- promocja
- W empik go
Wszystko, tylko nie mięta. Tom 1 - ebook
Wszystko, tylko nie mięta. Tom 1 - ebook
Lekko napisana, dowcipna debiutancka powieść jednej z najbardziej popularnych pisarek dla młodzieży! Jej bohaterowie – niezwykle barwna, lekko zakręcona rodzina Gwidoszów podbiła serca tysięcy młodych czytelników: przesympatyczna mama (z kilkunastoma niezwykłymi pomysłami na minutę, a wszystkie zgodne z najnowszymi trendami), która po czterdzieste postanowiła zająć się psychologią. Tata, który wziął sprawy we własny ręce i zamiast dalej być nauczycielem postanowił zająć się ubezpieczeniami, Kot o imieniu Pies i pies Łata, który nie lada zaskoczy swoich państwa... A przede wszystkim nazywany przez koleżanki szkolnym casanową zabójczo przystojny maturzysta Kuba, jego dwa lata młodsza siostra Malwina (w oczach starszego brata – ot, siostra jak siostra) i uwielbiana przez bliskich przesympatyczna Marysia – często najtrzeźwiej z rodziny myśląca... pięciolatka.
Aż chciałoby się pomieszkać trochę z Gwidoszami w ich niewielkim warszawskim mieszkaniu, gdzie od czasu do czasu czegoś brakuje, ale miłości – nigdy. I myślenia o miłości. I marzeń Malwiny, by wreszcie mieć chłopaka. I zaskoczenia Kuby, który w końcu pozna dziewczynę, która nie patrzy na niego z uwielbieniem. I na każdy temat ma inne zdanie... Na szczęście z rodziną Gwidoszów nie trzeba się rozstawać na zawsze – powraca bowiem w kolejnych książkach autorki. Ewa Nowak z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru daje nam wszystkim – jakby mimochodem – uśmiechniętą lekcję empatii.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-2727-354-3 |
Rozmiar pliku: | 860 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gwidoszowie mieszkali na parterze i w odróżnieniu od swoich sąsiadów bardzo byli z tego zadowoleni. Rodzinnym zwyczajem było podawanie sobie przez okno toreb z zakupami, bagaży po wakacyjnych wyjazdach, a przede wszystkim dzieci. Oczywiście przy każdej takiej operacji należało otworzyć kłódki zamykające kraty, co czyniło ją nieznośnie długą, a poza tym towarzyszyły jej histeryczne okrzyki w rodzaju: „Kto ostatni widział klucze?!”. Ale co tam, Gwidoszowie uwielbiali zamieszanie.
Tata Gwidosz codziennie przez kuchenne okno podawał mamie gazetę, za co niezmiennie otrzymywał dwie kanapki w szarej, papierowej torebce i owoc, który zmieniał się w zależności od pory roku. Tata Gwidosz brał go bez większych oporów, ponieważ mógł się go pozbyć, jeszcze zanim doszedł do parkingu. Po drodze mijał Centrum Osteoporozy oraz pokracznego kundla o niebagatelnej kubaturze, który od lat bez przekonania pilnował pobliskiej willi i zawsze miał apetyt na wszelką surowiznę. Psisko kochało zatem nieznanego przechodnia za codzienną porcję życiodajnych witamin, a tata Gwidosz kochał psa za jego apetyt na zdrową żywność, której tata może nie tyle nienawidził, co miał lekki przesyt, a wyrzucić po prostu nie miał moralnej odwagi.
Z dobrodziejstw parteru korzystały też zwierzęta. Gigantycznych rozmiarów kot kastrat o imieniu Pies i pies – Łapa. Duet ten mógł dosłownie godzinami wyglądać przez okno. Poza tym oba zwierzaki przysparzały problemów z utrzymaniem chociażby pozorów porządku, co stanowiło cudowny pretekst dla pani domu, aby unikać domowych robót, które w tej rodzinie uważała za bezcelowe.
*
Joanna Maria Gwidosz należała do osób, które potrafią składać sobie najdziwniejsze obietnice, ale niestety dotrzymują ich najwyżej przez dwa tygodnie. Jednak odkąd jej najmłodsze, trzecie dziecko skończyło trzy lata i zaczęło uczęszczać do przedszkola, Joanna podjęła postanowienie narzucenia sobie i rodzinie zdrowego stylu życia. Siedziała więc teraz w kuchni na drewnianym (ekologicznym) taborecie i z wyszczerbionego glinianego kubka popijała wodę mineralną. Oczywiście niegazowaną. Kubek ten był dziełem jej najstarszej pociechy, Kuby. Przy każdej nadarzającej się okazji prezentowała go gościom, znajomym i sąsiadom, nie wyłączając listonosza, który od lat udawał szczere zainteresowanie tym wątpliwym dziełem sztuki, bowiem doskonale wiedział, że jego zainteresowanie sprawami klientów jest wprost proporcjonalne do napiwków, jakie dostaje za roznoszenie rent, emerytur i zasiłków. Odkąd Joanna Gwidosz porzuciła zdradziecki cholesterol na rzecz pełnych witamin owoców i warzyw, latem dostawał w kubku Kuby wodę, a zimą cieniutką herbatę z rumianku. Dziś jednak przyniósł list do Malwiny, córki Gwidoszów, i wymówił się od picia w glinianym maszkaronie. Zostawił Joasię w kuchni samą, przygnębioną brakiem towarzysza chętnego do wspólnego wypicia kilku łyków mięty.
Była za cztery pierwsza. Do odebrania Maryni z przedszkola zostały jeszcze dwie godziny. Zupa z porów była już gotowa. Przydałoby się pozmywać, ale Joanna uznała, że na to, póki co, szkoda czasu. W tym domu zmywało się dopiero po zabrudzeniu ostatniego z naczyń. Latami maskowała się przed mężem i dziećmi, biorąc na siebie możliwie najwięcej pozadomowych obowiązków (działalność w trójkach klasowych, opieka w czasie wycieczek i szkolnych imprez).
Sięgnęła po telefon i połączyła się ze swoją bratnią duszą.
– Cześć, Lenuś! Co robisz? Nie przeszkadzam ci?
Lena, przyjaciółka rodziny, robiła korekty i zawsze można ją było zastać w domu. Jej mąż, dobrze zarabiający dyrektor handlowy, był tyranem i zazdrośnikiem. Jedynym zajęciem, na które pozwalał swojej żonie, były domowe prace redakcyjne. Joasia miała zacięcie psychologiczne i z chęcią ustaliłaby z przyjaciółką, jakież to traumatyczne przeżycia z wczesnego dzieciństwa determinują tę chorobliwą zazdrość i chęć kontroli nad żoną i córką. Lena jednak nie dawała jej takiej okazji. Nigdy.
– Kochanie, jak dobrze, że dzwonisz. Mam dziś fatalny dzień. – Przyjaciółka przywitała Asię.
– A co się stało? Masz kłopoty? Jeśli chcesz, możemy o tym porozmawiać.
Asia nie mogła lepiej trafić. Na początku września rozpoczęła kurs dla terapeutów. Wymyśliła sobie, że musi się dokształcić i spełnić swoje odwieczne marzenie, więc Lena po prostu spadła jej z nieba.
– Kochanie, nie wiem, czy możesz mi pomóc. Nie wiem, czy w ogóle chciałabym o tym rozmawiać.
To było dokładnie to, na co Joasia liczyła. Wypiła mały łyczek wody, zniżyła głos i przystąpiła do fachowej rozmowy terapeutycznej. Tak sobie przynajmniej myślała.
– Leno, znamy się wiele lat. – Nie wiedziała, bidula, że ten argument raczej zamyka ludziom usta, niż otwiera. – I jesteśmy sobie bardzo bliskie, więc możemy porozmawiać. Najgorsze, co możesz zrobić, to dusić problem w sobie. Nie tłamś tego, pozwól sobie pomóc. Człowiek z zewnątrz ma zawsze świeższe spojrzenie na problemy. Nie zamykaj się przede mną.
– No dobrze – bąknęła zniecierpliwiona Lena. – Przyjeżdża moja teściowa.
– Tak? I co?
– Nic, to jest właśnie ten problem. Chodzi o to, że trzeba wypucować całe mieszkanie. No wiesz – podłogi, kafelki, okna. To straszna jędza, a ja mam chore korzonki i za diabła nie dam rady tego zrobić. Szukałam przez ogłoszenia, ale wiesz, ile kosztuje umycie jednego okna? No, strzelaj!
Joasia nie dość, że nie chciała strzelać, to była tak rozgoryczona błahością problemu, że zapragnęła jak najszybciej zakończyć tę żenującą rozmowę. Tym bardziej że usłyszała zgrzyt klucza w zamku.
Najstarszy i jedyny syn Gwidoszów był, zdaniem matki, najbardziej kłopotliwym z domowników. Jeśli odpowiednio szybko nie podsunie mu talerza ze zdrową zupą porową, gotów wygrzebać z lodówki parówki (czysty cholesterol) albo nawet frytki.
– A więc szukasz kogoś do sprzątania – rozczarowana Asia próbowała kulturalnie podtrzymać rozmowę.
– Kto dzwoni? – Kuba zainteresował się tylko po to, aby zrobić mamie przyjemność, że interesuje się życiem rodziny.
– Ciocia Lena – wyszeptała Joasia, zakrywając słuchawkę ręką. – Kochana, może ci kogoś znajdę. A ile chcesz za to zapłacić i co to ma dokładnie być? Aha, pięćset złotych. I co? Wszystkie okna, podłogi, jakieś pranie, prasowanie? Dobra. Jak tylko ktoś…
– Mamo, mamo! Ciocia szuka kogoś do sprzątania? – Kuba się rozgorączkował.
– Tak, weź sobie zupę – odparła niestrudzona propagatorka zdrowej żywności. – Tak, wiem, że to sprawa na wczoraj. A co u Adusi? – zapytała, żeby zyskać na czasie i dopilnować, co bierze Kuba.
– Mamo, błagam cię, powiedz cioci, że już kogoś znalazłaś. Potrzebuję kasy. Bardzo potrzebuję, a mogę to spokojnie zrobić.
Asia popukała się znacząco w czoło, po czym jednym wprawnym ruchem nogi (trzydzieści minut gimnastyki każdego dnia to podstawa dobrego samopoczucia) otworzyła na oścież drzwi do pokoju Kuby.
Pokój był malutki, najmniejszy w całym mieszkaniu. Pięć metrów kwadratowych. Znajdował się w stanie wskazującym na aktywne użytkowanie przez osobnika płci męskiej (brudne skarpetki walały się dosłownie wszędzie) w wieku szkolnym (czasopisma, zeszyty, podręczniki) o zainteresowaniach muzycznych (stosiki płyt kompaktowych, głównie z muzyką Mozarta i Chopina). Wszystko to tworzyło na mikroskopijnym parapecie malownicze góry, mając za tło coś, co było oknem, zanim szyb nie pokryła centymetrowa warstwa brudu.
Jednak Kuba był zdesperowany.
– Mamuś, maminko, proszę. Ja sobie świetnie poradzę, zacznę od swojego pokoju, zgoda? Mamik!
– Tak? Oj, co ty powiesz?! – nieudolnie podtrzymywała rozmowę Asia, ale i do niej powoli docierała kwota, jaką przyjaciółka pragnie uiścić za coś tak prostego jak sprzątanie. – Wiesz, Lenuś, może ja bym u ciebie posprzątała? U nas teraz krucho z finansami. Zanim Mariusz zacznie przynosić pieniądze, zanim się rozkręci, to jest świetna propozycja. – Mówiąc to, patrzyła w oczy syna, w których z każdą chwilą coraz wyraźniej widać było żądzę krwawej zemsty za kradzież genialnego pomysłu. – Ty musisz się uczyć. Matura, zapomniałeś? – wyszeptała konfidencjonalnie, zakrywając dłonią mikrofon w słuchawce.
Kuba sięgnął po broń ostateczną.
– Matura jest za dziewięć miesięcy. Jak sam nie zarobię, ty będziesz musiała mi dać.
Trafił w dziesiątkę. Jego rodzice wiedzieli, że nie jest rozrzutny, i jeśli mówi o pieniądzach, to rzeczywiście ich potrzebuje.
– Narobiłeś głupstw? – wyszeptała Asia dramatycznie, bo była typową matką, która słysząc o większych potrzebach finansowych syna, wyobraża sobie zaraz co najmniej trzy jego koleżanki z klasy w zaawansowanej ciąży, a jego w charakterze pozwanego w sprawie o ustalenie ojcostwa.
– Mamo!
– Kochana, wiesz, to dla mnie dość niezręczna sytuacja, tyle lat się znamy… – Mimo bolących korzonków Lena nie chciała się zgodzić, aby przyjaciółka cokolwiek porządkowała w jej domu. Znała mały sekrecik Asi dotyczący wrodzonej awersji do prac domowych. Wyłowiła więc jednym uchem, że Kuba wrócił ze szkoły, i postanowiła zepchnąć rozmowę na dyżurny temat, jakim była jego matura.
– Lena, słuchaj, tak mi przyszło do głowy, że może Kuba by u ciebie posprzątał. Wiesz, młodym teraz bardzo potrzebne są pieniądze na… na kursy języków obcych – zmyśliła na poczekaniu.
Zobaczyła, jak jej syn wybałusza oczy ze zdziwienia. Chciał bowiem przy kolacji oznajmić rodzinie, że zakwalifikował się na najwyższy semestr w szkole języków obcych i zamierza sam zebrać fundusze na kształcenie. Mama kompletnie go zaskoczyła i jednocześnie przyczyniła się do podjęcia twardego postanowienia, że już nigdy, przenigdy, nie będzie jej okłamywać, bo jakimś cudem ona umie to wykryć.
– Halo, ciocia? Dzień dobry. – Przejął słuchawkę. – Słyszałem, że ciocia potrzebuje kogoś do sprzątania? Ja bardzo chętnie, tylko kiedy to miałoby być?
Szybko ustalili termin. Każdemu z nich zależało na sfinalizowaniu sprawy, bo Lena bała się panicznie, że Asia postanowi zająć się jej domem, a Kuba oczyma wyobraźni widział siebie, jak z discmanem na uszach, popijając colę z cytryną, przechadza się z nowoczesnym odkurzaczem po wielkim i pięknym mieszkaniu ciotki. Na wyobraźnię podziałał mu czytany ostatnio artykuł pt. _Sprzątający diabeł_ (o pięknych młodzieńcach, którzy sprzątając mieszkanie jedynie w slipkach, pozwalają starszym paniom napawać oczy widokiem swoich boskich ciał).
Umówili się na weekend. Ciotka z mężem akurat jechali na niedzielę do matki Leny niedaleko Urli pod Warszawą.
Kuba, uskrzydlony i radosny, nie protestował nawet przeciwko zupie maminego autorstwa i był gotowy do wysłuchania dobrze mu znanej rodzicielskiej pogadanki pod tytułem: „Dojrzałość fizyczna nie oznacza dojrzałości psychicznej” oraz: „Chyba nie chcesz zmarnować sobie życia, pochopnie wiążąc się dzieckiem”. Kuba lubił te przemowy, bo słuchając ich, zaczynał czuć się o wiele lepiej. Przynajmniej jego matka widziała w nim zagrożenie dla cnoty niezliczonych panien. Zajadał wysokozmineralizowaną zupę z porów i delektował się swoimi myślami. Wyobrażał sobie siebie jako czołowego uwodziciela kraju, no, przynajmniej szkoły, i uśmiechając się do tej wizji, przytakiwał matce.
*
Mieszkanie Gwidoszów składało się z trzech pokoi. Największy zajmowali rodzice i ich najmłodsze dziecko – pięcioletnia Marynia. Średni pokój należał do Malwiny. Był jedynym miejscem, gdzie czasem robiono generalne porządki. Wszędzie stały w nim wazony z trzeciej świeżości kwiatami, które gospodyni kochała. Jedna ze ścian pokryta była sosnowymi półkami wypełnionymi książkami. Tematyka tej domowej biblioteki była najdziwniejsza: od _Encyklopedii Muzyki_ przez Zbigniewa Herberta na przewodnikach po Europie kończąc. Na ścianach wisiały różnej wielkości antyramy, a w nich fotografie Malwiny i kilka prac jej siostrzyczki. Na jednej z nich Marynia przedstawiła rodzinę jako świetliste aniołki z pięknymi aureolami i tylko mamę, stojącą z boku, w roli diabła o potężnych rogach, z widłami w ogromnej czerwonej łapie. Rysunek ów powstał zaraz po awanturze na temat konieczności jedzenia kaszy manny przez czterolatka. Malwinę bardzo cieszyło, ilekroć mogła cioci lub babci przypomnieć, jaka jest genealogia tego obrazka, i pośmiać się trochę z zażenowanej terapeutki. Kiedy Malwina była w szkole, jej pokój okupowały zwierzaki. Przeżywały okres prosperity. Po pierwsze, bardzo pasowały do maminej koncepcji rodziny pełnej, bogatej duchowo i oczywiście posiadającej zwierzaki (kontakt ze zwierzętami wspomaga proces wychowania). Po drugie, ostatnie badania ujawniły ostatecznie, że żadne z nich nie jest przyczyną alergii Maryni. Jak się okazało, wszystkiemu winna była nieposkromiona mania do produkowania gipsowych figurek ze specjalnych gumowych foremek. Gips stiukowy zniknął więc z domu, a zwierzęta zostały.
Kot o imieniu Pies byłby zapewne czarnym jak smoła persem, gdyby na ścieżkach życia jego matki nie stanął dachowiec w ryżo-bure łaty. Pies nosił więc na futrze romantyczną mieszankę czerni i rozmaitych prążków, które czyniły go klasycznym kocim kundlem. Łapa miał zapewne być bokserem, ale i jego matka uległa naturze, więc przypominał raczej labradora z cechami wyżła. Po matce bokserce została mu jednak sierść. U Gwidoszów tylko tak pokraczne stworzenia miały szansę na doświadczenie prawdziwej miłości (z prezentami na Gwiazdkę włącznie). Ta rodzina miała bowiem serca otwarte na rozmaite indywidua, które przyciągała jak lodówka magnesy.
Pół roku temu Gwidoszowie pojechali do schroniska na Paluchu, żeby kupić pieska. Nie mieli jeszcze wtedy samochodu, a Marysię zostawili z babcią, bojąc się, że rozdzierający widok tylu bezpańskich zwierząt byłby dla niej za dużą przykrością. Przez całą drogę kłócili się zajadle, jaki to ma być pies. I chociaż koncepcje co do wzrostu, maści i długości sierści mieli zgoła odmienne, w jednym byli zgodni – to musi być pies piękny. Wrócili z najbardziej szkaradnym stworzeniem gatunku pies domowy, bo natychmiast zrozumieli, że jest tak brzydki, że jeśli nie oni, to nikt go nie przygarnie. Mama miała nawet pomysł, żeby kupić dwa stworzenia, ale wobec braku uzasadniających go racjonalnych argumentów jej projekt padł. Wrócili do domu z Łapą. Kiedy po jakimś czasie przez okno w kuchni wlazł im idealnie pasujący wyglądem do Łapy kociaczek, Marynia bez wahania uznała:
– O, mamy drugiego pieska.
I tak już zostało.
*
Malwina była zupełnie atrakcyjną dziewczyną, uderzająco podobną i do mamy, i do Maryni, do czego przyczyniały się przede wszystkim oczy. Piękne, błękitne tęczówki, zawsze roziskrzone białka, a na dodatek wszystko okolone długimi, czarnymi rzęsami i mocno zarysowanymi brwiami. Przy jej jasnych włosach był to kontrast bardzo udany. Lubiła pokazywać się w towarzystwie mamy i siostry i słyszeć ciągłe uwagi, jakie to są podobne. Dziwna rzecz: o ile o siostrze i mamie sądziła, że są całkiem, całkiem, sobie jakoś szczędziła pochwał. A mówiąc wprost – uważała się za mało udany egzemplarz. Miała kłopoty z cerą, które maskowała, nadużywając fluidu swojej mamy. Ubierała się zgodnie z modą początku wieku, kompletnie nietwarzową dla młodych dziewcząt. Do tego obwieszała się masą wisiorków, mając złudną nadzieję, że odwróci to uwagę od jej twarzy. Dręczyła się właśnie lekturą, którą nieroztropnie podsunęła jej mama, a mianowicie _Zapałką na zakręcie_ Krystyny Siesickiej. Bohaterka opowiadania była śliczna jak anioł i, mimo takiego sobie charakteru, chłopcy uganiali się za nią tabunami. Mama oczywiście uważała, że lektura, na której ona sama się wychowała, będzie również stosowna dla córki. Niestety, zapomniała o akceleracji, czyli wcześniejszym dojrzewaniu kolejnych pokoleń. Powinna raczej podsunąć Malwince _Jednoroczną wdowę_ Irvinga, którą zresztą po kryjomu czytał właśnie Kuba, znajdując tam bardzo dla siebie interesujące fragmenty.
*
Malwina dojechała do domu autobusem 506 akurat w chwili, gdy rodzice z ołówkiem w ręku planowali domowy budżet na najbliższe dni. To znaczy do pierwszego.
– Muszę zacząć jakoś inaczej mówić o polisach. Wiesz, próbuję najpierw konkretnie. Chyba zacznę się rzeczywiście nagrywać, to podobno daje rewelacyjne rezultaty. Co jest dziś na obiad? Byłem u Gołębiewskich, chcą ubezpieczyć syna. Fajni ludzie. Ona robi znakomitą szarlotkę. A co u ciebie, Maleńka? – Tato chciał jakoś zatuszować swój błąd z szarlotką.
– No – mruknęła zachęcająco Joasia. Wyjęła z lodówki dwa półlitrowe jogurty, po czym na tym samym oddechu zaczęła: – Lena da Kubie pięćset złotych za posprzątanie mieszania.
– Pięćset złotych?! Mowy nie ma. Nigdy się na to nie zgodzę!
– Na co się nie zgodzisz?
– Może oni by się wreszcie ubezpieczyli? – Ojciec próbował odnaleźć tożsamość w nowym zawodzie.
– Cześć, rodzino! – zagadnęła wesoło Malwina. – Co na obiad?
– Zupa z porów, specjalnie dodałam majeranek, tak jak lubisz – podlizywała się mama.
– Wracając do tematu: córeńko, prosiłem cię, abyś staranniej domywała talerze. No, popatrz, na tym są resztki wczorajszych gołąbków. – Ojciec się irytował.
– Tatku, to ty wczoraj zmywałeś – słodko odparła „córeńka” i na wszelki wypadek przytuliła się do ojcowego policzka.
– No, no, bez podlizywania. A w ogóle to mnie nie przytulaj, bo jeszcze pójdę siedzieć za molestowanie seksualne.
– No, wiecie co! – mama oburzyła się nie na żarty. – Wam to nie warto nic powiedzieć. Czy do was naprawdę nie dociera, jaki to poważny problem? Niedoczekanie wasze, żebym wam jeszcze kiedyś zdradziła, o czym rozmawiamy na kursie. Też temat do żartów! – wściekała się, mieszając pokrojone śliwki węgierki i poszatkowane pory ze złociutką oliwą z oliwek.
– Tak, masz rację, Asieńko. Tyle, że to mnie się nieustannie molestuje. I to, niestety, tylko finansowo.
*
Marysia była przeraźliwie chudym i bardzo rozpieszczonym stworzeniem, które beztrosko wykorzystywało wszystkich wokoło, czerpiąc, ile się da, z przywileju bycia najmłodszą. Mówi się, że jedynacy to najwięksi egocentrycy. Nie wierzcie w to – będąc najmłodszym dzieckiem w wieloosobowej rodzinie, można dodatkowo wykorzystywać starsze rodzeństwo. Marynia miała nietuzinkowe, jak na pięciolatka, spojrzenie na świat. Dominował w nim pogląd, iż nie warto tracić czasu na telewizję, za to warto na rozmowy z dorosłymi, bo zawsze można od nich wyciągnąć coś ciekawego. Lubiła też ogrywać, kogo się da, w karty (preferowała nieskomplikowaną wojnę).
Miała jednakże pewną drogocenną cechę – była wrażliwa na sztukę. Tego wtorkowego wieczora, spowita w maminą białą haleczkę i resztki dawnej firanki, z pasją ćwiczyła partię czterech łabędzi z Czajkowskiego. Dzieło to wprowadził do jej świadomości tato meloman. Marynia trenowała już ten fragment ze wszystkimi członkami rodziny, ale nikt nie sprostał jej wymaganiom.
Ani Kuba, ani Malwina nie rozumieli, dlaczego ich koledzy unikają kontaktów z młodszym rodzeństwem. Oni oboje niemalże wyrywali sobie siostrę. Oczywiście tylko wtedy, gdy mieli na to ochotę. Na dłuższą metę Marynia była, jak każdy pięciolatek, nie do strawienia.
W zeszłym roku na obozie żeglarskim Kuba poznał „fantastyczną panienkę”. Teraz, z perspektywy roku, rozumiał już, że dopadł go klasyczny Syndrom Instruktora Narciarskiego. Spędzając upojne chwile ze starszą od siebie o dwa lata Panią Instruktor, nie zaprzątał sobie głowy myślami, jak też ta eteryczna i uduchowiona istota będzie się prezentowała u jego boku w Warszawie, a nade wszystko w jego wypełnionym przez ludzi, książki i zwierzęta mieszkaniu. Bardzo szybko okazało się, że uduchowienie było zwykłym brakiem poczucia humoru, a eteryczność była bardzo męcząca – szczególnie gdy randka wypadła Kubie w tym samym terminie, co pomoc babci w przesuwaniu mebli. Pani Instruktor była dziwnie kanciasta, jeśli nie spacerowała brzegiem jeziora przy świetle księżyca. Kuba zrozumiał to natychmiast po przyjeździe do domu. Ona jednak nie. Kuba – młodzian dobrze wychowany, który usłyszał z ust rodziców niejedną pogadankę na temat: „Wrażliwość uczuć młodych dziewcząt” – nie umiał jej tak po prostu spławić. Wypożyczył więc Marysię i udał się na randkę. Biedna Pani Instruktor po trzydziestu minutach pożegnała się czym prędzej i nerwowo czyszcząc sobie liczne plamy po Marysinych jagodziankach, nie pojawiła się w życiu Kuby już więcej. Marysia okazała się więc pożytecznym stworzeniem domowym, tyle że rozpieszczonym do granic wytrzymałości, jak to zwykle bywa w rodzinach nauczycieli, psychologów i innych naprawiaczy świata.
Obecnie w sercu Kuby była pustka. Mówiąc uczciwie, adorował kilka różnych dziewczyn jednocześnie, ale wszystkie bez przekonania – ot, żeby nie wyjść z wprawy.ROZDZIAŁ DRUGI
Malwina miała dzisiaj aż siedem lekcji. Zaczęła właśnie naukę w nowej szkole, ogólniaku im. J. Dąbrowskiego. Znajdował się on u zbiegu Nowego Światu i Świętokrzyskiej. Do egzaminów przygotowywała się pilnie. Wiedziała, że rodziców absolutnie nie stać na korepetycje. Dużo czytała, co pozwoliło jej błysnąć w szkole na polskim do tego stopnia, że nie tylko na koniec roku dostała bez problemu piątkę, ale, co lepsze, pokochała szkolne lektury. Wiedziała doskonale, że wśród jej rówieśników to mało popularne hobby i nie chwaliła się, że przez dwa wakacyjne miesiące nie tylko odświeżyła sobie wszystkie książki Musierowiczowej (11 części), ale również z zapartym tchem pochłonęła _Noce i dnie_ Dąbrowskiej. Właśnie przymierzała się do _Chłopów_ Reymonta, ale zaskoczył ją rok szkolny i porzuciła _Chłopów_ dla _Mitologii_ Parandowskiego. Malwina była w klasie biologiczno-chemicznej. Teraz trochę żałowała, że to jednak nie humana, ale już po pierwszym tygodniu w szkole przekonała się, że biol-chem też da się przeżyć.
Ostatnia była właśnie chemia. Chemica, zażywna czterdziestolatka, wróciła do szkoły po czteroletnim pobycie z mężem w Japonii, gdzie z oczywistych powodów nie uczyła w szkole i teraz wszystkie nagromadzone pomysły i całą pedagogiczną energię ukierunkowała na swoją klasę. Miała dziś pytać.
Malwina siedziała z niepozornym blondynkiem, który dopiero na drugim roku studiów miał osiągnąć rozmiary męskie i dojrzeć psychicznie. Michałek był maniakiem komputerowym, o czym poinformował Malwinę już na pierwszej wspólnej lekcji. Chemii nie lubił. Po prostu nigdy nie zadał sobie trudu, aby dowiedzieć się z tego przedmiotu czegokolwiek. Malwina przeciwnie – nie była orłem, ale nie ciągnęła się też w klasowym ogonie.
Chemica zaczęła niewinnie.
– Zawilski, proszę. – Wybrała oryginalnie, jak jej się zdawało, pytając ostatniego z listy. – Co to jest mol? – Chciała nieszczęśnika zachęcić. Nie mogła wiedzieć, że Tomasz Zawilski znalazł się w tej klasie tylko dlatego, że nie starczyło mu punktów, by dostać się do humanistycznej. Nie zaprzątał swego subtelnego, artystycznego umysłu definicją mola, a już na pewno nie w chwili, gdy pod ławką kończył właśnie, po raz trzeci czy czwarty w życiu, _Pana Tadeusza_. Za to natychmiast przyszła mu do głowy fraszka:
Mól to znawca mód wszelakich.
Zna on czapki, swetry, fraki;
Mody lekko nie traktuje –
On się modą delektuje!
Szybko zapisał, żeby nie zapomnieć. Przeczytał jeszcze raz. Hm, trochę podobne do fraszki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Ale co z tego? Zanim się odnajdzie własny styl, trzeba się na kimś oprzeć. Tak jest z każdym poetą; czytał o tym dziesiątki razy, a on właśnie miał zamiar zostać poetą.
Chemica, zdezorientowana niespodziewaną reakcją ucznia, zagadnęła o nazwisko szatynkę w poszarpanym swetrze.
– Wojda, pani profesor.
Chemica zbladła. Wyrywa do odpowiedzi dziecko, którego matka od początku roku była u niej już czterokrotnie. Uznała bowiem, że wychowawczyni musi wiedzieć, iż ona właśnie rozwodzi się z mężem i jej córka bardzo to przeżywa.
Poczciwa nauczycielka lekko się zaczerwieniła, po czym nabrała powietrza w płuca i wypuściła je z lekkim świstem, którego, jak jej się wydawało, nikt nie słyszał.
– Ty, dziecko, chyba jesteś teraz zbyt skołowana, żeby odpowiadać.
Beata Wojda skwapliwie usiadła, a że nie wiedziała o czterech wizytach swojej mamy, solennie sobie postanowiła, że już nigdy przed chemią nie będzie palić w damskiej toalecie, bo chemica musi mieć doskonały węch.
Malwina pomyślała, że niebezpieczeństwo nagłego wyrwania do odpowiedzi zostało zażegnane, gdyż ambitna siła pedagogiczna odpłynęła w dalekie od niej rejony listy.
– Przepraszam, pani profesor, czy mogę na chwilę wyjść do toalety? – Blondyn koło Malwiny najwyraźniej chciał się przewietrzyć.
– Oczywiście – odparła nierozsądnie chemica.
Blondynek, Michał Biernat, zszedł piętro niżej do aparatu telefonicznego. Wygrzebał z tylnej kieszeni spodni żeton i wybrał numer pokoju nauczycielskiego.
– Dzień dobry, czy mogę rozmawiać z Jolantą Daab?
– Niestety, ma akurat lekcję, może coś przekazać? – Wicedyrektorka wykazała się aktywnością.
– Proszę pani, bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę natychmiast porozumieć się z ciocią w bardzo ważnej sprawie rodzinnej. Zaczekam przy telefonie.
Wicedyrektorka popędziła do klasy, ale zanim wdrapała się na piętro, Michał już spokojnie zajął miejsce wśród przerażonych pogromem kolegów. Nie zdziwił się jakoś wcale, gdy po niecałej minucie zastukano do drzwi i wicedyrektorka nerwowym głosem powiadomiła panią Daab, iż musi niezwłocznie biec do telefonu, bo dzwoni ktoś z rodziny. Chemiczka wypadła z pracowni gnana najgorszymi przeczuciami, a kiedy w słuchawce usłyszała jedynie pustkę, jej wyobraźnia była już tak rozbudzona (dziecko w płomieniach lub mąż utopiony w wannie), iż zamiast wrócić do klasy i z finezją Sherlocka Holmesa wykryć sprawcę, zaczęła nerwowo obdzwaniać całą rodzinę (tym samym tracąc, co najmniej do następnej lekcji, zainteresowanie swymi podopiecznymi).
Malwina spojrzała na swojego kolegę. Teraz już nie wydawał jej się bezbarwnym, tuzinkowym blondynkiem. I chyba pierwszy raz w życiu zrozumiała, co to są mieszane uczucia.
*
Żebyś nie wiem jak dobrze się uczył, nowa szkoła zawsze jest stresem – większym lub mniejszym. W przypadku Malwiny była większym. Broniła się, jak mogła, żeby, broń Boże, nie chodzić do tego samego liceum co Kuba i kiedy dostała się do Dąbrowskiego, czuła, że wyrastają jej skrzydła u ramion.
Już pierwszego września zrozumiała, że to, co dla dwustu świeżo przyjętych pierwszaków było radością w momencie ogłoszenia wyników, teraz staje się zwykłym, codziennym koszmarem z rzadka łagodzonym chorobą własną lub nauczycieli. Nauczyciele jednak zawsze podejrzanie mało chorują. Mają jakieś tajne, zawodowe szczepionki, czy co?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki