- promocja
Wszystko przez pannę Bridgerton - ebook
Wszystko przez pannę Bridgerton - ebook
Czasem miłość można znaleźć w najbardziej nieoczekiwanym miejscu…
Wszyscy liczą na to, że Billie Bridgerton poślubi jednego z braci Rokesby. Obie rodziny od wieków mieszkają w sąsiedztwie, a w dzieciństwie Billie szalała z Edwardem i Andrew w ogrodzie, wspinając się na drzewa i bawiąc w chowanego. Jest jeszcze trzeci brat Rokesby – George, którego Billie absolutnie nie toleruje. Może i jest najstarszy, a także dziedziczy tytuł hrabiowski, ale bywa arogancki, irytujący i do tego – czego ona jest zupełnie pewna – wręcz jej nie znosi. Co jak dotąd było nawet wygodne, ponieważ ona w pełni odwzajemnia to uczucie.
Tyle że czasami los bywa przewrotny, a ścieżki miłości nieodgadnione… Bo oto ta nielubiąca się para zostaje uwięziona w mało romantycznym miejscu, jakim jest dach. A kiedy nieco później nieoczekiwanie się pocałują, już niebawem oboje ze zdumieniem odkryją, że jedyna osoba, której nie mogli dotąd znieść, tak naprawdę jest właśnie tą, bez której nie mogą żyć…
„Dwoje znajomych z dzieciństwa w końcu przestaje się kłócić i zdaje sobie sprawę, że są sobie przeznaczeni… Julia Quinn jest znakomitą pisarką i po tak ekscytującym początku dostajemy z humorem napisany kostiumowy romans na miarę Bridgertonów”.
Kirkusreviews.com
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-032-5 |
Rozmiar pliku: | 883 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dach opuszczonej wiejskiej chaty w połowie drogi pomiędzy Aubrey Hall a Crake House Kent, Anglia 1779
To nie znaczyło, że Billie Bridgerton brakowało zdrowego rozsądku. Przeciwnie, była zupełnie pewna, że jest jedną z najrozsądniejszych osób w całym otoczeniu. Jednak, jak każda myśląca istota, czasami celowo nie zwracała uwagi na cichutki głos rozsądku, szepczący jej coś do ucha…
Tego — była pewna — nie można by uznać za lekkomyślność. Kiedy zignorowała ten ostrzegawczy głos, podjęła świadomą decyzję — co prawda już po dokładnej analizie własnej sytuacji. A trzeba przyznać, że kiedy Billie podejmowała decyzję — którą zresztą większość ludzi uznałaby za kompletnie pozbawioną sensu — zazwyczaj lądowała całkiem pewnie na obu nogach.
Chyba że… nie lądowała. Na przykład tak jak teraz.
Zerknęła w dół na swego towarzysza.
— Powinnam cię udusić!
Jej towarzysz wydał z siebie dość niefrasobliwe „miau”.
Billie natomiast wydała z siebie raczej mało wytworne warknięcie.
Kot wysłuchał tego, uznał za niegodne uwagi i najspokojniej w świecie zaczął sobie wylizywać łapki.
Billie rozważyła obie zasady zachowania: godność i przyzwoitość; jedną i drugą uznała za przesadzone i odwdzięczyła mu się niegrzecznym spojrzeniem.
To jej jednak nie poprawiło humoru.
Jęknęła znużona i spojrzała na niebo, próbując zgadnąć, która może być godzina. Słońce było dość mocno przesłonięte grubą warstwą chmur, co utrudniało zadanie, ale musiała już być przynajmniej czwarta… Doszła do wniosku, że tkwi tu co najmniej godzinę, a z miasteczka wyszła o drugiej. Jeżeli obliczyć czas, jaki zajął jej spacer…
O, do diabła! Jakie to ma znaczenie, która godzina? To jej nie pomoże zejść z tego cholernego dachu.
— To wszystko twoja wina — rzuciła w stronę kota.
Jak należało przypuszczać, kot nie przejął się jej słowami.
— Nie wiem, co sobie myślałeś, włażąc na to drzewo — ciągnęła. — Każdy głupi by wiedział, że nie potrafisz z niego zejść!
Każdy głupi by go zostawił tam na drzewie, ale nie ona. Billie usłyszała miauczenie i już była w połowie drogi na szczyt, kiedy przyszło jej na myśl, że właściwie nawet nie lubi kotów.
— Naprawdę cię nie lubię — powiedziała mu.
Rozmawiała z kotem. Do tego doszło. Poprawiła się i zaraz skrzywiła, kiedy zahaczyła pończochą o jeden z zardzewiałych gwoździ. Hak szarpnął jej stopą na bok, a już bardzo obolała kostka aż zawyła w proteście.
A może to ona tak zawyła? Nic na to nie mogła poradzić. To bolało!
Zastanowiła się: właściwie mogło być gorzej. Była już dość wysoko na drzewie, dobre dwa i pół metra nad dachem wiejskiej chałupy, kiedy kot nagle na nią fuknął, wysunął łapę z ostrymi pazurami… i w rezultacie oboje spadli na wspomniany dach.
Nie trzeba mówić, że kot zrobił to z wdziękiem akrobaty, lądując bez szkody na czterech łapach.
Billie właściwie nie była pewna, w jaki sposób wylądowała; bolał ją łokieć, kłuło ją w biodrze, a żakiet podarła — prawdopodobnie zahaczyła nim o gałąź, która złamała się pod jej ciężarem, kiedy była już w dwóch trzecich drogi w dół.
Ale w najgorszym stanie była jej kostka i stopa: obie bolały koszmarnie!
Gdyby była teraz w domu, ułożyłaby nogę na poduszkach. Była już świadkiem gorszych rzeczy niż zwichnięta kostka — czasem sama tego doświadczała, ale częściej widziała u innych — i wiedziała, co robić w takich wypadkach. Zimny kompres, noga w górze, siostra, która musi czekać, aż jej ręka czy noga…
Gdzie była ta oddana służba teraz, kiedy ich potrzebowała?
W tej chwili jednak dostrzegła w oddali jakiś ruch — i chociaż okoliczne zwierzęta ostatnio często stawały na dwóch łapach, tym razem to niewątpliwie był człowiek.
— Halooooo! — zawołała, a po chwili namysłu zaczęła wołać głośniej. — Pomooocyyy!!!
O ile wzrok Billie nie mylił — a tak nie było, naprawdę nie było; nawet jej najlepsza przyjaciółka Mary Rokesby twierdziła, że oczy Billie ma po prostu doskonałe — w oddali dostrzegła mężczyznę. I to nie takiego mężczyznę, jak się jej wydało, który mógłby zignorować kobiece wołanie o pomoc.
— Pomocy! — zawołała ponownie i poczuła wielką ulgę, bo mężczyzna się zatrzymał. Nie potrafiłaby z całą pewnością stwierdzić, czy się odwrócił w jej stronę — jej doskonały wzrok nie sięgał tak daleko — zatem wydała kolejny krzyk, najgłośniejszy, na jaki było ją stać, i omal się nie rozszlochała, tak bardzo jej ulżyło, kiedy ten dżentelmen — och, błagam, niech to będzie dżentelmen, jeśli nie z urodzenia, to przynajmniej z charakteru — ruszył w jej kierunku. No, ale się nie rozszlochała. Bo ona nigdy nie szlochała.
Nigdy nie była tego rodzaju kobietą.
Natomiast gwałtownie wzięła głęboki oddech — zaskakująco głośny i wysoki, ale jednak tylko oddech.
— Tutaj! — wykrzyknęła, powiewając w powietrzu ściągniętym z ramion żakietem. Nie było sensu w takiej chwili starać się o „godny” wygląd. W końcu tkwiła na jakimś dachu, ze skręconą kostką i w dodatku z wyleniałym kociskiem!
— Sir! — wrzasnęła jeszcze raz. — Pomocy! Proszę!
Jej krzyk spowodował, że mężczyzna zwolnił nieco, spojrzał w górę — i mimo że wciąż był zbyt daleko, żeby doskonały wzrok Billie pozwolił jej go sobie dokładnie obejrzeć, już wiedziała.
Nie. Nie. Nie! Każdy, tylko nie on!
Ale oczywiście to był on. Któż inny mógłby akurat przechodzić obok, kiedy się znalazła w najbardziej przykrej, najbardziej krępującej i kłopotliwej sytuacji, kiedy akurat teraz, w tej cholernej chwili to ona potrzebowała pomocy?
— Dzień dobry, George — mruknęła, kiedy był już na tyle blisko, żeby ją słyszeć.
Oparł dłonie na biodrach i zerknął na nią z ukosa.
— Billie Bridgerton… — stwierdził.
Niemal czekała, aż doda: „Mogłem się tego spodziewać”. Nie zrobił tego jednak, i to ją w pewien sposób jeszcze bardziej zirytowało. Świat chyba stanąłby na głowie, gdyby nie potrafiła przewidzieć każdego nadętego, pompatycznego słowa z ust George’a Rokesby’ego.
— Korzystasz ze słonka? — spytał niewinnie.
— Taaak… pomyślałam po prostu, że warto sobie sprawić parę nowych piegów — parsknęła.
Nie odpowiedział od razu. Zdjął natomiast trójkątny kapelusz, odsłaniając niepudrowaną głowę, pokrytą gęstą złotawobrązową czupryną, i obrzucił Billie spokojnym, krytycznym spojrzeniem. W końcu, starannie odłożywszy kapelusz na murek, który kiedyś był kamienną ścianą domu, znowu popatrzył w górę i rzekł:
— Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to nie podobało. W każdym razie… trochę.
Billie już miała na końcu języka mnóstwo ostrych odpowiedzi, kiedy sobie przypomniała, że George Rokesby jest w tej chwili jedynym człowiekiem w pobliżu i że jeśli chce postawić stopę na ziemi przed nadejściem wiosny, będzie musiała być dla niego uprzejma.
Przynajmniej do czasu, aż ją uratuje…
— A właściwie… jakim cudem się tam znalazłaś? — spytał.
— Kot… — odpowiedziała głosem, który można by najdelikatniej opisać jako „kipiący gniewem”.
— Ach…
— Był na drzewie — wytłumaczyła, zresztą diabli wiedzą po co. Co nie znaczy, żeby George prosił o dalsze wyjaśnienia.
— Rozumiem…
Czyżby? Przypuszczała, że raczej nie.
— Miauczał — bąknęła. — Równie dobrze mogłam na to nie zwrócić uwagi.
— Nie, jestem pewien, że nie mogłaś — zaprzeczył i mimo że mówił prawdziwie życzliwym tonem, była przekonana, że się z niej w duchu śmieje.
— Niektórzy z nas… — wyszczerzyła zęby w uśmiechu, po czym dokończyła — są tacy współczujący, wrażliwi…
Przechylił głowę na bok.
— …i dobrzy dla małych dzieci i zwierzątek?
— Właśnie.
Jego prawa brew wygięła się w łuk w ten okropnie denerwujący, typowy dla Rokesbych sposób.
— Niektórzy z nas — powiedział przeciągle — są też dobrzy dla dużych dzieci i zwierząt.
Ugryzła się w język — najpierw w przenośni, a potem dosłownie. „Bądź miła”, napominała siebie. „Choćby cię to miało kosztować życie…”
Uśmiechał się zdawkowo. No… gdyby nie to lekkie skrzywienie w kąciku ust…
— Czy ty mi w końcu, do cholery, pomożesz zejść? — wybuchnęła wreszcie.
— Co to za słownictwo! — skarcił ją.
— Nauczyłam się go od twoich braci.
— O, wiem — zgodził się. — Nigdy nie można ich było przekonać, że jednak jesteś dziewczyną.
Billie milczała. Tak naprawdę była pewna, że nie zdoła się opanować, tylko zeskoczy z tego dachu i spróbuje go udusić.
— Sam nie mogłem się do końca przekonać, że jesteś człowiekiem — dodał George, raczej bez zastanowienia. Billie wygięła palce rąk, jak szpony. Co, biorąc wszystko pod uwagę, rzeczywiście było niewygodne.
— George… — odezwała się, słysząc we własnym głosie tysiąc najróżniejszych uczuć: błaganie, ból, rezygnację, wspomnienia… Łączyła ich wspólna przeszłość — i niezależnie od wszystkich różnic on był z rodu Rokesbych, a ona z Bridgertonów i w najgorszym razie mogliby być nawet rodziną.
Ich domy: Crake House, siedziba rodu Rokesbych, i Aubrey Hall, dwór Bridgertonów, leżały zaledwie pięć kilometrów od siebie, w zacisznym, zielonym zakątku hrabstwa Kent. Bridgertonowie mieszkali tu dłużej: przybyli już w początkach XVI wieku, kiedy to James Bridgerton otrzymał tytuł wicehrabiego i ziemię, nadane mu przez króla Henryka VIII; natomiast ród Rokesbych, choć przybył później, bo dopiero w 1672 roku, przewyższał Bridgertonów urodzeniem.
Wyjątkowo przedsiębiorczy baron Rokesby (jak głosi wieść) był niezastąpiony w służbie króla Karola II i w dowód wdzięczności został mianowany pierwszym hrabią Manston. Szczegóły wyniesienia go na to zaszczytne stanowisko zginęły w pomroce dziejów, ale powszechnie pamiętano, że miało to jakiś związek z dyliżansem, sztuką tureckiego jedwabiu i dwiema królewskimi metresami.
Billie była w stanie w to uwierzyć. Przecież wdzięk to coś, co się dziedziczy, prawda? George Rokesby mógłby sobie być typem nudziarza (czego można się było spodziewać po dziedzicu hrabiowskiego tytułu), za to Andrew, jego młodszy brat, odznaczał się rodzajem diabelskiej joie de vivre1, co mogłoby mu zapewnić opinię notorycznego kobieciarza, takiego, jakim był Karol II. Pozostali bracia Rokesby nie byli może aż takimi łobuzami (chociaż Billie przypuszczała, że najmłodszy, zaledwie czternastoletni Nicolas przejął, a może nawet rozwinął zdolności brata), ale wszyscy bez trudu przewyższali George’a urokiem i miłym usposobieniem.
George.
Właściwie nigdy się nie lubili, ale Billie sądziła, że nie miał powodu, by się na nią skarżyć. Cóż, kiedy w tej chwili jedynym dostępnym z braci Rokesbych był właśnie George. Edward wyjechał daleko, na wojnę w koloniach, walczyć mieczem i pistoletem czy diabli wiedzą czym jeszcze; mały Nicholas tkwił w Eton, prawdopodobnie również walcząc mieczem lub pistoletem (chociaż pewnie z odpowiednio mniejszym skutkiem). Andrew był w tej chwili tutaj, w Kent, i miał pozostać jeszcze przez kilka następnych tygodni, gdyż złamał rękę w czasie jakichś niewątpliwie heroicznych działań na okręcie… Raczej nie mógłby jej w tej chwili przyjść z pomocą.
Że też to akurat musiał być George! Ale cóż, powinna być dla niego miła…
Uśmiechnęła się do niego. No… w każdym razie rozciągnęła wargi.
Westchnął.
— Zobaczę, czy za domem nie ma drabiny.
— Dziękuję — powiedziała sztywno, chociaż chyba tego nie słyszał. Zawsze chodził szybko, długimi krokami, i zniknął za rogiem, zanim zdążyła się zachować odpowiednio grzecznie.
Po jakiejś minucie znów się pojawił, niosąc na ramieniu drabinę, wyglądającą, jakby ostatni raz używano jej podczas Chwalebnej Rewolucji2.
— Co się właściwie stało? — spytał, opierając drabinę o krawędź dachu. — To nie w twoim stylu tak utknąć.
Było to prawie jak komplement… nigdy nie słyszała nic podobnego z jego ust.
— Ten kot nie okazał mi należnej wdzięczności za pomoc… — powiedziała, akcentując każdą spółgłoskę, jakby to był cios w kierunku wrednego kociaka.
Drabina zaskrzypiała i Billie usłyszała, jak George się wspina na górę.
— Czy to nas utrzyma? — spytała. Drewno wydawało się zbutwiałe, poza tym z każdym krokiem George’a niebezpiecznie skrzypiało.
Skrzypienie na chwilę ustało.
— To przecież nie ma większego znaczenia, czy nas utrzyma, czy nie, prawda?
Billie przełknęła ślinę. Ktoś inny może nie byłby w stanie wyjaśnić tych słów, ona jednak znała tego mężczyznę, od kiedy tylko pamiętała — i jedno, co można było o nim powiedzieć zawsze i z całkowitą pewnością, to to, że był dżentelmenem. I że nigdy nie pozostawiłby damy w kłopocie, niezależnie od tego, jak licha byłaby drabina. A ona w tej chwili była w kłopocie, ergo — George nie miał wyboru. Musiał jej pomóc, choćby nie wiem jak go irytowała.
A właśnie takie zdanie miał o niej. Och, wiedziała, że tak jest. Nigdy nie starał się tego ukrywać. Lecz… jeśli miała być szczera… ona też nie.
Głowa George’a ukazała się nad dachem i jego niebieskie (jak u wszystkich Rokesbych) oczy się zwęziły. Wszyscy Rokesby mieli błękitne oczy. Wszyscy, co do jednego.
— Masz na sobie bryczesy — stwierdził z głębokim westchnieniem. — Naturalnie, włożyłaś bryczesy!
— Raczej nie dałabym rady wejść na drzewo w sukni!
— Nie — stwierdził sucho — na to jesteś zbyt rozsądna.
Billie uznała, że puści to mimo uszu.
— On mnie podrapał — rzekła, wskazując głową kota.
— Naprawdę?
— Spadliśmy razem.
George zadarł głowę w górę.
— Niemała wysokość…
Billie podążyła za jego spojrzeniem. Najniższa gałąź rosła co najmniej półtora metra nad dachem, a ona przecież nie spadła z tej najniższej…
— Zraniłam się w kostkę — poinformowała.
— Tyle to zrozumiałem. — Spojrzała na niego pytająco. — Przecież gdyby nie to, zeskoczyłabyś po prostu z dachu na ziemię!
Z zasznurowanymi ustami patrzyła za plecami George’a na stertę śmieci otaczających ruiny tego, co kiedyś było wiejskim domem. Swego czasu musiał należeć do zamożnego farmera, bo był wysoki, piętrowy.
— Nie… — stwierdziła, oceniając odległość. — Na to by było za wysoko.
— Nawet dla ciebie?
— George, proszę cię! Nie jestem idiotką.
Nie zgodził się z nią — niemal tak szybko, jak tylko mógł. Czyli w ogóle.
— Doskonale — powiedział. — Wobec tego musimy cię sprowadzić na dół.
Głęboko wciągnęła powietrze i zaraz je wypuściła.
Wreszcie powiedziała:
— Dziękuję ci.
Przypatrywał się jej z dziwnym wyrazem twarzy. Może to było niedowierzanie, że Billie użyła słów „dziękuję” i „ci” w tym samym zdaniu?
— Niedługo zacznie się ściemniać — powiedziała, marszcząc nos i patrząc w niebo. — To byłoby okropne tak tkwić tutaj… — przerwała i odchrząknęła. — Dziękuję ci.
Podziękował także — najkrótszym z możliwych kiwnięciem głową.
— Dasz radę zejść po drabinie?
— Chyba tak… — Wiedziała, że będzie okropnie bolało, ale da radę. — Tak.
— Mógłbym cię znieść.
— Po tej drabinie?
— Na plecach.
— Nie mam zamiaru włazić ci na plecy.
— To nie jest miejsce, w którym chętnie bym cię widział… — mruknął. Spojrzała ostro. — No, dobrze — ciągnął, wchodząc po następnych dwóch szczeblach. Kraniec dachu był teraz na wysokości jego bioder. — Dasz radę stanąć? — Zerknęła na niego oniemiała. — Chciałbym sprawdzić, jak bardzo jesteś w stanie obciążyć tę kostkę — wyjaśnił.
— Och — wymamrotała. — Naturalnie.
Pewnie nie da rady tego zrobić. Pochyłość dachu była tak duża, że, aby zachować równowagę, musiałaby użyć obu nóg, a w tej chwili prawa stopa nie nadawała się właściwie do użytku. Jednak spróbowała: nienawidziła okazywania słabości, zwłaszcza wobec tego mężczyzny; a może po prostu spróbowała, bo nie spróbować byłoby wbrew jej charakterowi — nie spróbować czegokolwiek — albo najzwyczajniej nic nie pomyślała; tak czy owak stanęła, potknęła się i z powrotem usiadła.
Tyle że jeszcze przedtem z jej ust wyrwał się głośny okrzyk bólu.
W ciągu jednej chwili George zeskoczył z drabiny na dach.
— Ty mały głuptasie… — mruknął, ale w jego głosie było uczucie… w każdym razie tyle uczucia, na ile było go stać. — Mogę to zobaczyć?
Niechętnie wyciągnęła nogę w jego stronę. Już przedtem zdjęła but.
Dotknął kostki ostrożnie, jak lekarz, jedną dłonią obejmując jej piętę, a drugą sprawdzając zakres możliwości ruchu.
— Boli tutaj? — spytał i lekko ucisnął zewnętrzną stronę kostki.
Billie wydała syk bólu, zanim zdołała się powstrzymać.
Skinęła głową.
Dotknął innego miejsca.
— A tutaj?
Znów kiwnęła głową.
— Ale nie tak bardzo…
— A co z…? — Ból przeszył jej całą stopę; był ostry jak iskra elektryczna. Odruchowo wyrwała mu nogę. — Rozumiem przez to, że bardzo boli — powiedział, marszcząc brwi. — Ale chyba nie jest złamana.
— Oczywiście, że nie jest złamana — parsknęła ze złością. Śmieszne, że to powiedziała, bo nie było w tym nic oczywistego. Ale George Rokesby zawsze budził w niej najgorsze instynkty, a fakt, że stopa ją piekielnie bolała, bynajmniej nie pomagał. Do diabła z tym wszystkim!
— Zwichnięcie — stwierdził George, nie zwracając uwagi na ten drobny wybuch gniewu.
— Wiem…
Potulnie. Znowu. W tej chwili sama siebie nienawidziła. Uśmiechnął się sztywno.
— Naturalnie, że wiesz.
Miała ochotę go zabić.
— Ja będę schodził pierwszy — oznajmił George. — W ten sposób, gdybyś się potknęła, będę w stanie cię przytrzymać, żebyś nie zleciała na ziemię.
Billie kiwnęła głową. To był dobry plan, właściwie jedyny, i byłaby niemądra, gdyby zaprotestowała tylko dlatego, że to właśnie on na to wpadł. Nawet jeżeli taki był jej pierwszy impuls…
— Gotowa? — spytał. Znowu przytaknęła.
— Nie pomyślałeś, że mogłabym cię zrzucić z tej drabiny?
— Nie.
Żadnych wyjaśnień. Po prostu „nie”. Jakby nawet rozważanie tej kwestii było absurdem.
Znowu na niego spojrzała. Wyglądał na tak masywnego. I silnego! I takiego, na którym można polegać. Nagle zdała sobie sprawę, że zawsze robił na niej takie wrażenie. Tyle że była zazwyczaj zbyt przejęta tym, że ją irytuje, aby to w ogóle zauważyć.
Ostrożnie ustawił się plecami do krawędzi dachu, tak że mógł postawić nogę na najwyższym szczeblu drabiny.
— Nie zapomnij o kocie — zwróciła mu uwagę Billie.
— O kocie… — powtórzył, obrzucając ją spojrzeniem mówiącym „chyba żartujesz”.
— Nie zamierzam go tu porzucić… po tym wszystkim. George zacisnął zęby, mruknął pod nosem coś niemiłego i sięgnął po kota.
Kot natychmiast go ugryzł.
— Ty podły…
Billie się odsunęła. Wyglądał jak ktoś, kto gotów jest w każdej chwili skręcić komuś kark, a ona była bliżej niż kot.
— Ten kot — burknął George — może sobie zgnić w piekle!
— Masz rację — zgodziła się bardzo szybko.
Aż mrugnął na to błyskawiczne przyzwolenie. Starała się uśmiechnąć i w końcu załatwiła to wzruszeniem ramion. Miała dwóch braci rodzonych i jeszcze trzech, którzy mogliby równie dobrze być jej braćmi, w posiadłości Rokesbych. Czterech — jeżeli liczyć George’a… chociaż nie była pewna, czy tak by zrobiła.
Ale po prostu dobrze rozumiała mężczyzn i wiedziała, kiedy powinna trzymać buzię na kłódkę.
A poza tym — z tym przeklętym zwierzęciem już skończyła!
Nigdy nie pozwoliła sobie wmówić, że Billie Bridgerton ma sentymentalne serduszko. Owszem, próbowała ratować tę wredną bestię, bo tak powinna była zrobić, a potem znów próbowała ją ratować, tyle że to wyglądało na marnowanie jej poprzednich wysiłków, ale teraz…
Spojrzała z pogardą na zwierzę.
— Radź sobie teraz sam.
— Pójdę pierwszy — powiedział George, podchodząc do drabiny. — Chcę, żebyś szła zaraz za mną, cały czas. W ten sposób, gdybyś się potknęła…
— …wtedy oboje spadniemy na dół?
— Wtedy cię złapię — burknął.
Żartowała, choć to w tej chwili nie wyglądało na najmądrzejszy pomysł.
George się odwrócił, by zacząć schodzić, ale kiedy postawił nogę na najwyższym szczeblu, kot, któremu najwyraźniej się nie spodobało, że go zignorowano, wydał mrożący krew w żyłach wrzask i rzucił mu się pod nogi. George gwałtownie się cofnął, wymachując rękoma w powietrzu. Billie ani chwili nie myślała. Nie zwracała uwagi na swoją stopę ani na równowagę, w ogóle na nic. Po prostu rzuciła się do przodu i złapała go; ciągnęła George’a w górę, aż znów był bezpieczny.
— Drabina! — wrzasnęła. Ale było już za późno.
Oboje patrzyli, jak drabina powoli się obraca, skręca, wreszcie z jakimś dziwnym, baletowym wdziękiem pada na ziemię.
ROZDZIAŁ 2
Byłoby słuszne stwierdzić, że George Rokesby, najstarszy syn hrabiego Manstona i znany w eleganckim świecie jako wicehrabia Kennard, jest zrównoważonym dżentelmenem. Miał spokojną, pewną rękę, niewzruszenie logiczny umysł, a sposób, w jaki mrużył swoje błękitne oczy, mówił wyraźnie: „dokładnie tak”, zapewniając tym samym, że jego chęci są wypowiadane chłodno, ale skutecznie, jego życzenia są natychmiast spełniane z prawdziwą przyjemnością, a także — co najważniejsze — wszystko to jest zgodne z jego własnymi planami.
Byłoby też słuszne stwierdzić, że jeśli panna Sybilla Bridgerton miała jakieś pojęcie, jak bliski był wtedy złapania jej za gardło, wyglądałaby na o wiele bardziej przerażoną, niż była teraz, w zapadających ciemnościach.
— To prawdziwy pech! — stwierdziła, patrząc na leżącą na ziemi drabinę.
George milczał. Uznał, że tak będzie najlepiej.
— Wiem, co myślisz… — zaczęła.
Rozluźnił szczęki na tyle, by móc coś powiedzieć.
— Nie jestem pewien…
— Próbujesz wybrać, które z nas chętniej zrzuciłbyś z tego dachu. Mnie czy tego kota.
Była bliższa prawdy, niż można by się spodziewać.
— Próbowałam tylko pomóc… — szepnęła.
— Wiem.
Zostało to powiedziane tonem niezachęcającym do dalszej rozmowy.
Mimo to Billie mówiła dalej.
— Gdybym cię nie złapała, mógłbyś spaść na ziemię.
— Wiem!
Przygryzła dolną wargę, a on przez jedną błogosławioną chwilę myślał, że Billie wreszcie zamilknie.
Ale ona się odezwała.
— To twoja noga… no wiesz.
Lekko poruszył głową. Tylko tyle, żeby dać jej znać, że słyszy.
— Przepraszam…?
— No… twoja stopa. — Wskazała głową w stronę jego kończyny. — Kopnąłeś tę drabinę.
George zrezygnował z wszelkich prób niezwracania uwagi na to, co mówiła.
— Chyba nie oskarżasz mnie o to — syknął.
— Nie, oczywiście, że nie — zapewniła go szybko, w końcu wykazując odrobinę instynktu samozachowawczego. — Ja tylko myślałam… Tylko że ty… — Zmrużył oczy. — Zresztą to nieważne — wyszeptała. Oparła brodę na zgiętych kolanach i rozejrzała się po polu.
Co nie znaczy, żeby było tam coś godnego zobaczenia. Jedynym, co się poruszało, był wiatr, widoczny tylko dzięki lekkiemu kołysaniu liści drzew.
— Myślę, że mamy jeszcze godzinę, zanim zajdzie słońce — wymamrotała. — Może nawet dwie…
— Kiedy się zrobi ciemno, już nas tu nie będzie — odparł zdecydowanie.
Zerknęła na niego, potem w dół, na drabinę. Następnie znowu na niego — z takim wyrazem twarzy, że najchętniej zostawiłby ją w przysłowiowych ciemnościach.
Jednak nie zrobił nic takiego. Przede wszystkim dlatego, że po prostu nie mógłby. Dwadzieścia siedem lat życia to dostatecznie długi okres, by zasady dżentelmeństwa zostały mu naprawdę głęboko wpojone: George nie mógłby być nigdy okrutny wobec damy.
Nawet… wobec niej.
— Za jakieś pół godziny powinien tu być Andrew — powiedział.
— Co takiego? — zawołała z ulgą, a po chwili dodała, zirytowana: — Dlaczego dotąd o tym nie powiedziałeś? Nie mogę uwierzyć, że pozwoliłeś mi sądzić, iż zostaniemy na tym dachu przez całą noc!
Popatrzył na nią — na Billie Bridgerton, zmorę jego istnienia od chwili, kiedy dwadzieścia trzy lata temu przyszła na świat. Przeszywała go wściekłym wzrokiem, jakby zrobił jakiś niewybaczalny afront, policzki jej płonęły, a wargi miała tak wydęte, że przypominały rozzłoszczoną różę.
Odezwał się w końcu lodowatym tonem:
— Od chwili, kiedy drabina upadła na ziemię, upłynęła najwyżej minuta i właśnie wtedy ci o tym powiedziałem. Proszę, powiedz mi, kiedy — podczas gdy przeprowadzałaś analizę ruchu, którym moja stopa zetknęła się z drabiną — miałem ci udzielić takiej informacji?
Kąciki ust Billie zadrżały, choć to jeszcze nie był uśmieszek. Nic nie wskazywało na potrzebę sarkazmu. Gdyby była kimś innym, George mógłby przypuszczać, że się speszyła, a może nawet zawstydziła. Ale Billie Bridgerton? Uczucie wstydu było jej kompletnie obce. Robiła tylko to, co jej się podobało, i miała w nosie konsekwencje. Tak postępowała przez całe życie, pociągając przy tym za sobą niemal cały klan młodych Rokesbych.
I jakoś tak się działo, że wszyscy jej zawsze wybaczali. Miała w sobie coś takiego — właściwie to nie był nawet urok, tylko jakaś szalona, nierozważna pewność siebie, która sprawiała, że Billie stale była otoczona tłumem ludzi. Jej rodzina, jego rodzina, cała ta cholerna mieścina — wszyscy ją uwielbiali. Miała szeroki uśmiech, jej śmiech był zaraźliwy i – Boże w niebiosach! — jak to możliwe, że był jedyną osobą w Anglii, która zdawała się dostrzegać, jakie zagrożenie ta dziewczyna stanowi dla ludzkości?
Jej skręcona kostka? Nie pierwszy raz.
Kiedyś jej się zdarzyło złamać rękę — także w typowo spektakularny sposób. Miała wtedy chyba osiem lat i nagle spadła z konia. Słabo wyszkolony wałach nie miał ochoty nosić jej na grzbiecie, a tym bardziej próbować przeskakiwać przez jakieś krzaki. Ręka się idealnie wygoiła — naturalnie, Billie zawsze miała diabelne szczęście — tak, że po kilku miesiącach dziewczynka wróciła do dawnych narowów i nikomu nawet przez myśl nie przeszło chociaż się na nią skrzywić.
Ani wtedy, gdy jeździła po męsku. W bryczesach. Na tym samym przeklętym wałachu skakała przez te same cholerne krzaki. A kiedy jeden z jego młodszych braci wybił sobie bark ze stawu…
Wszyscy się zaśmiewali. Jego — i jej — rodzice śmiali się tak, aż im się głowy trzęsły… Żadne z nich nie pomyślało, że należałoby ściągnąć Billie z grzbietu konia, wcisnąć ją w sukienkę, a jeszcze lepiej wpakować do jednej z tych pensji dla panienek, w których uczą haftu i dobrego zachowania.
Tymczasem ramię Edwarda zwisało, wybite ze stawu. Ze stawu! Ach, ten dźwięk, jaki wydało, kiedy szef stajennych mu je wbijał na miejsce…
George zadygotał. To był dźwięk, który się raczej czuje, niż słyszy.
Okropny.
— Zimno ci? — spytała Billie.
Potrząsnął głową. Ona chyba jednak zmarzła. Jego żakiet był o wiele cieplejszy niż jej.
— A tobie?
— Nie.
Przyjrzał jej się z bliska. Billie najwyraźniej nie zamierzała się przyznać do żadnej słabości i nie chciała mu pozwolić na zachowanie właściwe dżentelmenowi.
— Czy mi powiesz, jeżeli będzie ci zimno?
Podniosła rękę w geście obietnicy.
— Przyrzekam.
To mu wystarczyło: Billie nigdy nie kłamała ani nie łamała przyrzeczeń.
— To Andrew był razem z tobą w miasteczku? — spytała, wpatrzona zmrużonymi oczami w horyzont.
George przytaknął.
— Mieliśmy coś do załatwienia u kowala. Andrew się potem zatrzymał, żeby pogadać z proboszczem. Nie chciało mi się na niego czekać.
— Pewnie, że nie — mruknęła.
Pokręcił gwałtownie głową.
— Co chciałaś przez to powiedzieć?
Otworzyła usta, tak że przez chwilę jej wargi pozostawały rozchylone, tworząc delikatny owal; następnie powiedziała:
— Naprawdę nie wiem.
Spojrzał na nią skrzywiony, po czym przeniósł uwagę na dach; co nie znaczy, że w tej chwili mógłby cokolwiek zrobić. Ale tak siedzieć i czekać…! To było przeciwne jego naturze. A już na pewno nie mógłby teraz rozpatrywać niczego na nowo, badać…
— Nic się nie da zrobić — odezwała się Billie spokojnie. — W każdym razie nie bez drabiny.
— Wiem o tym — warknął.
— No… bo się rozglądałeś — powiedziała, wzruszając ramionami — tak jakby…
— Doskonale wiem, co robiłem — parsknął.
Zacisnęła wargi i równocześnie uniosła brwi, aż utworzyły tak zawsze go denerwujący „łuk Bridgertonów”. Zupełnie jakby chciała powiedzieć: „Proszę bardzo, myśl sobie, co chcesz, ja wiem lepiej”.
Chwilę siedzieli w milczeniu, po czym Billie spytała ciszej niż zwykle:
— Jesteś zupełnie pewien, że Andrew będzie tędy szedł?
Skinął głową. On i jego brat poszli piechotą do miasteczka z Crake House — choć to nie był ich zwykły sposób przemieszczania się, ale Andrew, którego niedawno mianowano porucznikiem Królewskiej Marynarki, złamał rękę przy jakimś idiotycznym wyczynie kaskaderskim u wybrzeża Portugalii i odesłano go do domu, żeby odzyskał siły. Teraz łatwiej było mu spacerować, niż jeździć konno, poza tym dzień, jak na marzec, był wyjątkowo piękny.
— Będzie szedł — wyjaśnił George. — Którędy miałby iść, jeżeli nie tędy?
W okolicy było wiele ścieżek, ale żadna nie skracała drogi do domu o półtora kilometra.
Billie przechyliła głowę na bok, wpatrzona w ziemię pod sobą.
— Chyba że ktoś go podwiezie na koniu. — Odwrócił się powoli w jej stronę, zdumiony kompletnym brakiem… czegokolwiek w tonie jej głosu. Nie było w nim ani wyższości, ani chęci sporu, ani nawet odrobiny zdenerwowania. Tylko to dziwaczne i obojętne: „Hmmm, cóż, to katastrofa, która się mogła wydarzyć”. — No cóż, mogło się tak zdarzyć — stwierdziła i wzruszyła ramionami. — Wszyscy lubią Andrew.
Była to prawda; Andrew cechował ten rodzaj beztroskiego, serdecznego uroku, który sprawiał, że wszyscy go kochali: od proboszcza z miasteczka aż do barmanek w zajeździe. Gdyby tylko ktoś jechał w tę samą stronę, z pewnością by mu zaproponował podwiezienie.
— Będzie szedł — stwierdził z uporem George. — Musi się trochę rozruszać.
Oblicze Billie przybrało wyraz zdecydowanego zwątpienia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki