nie padły kolejne słowa: – Dlaczego niczego nie ogłoszono oficjalnie?
– Nie wiem – odparła, trochę uspokojona. Nie Leto. Nie chodziło o Leto, nie mogło chodzić o niego. – Może boją się kolejnego zamachu podczas pogrzebu.
– Może. A może mają dużo większe problemy niż uroczystości…
– Ja naprawdę nie mam pojęcia, co dzieje się w pałacu. – Aletha podniosła się, owinęła rękę ścierką i zdjęła gar z ognia, by zalać im obu herbatę. Rozmowy z Zyulą nigdy nie były łatwe, ale tym razem alchemiczka zupełnie nie pojmowała, czego ta od niej chce. Chyba że naprawdę widziała Leto Drakina, wychodzącego z jej sklepu… Ręka Alethy zadrżała, kilka kropel wrzątku padło na drewniany blat. Ostrożnie odstawiła garnek i znów zajęła miejsce przy stole. – Nie rozumiem, dlaczego przyszłaś z tym do mnie.
– Winnych będą szukać też tutaj – wymruczała Zyula. Wyglądała teraz na nieobecną. – A śmierć Złotego Rycerza i odcięcie pałacu zachwiało równowagę sił. Problemy, wszędzie problemy. Widziałam tyle krwi…
Niebieskie oczy Zyuli zabłysły. Aletha zacisnęła palce na gorącym, glinianym naczyniu wypełnionym herbatą. Magia jej nie przerażała, w Dzielnicy Luster było jej pełno. Spoglądanie w przyszłość zawsze jednak wzbudzało niepokój. Wizje rzadko były naprawdę przydatne, zwłaszcza przez swoją niejednoznaczność, a już nieraz wieszcze, czy raczej ci, którzy się za nich podawali, sprowadzali kłopoty na Sieldige. Do tego stopnia, że Książę zakazał wróżenia za pieniądze, choć rzecz jasna nie wszystkich to powstrzymywało…
– Będziesz krwawić, Let. Widziałam twoją krew.
Kryształowe dzwonki w ogródku. Woda, strugami spływająca po lustrzanych ścianach. Zły znak, zły znak, zły znak…
– Przestań.
– Ktoś spróbuje cię zabić na morzu – podjęła Zyula. Aletha miała ochotę wstać, potrząsnąć nią, kazać się jej zamknąć, krzyknąć, że nie wybiera się na żadne morze: zmusiła się jednak do pozostania na miejscu. Drobne przysługi. Woreczek z ziołami, trudna do przygotowania maść, rzadki eliksir. Zyula nie płaciła, jednak zawsze odwdzięczała się za udzieloną pomoc. Nie przyszła tu jej straszyć, ale ostrzec. – Jednak to w mieście czeka śmierć. Dwoje ludzi, dwie drogi, kto wstąpi na którą?
– Kto miałby chcieć mnie zabić na morzu? – spytała tak spokojnie, że zaskoczyło to nawet ją samą. – Nie mam zamiaru opuszczać Sieldige.
– Moja droga. – Zyula uśmiechnęła się inaczej niż wcześniej, niezbyt wesoło. Oczy kobietki odzyskały normalną barwę. Uniosła czarkę, podmuchała gorącą, mocno pachnącą herbatę. – Moja droga, nasze zamiary często muszą ulec zmianie. Widziałam statek i niebezpieczeństwo. Widziałam krew spływającą ulicami naszej dzielnicy i krwawiące ściany pałacu. Chyba obie zgodzimy się, że to nie wróży dobrze?
– Nie wróży – ustąpiła Aletha. – Ale takie wizje często są symboliczne i nie oznaczają tego, co się wydaje… – Urwała.
Zyula spojrzała na nią z pewnym politowaniem.
– Przepraszam. – Aletha westchnęła. Czasem łatwiej było po prostu ustąpić. – Nie będę matki uczyć, jak dzieci rodzić. Dziękuję za ostrzeżenie. Jeżeli wsiądę na jakiś statek, na pewno będę ostrożna.
Jej rozmówczyni z zadowoleniem pokiwała głową, po czym ostrożnie upiła łyk herbaty. Alethę od tego wszystkiego rozbolała głowa, ale odczuła też ulgę, bo wyglądało na to, że chwilowo to koniec wieszczb. Zyula wypije tę przeklętą herbatę, pójdzie sobie, a ona będzie mogła spokojnie iść do sklepu. Będzie obsługiwać klientów, zastanowi się, jak najlepiej wykorzystać kryształowe dzwonki…
Nadzieje okazały się jednak płonne.
– Czy masz kogoś, kto jest ci bardzo bliski, Let?
„A niech cię porwie ławica wielorybów” – zażyczyła sobie w myślach Aletha.
– To nie jest grzeczne pytanie – odparła ostrym tonem.
Może i nie chciała zrazić Zyuli, nie zamierzała jednak pozwalać jej na wszystko.
– Spokojnie, nie zamierzałam cię urazić – rzuciła Zyula pojednawczo, przechyliła się nad stołem i poklepała dłoń Alethy niebieskawymi palcami. Ręce małej kobiety były zimne i wilgotne. – Próbowałam zajrzeć w twoją przyszłość, kochanie. To zawsze jest trudne, w twoim przypadku jednak okazało się niemal niemożliwe. Twój los nie należy tylko do ciebie.
– Obawiam się, że nie rozumiem – mruknęła niechętnie, zmuszając się, by siedzieć spokojnie, póki jej gość nie zabrał ręki; wcale nie była pewna, czy chce usłyszeć wyjaśnienia.
– Są ludzie, którzy dzielą wspólny los – wytłumaczyła Zyula, po czym umilkła na moment, upiła kilka łyków herbaty. Aletha odetchnęła cicho: przynajmniej nie usłyszała niczego o przeznaczeniu albo bogach zainteresowanych osobiście jej życiem. Śmiertelnicy, którym przeznaczono wielkie rzeczy, rzadko cieszyli się długim, spokojnym żywotem. – Pewnie znasz opowieść o królowej Aletcie? Zakładam, że nazwano cię na jej cześć?
– Tak, na oba pytania. Przepraszam, ale naprawdę powinnam zaraz wychodzić.
Wstała, pozostawiając na stole nietkniętą herbatę. Niewybaczalne marnotrawstwo, na jakie nie pozwoliłaby sobie w innych okolicznościach, teraz jednak miała wrażenie, że jeden łyk wystarczy, by doprowadzić ją do wymiotów.
Zyula nie ruszyła się z miejsca.
– Aletha i jej brat, choć rozdzieleni po urodzeniu, dzielili wspólny los. Nieświadomie każde z nich wciąż wpływało na drugie, a ich życia stanowiły swoje lustrzane odbicie – kontynuowała Zyula, gdy Aletha pośpiesznie zakładała buty.
– To tylko legenda. Nikt nie wie, jak było naprawdę – skwitowała, starając się nie dać po sobie poznać zdenerwowania.
– Może. Są jednak ludzie tacy jak oni. Powiązani z innymi. Są rzeczy pewne jak nadchodzący zmierzch i wstający świt. Rzeczy, które muszą się zdarzyć. Łatwo je zobaczyć, ale powiązane losy… jak tu śledzić tyle splątanych nici? – westchnęła Zyula. Było w niej coś teatralnego, przynajmniej zdaniem Alethy: przecież żadnej przyszłości nie dało się zobaczyć dokładnie, a naprawdę potężni jasnowidze wymarli jeszcze za czasów Em-Da-Nana, w dużej mierze w rezultacie jego starań. Pośród ludzi nie rodzili się już wróżbici, a wróżbiarskie talenty pochodzące od magicznego ludku pozostawały niepewne i kapryśne. – Jak myślisz, z kim jesteś powiązana?
Przed oczami stanął jej Leto, roześmiany, pewny swego, znikający gdzieś za zasłoną deszczu.
„Kryształowe dzwonki to kwiaty wyrastające dla umarłych…”.
– Myślę, że mój los należy tylko do mnie. Muszę iść – powtórzyła uparcie, podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. W tej chwili nie dbała o to, że może urazić małą wróżbitkę. – Możemy porozmawiać w drodze do Siedmiu Kropel.
– Och nie, moja droga, muszę iść jeszcze do Santi i Darbonów. – Zyula wreszcie zsunęła się z krzesła, ruszyła do drzwi. Ciemne, potargane włosy same ułożyły się w elegancki kok. Darbonowie byli jedną z bogatszych rodzin w Dzielnicy Luster, prowadzili zakład jubilerski, Santi zaś trudniła się uzdrawianiem. – Jesteś jedną z wielu. Nie tylko ciebie chcę ostrzec. Nie tylko o tobie szeptała woda. Dużo krwi, wiele krwi… i co tu robi ten duch…
Zyula, mrucząc coś pod nosem, minęła Alethę, a potem ruszyła w górę ulicy, zapewne do kamienicy, w której mieszkała Santi.
Aletha odetchnęła, zamknęła za sobą drzwi na klucz. Nie potrzebowała ostrzeżeń Zyuli, deszczu ani kryształowych dzwonków, żeby wiedzieć, że Sieldige przestało być bezpieczne. Oberon, Złoty Rycerz, nie żył. To on stał na straży porządku w mieście i jego najbliższych okolicach, to on przez ostatnie kilka lat konsekwentnie starał się, by książęce prawo było egzekwowane, on też wspomagał Księcia w dyplomacji. Śmierć Oberona zmieniała układ sił w księstwie i mogła odbić się na wszystkich mieszkańcach stolicy, niezależnie od miejsca zamieszkania i statusu materialnego.
Z całą pewnością odbijała się na Leto, a więc także na niej.
Gdy szła między lustrzanymi budynkami, wciąż myślała o słowach Zyuli – zastanawiała się, dlaczego miałaby wsiadać na jakiś statek i po co ktoś próbowałby ją zamordować. Zyula wiedziała sporo, ale zdarzało się też, że po prostu kogoś straszyła…
Ktoś, z kim dzielisz los…
Aletha zatrzymała się tknięta nagłą myślą. Może to nie ona miała płynąć statkiem i nie na nią czekało niebezpieczeństwo. Oberon zginął, nim zdążył wsiąść na Vivatię, by wyruszyć z misją dyplomatyczną ku Wyspom Lata, które złożyły hołd Księciu, a których zarządca niedawno zmarł. Dawni władcy zobaczyli w tym szansę na odzyskanie autonomii i na Wyspach zapanował niepokój. Być może teraz, kiedy sytuacja w stolicy trochę się uspokoi, Książę pośle tam Leto… Może to nie ona ma krwawić na morzu…
– A szlag by to – mruknęła Aletha, ruszając dalej.
Uniosła dłoń, pozdrawiając Hibię rozkładającą stragan z amuletami, kiwnęła głową znajomej staruszce, sprzedającej na placyku owoce. Przyśpieszyła kroku: zwykle o tej porze Siedem Kropel było już otwarte. Wprawdzie rzadko miewała tłok, dziś rano jednak dwóch klientów chciało odebrać zamówienie. Powinna skupić się na interesach, nie na omenach i sytuacji politycznej Sieldige, na którą nie miała żadnego wpływu.
Co najwyżej nadstawi uszu, czy nie zaplanowano wypłynięcia Vivatii z portu.
Przez kolejne parę godzin nie miała dużo czasu na rozmyślania. Niestabilna sytuacja zdawała się zwiększać popyt na mikstury – a może po prostu, paradoksalnie, zachęcała spragnionych informacji ludzi do wychodzenia z domu. Kilka fiolek znikło z półek, maści cieszyły się sporym wzięciem, złożono zamówienia na rzadsze eliksiry. Aletha wysłuchała potoku kolejnych plotek, z których każda była bardziej fantastyczna niż poprzednia. Jeden z okolicznych rzemieślników przysięgał, że Oberona zabiła tajemnicza postać, która strzelała błyskawicami i znikła po zabójstwie. Zdaniem młodziutkiej Werbeny ciało Złotego Rycerza wpadło do morza i zostało porwane przez syreny, dlatego nie ogłaszano dnia pogrzebu. Ktoś zastanawiał się, czy nie ukryto śmierci Cierniowego Rycerza, trzeciego z książęcych wojowników, przebywającego obecnie poza miastem, i te przypuszczenia wywołały w sercu Alethy ukłucie niepokoju. Coś złego dzieje się w pałacu, tak powiedziała Zyula…
Aletha uśmiechnęła się do klienta snującego dywagacje i obiecała przygotować na jutro zestaw specyfików przydatnych do leczenia. Wyglądało na to, że tę noc przyjdzie jej spędzić w pracowni, ale spodziewany utarg był tego wart.
Ludzie przestali się przewijać przez sklep niedługo przed zmierzchem. Aletha zabrała się więc do zamiatania. Gdy kończyła, na zewnątrz panował już mrok. Mimo to ktoś pchnął niezamknięte jeszcze drzwi.
Ochronny czar pod postacią dzwonków zawieszonych przy wejściu nie próbował zatrzymać mężczyzny, dzwonki zadzwoniły jednak, choć cicho, i Aletha gwałtownie się wyprostowała, wypuszczając z dłoni miotłę. Zaklęcie sygnalizowało potencjalne niebezpieczeństwo, groźną magię…
– Już zamknięte.
– Nie zajmę dużo czasu.
Mężczyzna był niewysoki, trochę niższy od Alethy i bardzo przystojny. Wręcz nienaturalnie ładny i to dodatkowo wzmagało jej czujność, bo mogło świadczyć o iluzji albo o bliskim pokrewieństwie pięknisia z magicznymi stworzeniami. Wyczuwała otaczającą go moc. Srebrzyste oczy, blada cera pozbawiona skaz. W Dzielnicy Luster magia była czymś równie naturalnym jak oddychanie, ale dzwoneczki nie odezwałyby się bez powodu. W dodatku nie znała tego człowieka, a mieszkała w tej części miasta przez całe życie – niemal każdego przynajmniej kojarzyła.
– Nie mam dla pana czasu – odparła, przechodząc za ladę.
Stąd w razie potrzeby szybko mogła przedostać się na zaplecze. Wiodące tam drzwi chroniły dodatkowe czary uruchamiane samą myślą. Za ich postawienie zapłaciła spore pieniądze.
– Musisz go znaleźć, panienko. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Mojego pracodawcę bardzo martwi, że twój sklep nie jest należycie chroniony.
Zimna wściekłość zalała Alethę. Mężczyzna najwyraźniej chciał wymusić na niej okup za bezpieczeństwo. Czasem tacy się pojawiali, zwykle przybysze z zewnątrz, ślepo wierzący w swoją potęgę. Szybko się przekonywali, że mieszkańcy Dzielnicy Luster umieli sobie z takimi radzić. Owszem, miało tu siedzibę parę… podejrzanych organizacji, był też Puszczyk, któremu nikt nie wchodził w drogę – obok Błękitnookiej chyba najbardziej niebezpieczna osoba w okolicy. Kiedy czegoś chciał, każdy rozsądny człowiek dawał mu to za darmo albo półdarmo. W zamian za to naprawdę dbał o bezpieczeństwo na swoim terenie. Nawet on jednak nie domagał się pieniędzy „za ochronę”. Nie tutaj.
– Won – warknęła, szukając pod ladą odpowiedniej fiolki pośród kilku umieszczonych w specjalnej przegródce.
Nie była bezbronna. Nie chciała używać własnej magii ani rzucać się do ucieczki, ale miała w rękawie parę innych kart.
– Po co te nerwy, panienko? – spytał łagodnym tonem srebrnowłosy. – W mieście wiele się zmieniło. Obawiam się, że pan Puszczyk nie będzie już w stanie dbać należycie o bezpieczeństwo Dzielnicy.
Czy i to mogło być jakoś powiązane ze śmiercią Oberona? Złoty Rycerz zarządzał strażą w stolicy…
– Mam pokazać ci drogę do drzwi? – zapytała, zaciskając palce na chłodnym szkle.
– Jesteś równie nieustraszona jak twoja imienniczka, panienko?
Słowa zdenerwowały ją jeszcze bardziej. Drugi raz wspominano dziś przy niej o królowej z opowieści. A chociaż ta historia cieszyła się sporą popularnością, to snuły ją głównie matki dla dzieci albo bardowie i bajarze po rynkach i karczmach.
Zły omen…
…powiązani wspólnym losem od narodzin po śmierć.
Jednego dnia się zrodzili i jednego dnia pomarli…
Nie miała zamiaru umierać tego dnia.
Srebrnowłosy postąpił krok w jej stronę. Dzwonki znów zaczęły dzwonić. Czar ochronny się uaktywniał, ale Aletha nie czekała, aż zadziała. Z całej siły cisnęła fiolką o podłogę u stóp mężczyzny i przyklękła za ladą, gdy szkło pękło, uwalniając chmurę chłodu.
Tego typu substancji nie sprzedawała na co dzień w swoim sklepie, chowała jednak kilka fiolek na wszelki wypadek. Rozległ się huk: srebrnowłosy chyba usiłował uwolnić swoją magię, ta została jednak zaabsorbowana przez ochronne zaklęcia. Aletha wyczuła, jak te kruszą się, niemal już pozbawione mocy. Będzie musiała zapłacić Dwóm Twarzom za ich wzmocnienie… Ta myśl spotęgowała jej złość. Sięgnęła po kolejną fiolkę i ostrożnie wyjrzała zza lady: najwyraźniej jednak niechciany gość nie był tak potężny, za jakiego chciał uchodzić. Magiczny, płynny lód skuł go, zamieniając mężczyznę w piękną, lodową rzeźbę.
– A niech to przypływ weźmie – mruknęła, powoli się podnosząc. – Co ja mam teraz z tobą zrobić?