Wszystko za Everest - ebook
Wszystko za Everest - ebook
Kiedy 10 maja 1996 roku trzy ekipy jednocześnie dokonywały ataku szczytowego, nad Mount Everestem zerwała się burza. Zaczęła się mordercza walka o przetrwanie. Jon Krakauer przeżył.
Książka Wszystko za Everest trafiła na listy bestsellerów, ale wywołała też wiele kontrowersji. Stała się także źródłem inspiracji dla filmowców. Sama tragedia zaś – mimo że wydarzyła się prawie dwadzieścia lat temu – wciąż budzi emocje. Problemy opisane przez Krakauera przybrały jeszcze na sile: w komercyjnych wyprawach na Everest bierze udział coraz więcej osób, nie bacząc na zagrożenia i skutki ludzkiej ekspansji w najwyższych górach świata.
""Wszystko za Everest" to tylko pozornie opowieść o wyprawie na Mount Everest. Jon Krakauer bowiem, opowiadając o tragicznej ekspedycji na najwyższy szczyt świata, tak na prawdę snuje opowieść o śmierci, o ludzkiej odwadze i poświęceniu. To jeden z tych reportaży, od których nie sposób się oderwać i o których nie da się zapomnieć. Mistrzowska, niemal filozoficzna przypowieść dla wszystkich, nawet tych, których wspinaczka wysokogórska zupełnie nie interesuje." Robert Ziębiński, „Newsweek”
"Jedna z dwóch książek, które zabrałbym na bezludną wyspę." Marcin Meller, „Playboy”
"Dla człowieka gór biblia. Dla mieszkańców nizin książka roku!" Piotr Szabłowski, „Gazeta Wyborcza”
"Krakauer jest jednym z najlepszych pisarzy wśród alpinistów, a tragedia na Evereście w 1996 roku, której był świadkiem – jedną z najczarniejszych kart w historii himalaizmu. Z talentu pisarskiego i niezwykłego dramatyzmu wydarzeń powstała mieszanka iście wybuchowa. Lektura obowiązkowa nie tylko dla ludzi gór." Piotr Drożdż, „Góry”
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-157-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W marcu 1996 roku magazyn „Outside” wysłał mnie do Nepalu, żebym wziął udział w komercyjnej wyprawie na Everest w charakterze uczestnika i zarazem reportera. Pojechałem tam jako jeden z ośmiu klientów w zespole kierowanym przez słynnego przewodnika z Nowej Zelandii – Roba Halla. 10 maja stanąłem na szczycie, ale cena sukcesu była straszna.
Spośród pięciu uczestników tej wyprawy, którzy zdobyli wierzchołek, czterech, łącznie z Hallem, straciło życie we wściekłej burzy, jaka nadciągnęła bez ostrzeżenia, gdy byliśmy jeszcze wysoko w górze. Zanim dotarłem do bazy, lista ofiar zawierała już dziewięć nazwisk z czterech różnych zespołów, a do końca miesiąca bilans ten miał wzrosnąć o następne trzy osoby.
Wyprawa wstrząsnęła mną do głębi i pisanie artykułu przychodziło mi z trudem. Niemniej po pięciu tygodniach od powrotu z Nepalu dostarczyłem do wydawnictwa maszynopis tekstu, który został opublikowany we wrześniowym numerze „Outside”. Po wypełnieniu zobowiązania próbowałem usunąć Everest ze swoich myśli i zająć się innymi sprawami, ale okazało się to niemożliwe. Miotany sprzecznymi uczuciami, wciąż starałem się odnaleźć jakiś sens w tym, co się wydarzyło tam wysoko w górze, i obsesyjnie roztrząsałem okoliczności śmierci moich współtowarzyszy.
Artykuł napisałem z taką rzetelnością, na jaką mnie było stać w tamtych okolicznościach, jako że termin ukończenia tekstu był nieprzekraczalny, całokształt opisywanych wydarzeń nieprawdopodobnie złożony, a pamięć tych, którzy przeżyli, mocno zniekształcona przez wyczerpanie, niedotlenienie i szok. W pewnym momencie pracy nad tym materiałem poprosiłem trzy osoby, żeby zrelacjonowały wydarzenie, którego wszyscy czworo byliśmy świadkami wysoko w górze. Okazało się, że nie mogliśmy się zgodzić w tak kluczowych kwestiach jak: kiedy to było, kto co powiedział, a nawet kto tam faktycznie był.
Niedługo po oddaniu tekstu do druku odkryłem, że kilka szczegółów zostało podanych błędnie. W większości były to drobne nieścisłości, które są nieuniknione w artykułach pisanych na określony termin. Jednej z moich pomyłek nie można jednak było absolutnie określić jako drugorzędnej. Co więcej, wywarła ona niszczący wpływ na przyjaciół i rodzinę jednej z ofiar.
Niemal tak samo jak błędy faktograficzne dręczyła mnie jeszcze inna sprawa, a dotyczyła ona materiału, który nie mógł się znaleźć w magazynie ze względu na brak miejsca. Redaktor „Outside” Mark Bryant oraz wydawca Larry Burke zaoferowali mi wyjątkową objętość tekstu: siedemnaście tysięcy słów, czyli cztery lub pięć razy więcej niż w przypadku przeciętnego tematu. Pomimo to czułem, że został on zdecydowanie zbyt skrócony, aby oddać całą prawdę o tragedii. Wyprawa na Everest zachwiała całym moim życiem, więc stało się dla mnie niesłychanie ważne, żeby zarejestrować wydarzenia z wszystkimi szczegółami, nie będąc skrępowanym określoną długością kolumn. Ta książka jest owocem tego wewnętrznego przymusu.
W odtworzeniu przebiegu zdarzeń napotykałem istotną trudność wynikającą z ewidentnej zawodności umysłu na dużej wysokości. Aby nie polegać w zbytniej mierze tylko na własnych spostrzeżeniach, przy licznych okazjach przeprowadziłem obszerne wywiady z większością głównych bohaterów tej historii. W miarę możliwości szukałem potwierdzenia szczegółów w rozmowach radiowych, zarejestrowanych przez niektóre osoby w bazie, gdzie trzeźwe myślenie nie było tak deficytowym towarem. Czytelnicy znający artykuł z „Outside” mogą zauważyć rozbieżność pewnych informacji podanych w magazynie i w książce, dotyczących głównie czasu wydarzeń. Poprawki odzwierciedlają nowe dane, które zdobyłem już po opublikowaniu artykułu.
Kilku szanowanych przeze mnie pisarzy i redaktorów doradzało mi, żebym nie pisał tej książki tak szybko, jak to zrobiłem. Przekonywali mnie, żebym zaczekał dwa lub trzy lata i nabrał dystansu do wyprawy po to, by zyskać cenną perspektywę. Ich rada była rozsądna, ale ostatecznie zignorowałem ją, ponieważ to, co się wtedy wydarzyło, nie dawało mi żyć. Myślałem, że napisanie tej książki pomoże usunąć Everest z mojego życia, oczyścić mnie z niego.
Oczywiście tak się nie stało. Co więcej, zgadzam się z twierdzeniem, że gdy autor pisze coś w akcie katharsis – jak w moim przypadku – często dzieje się to ze szkodą dla czytelnika. Miałem jednak nadzieję, że książka zyska na tym, iż przeleję swą duszę na papier bezpośrednio po tragedii, w męce i wzburzeniu tamtych chwil. Chciałem, by moja relacja miała surowy, bezlitosny rys szczerości, który zapewne spłowiałby z upływem czasu i stępieniem uczucia udręki.
Niejeden z tych, którzy ostrzegali mnie przed pospiesznym pisaniem, odradzał mi wcześniej wyprawę na Everest. Było wiele, bardzo wiele słusznych powodów, żeby nie jechać, ale atakowanie Everestu jest aktem głęboko irracjonalnym, zwycięstwem pożądania nad rozsądkiem. Ktokolwiek by się nad tym poważnie zastanawiał, ustawia się niemal z definicji poza kręgiem racjonalnych argumentów.
Prawda jest prosta: pojechałem na Everest, chociaż dobrze wiedziałem, w co się pakuję. Wskutek tego miałem swój udział w śmierci zacnych ludzi, a jest to coś, co będzie ciążyć na moim sumieniu przez długi, długi czas.
Jon Krakauer
Seattle, listopad 1996Dramatis personae
Mount Everest, wiosna 1996 roku
Komercyjna wyprawa z asystą przewodnicką Adventure Consultants
Rob Hall
Nowa Zelandia, kierownik wyprawy, szef przewodników
Mike Groom
Australia, przewodnik
Andy „Harold” Harris
Nowa Zelandia, przewodnik
Helen Wilton
Nowa Zelandia, kierownik bazy
dr Caroline Mackenzie
Nowa Zelandia, lekarz wyprawy
Ang Tsering
Nepal (Szerpa), sirdar bazowy
Ang Dorje
Nepal (Szerpa), sirdar wspinaczkowy
Lakpa Chiri
Nepal (Szerpa), wspinacz
Kami
Nepal (Szerpa), wspinacz
Tensing
Nepal (Szerpa), wspinacz
Arita
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ngawang Norbu
Nepal (Szerpa), wspinacz
Chuldum
Nepal (Szerpa), wspinacz
Chongba
Nepal (Szerpa), kucharz bazowy
Pemba
Nepal (Szerpa), pracownik bazowy
Tendi
Nepal (Szerpa), pomocnik kucharza
Doug Hansen
USA, klient
dr Seaborn Beck Weathers
USA, klient
Yasuko Namba
Japonia, klientka
dr Stuart Hutchison
Kanada, klient
Frank Fischbeck
Hongkong, klient
Lou Kasischke
USA, klient
dr John Taske
Australia, klient
Jon Krakauer
USA, klient i dziennikarz
Susan Allen
Australia, trekkerka
Nancy Hutchison
Kanada, trekkerka
Komercyjna wyprawa z asystą przewodnicką Mountain Madness
Scott Fischer
USA, kierownik wyprawy, szef przewodników
Anatolij Bukriejew
Rosja, przewodnik
Neal Beidleman
USA, przewodnik
dr Ingrid Hunt
USA, kierownik bazy i lekarz wyprawy
Lobsang Jangbu
Nepal (Szerpa), sirdar wspinaczkowy
Ngima Kale
Nepal (Szerpa), sirdar bazowy
Ngawang Topche
Nepal (Szerpa), wspinacz
Tashi Tsering
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ngawang Dorje
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ngawang Sya Kya
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ngawang Tendi
Nepal (Szerpa), wspinacz
Tendi
Nepal (Szerpa), wspinacz
„Duży” Pemba
Nepal (Szerpa), wspinacz
Jeta
Nepal (Szerpa), pomocnik sirdara bazowego
Pemba
Nepal, pomocnik kucharza
Sandy Hill Pittman
USA, klientka i dziennikarka
Charlotte Fox
USA, klientka
Tim Madsen
USA, klient
Pete Schoening
USA, klient
Klev Schoening
USA, klient
Lene Gammelgaard
Dania, klientka
Martin Adams
USA, klient
dr Dale Kruse
USA, klient
Jane Bromet
USA, dziennikarka
Wyprawa MacGillivray Freeman IMAX/IWERKS
David Breashears
USA, kierownik wyprawy, reżyser filmu
Jamling Norgay
Indie (Szerpa), zastępca kierownika, aktor
Ed Viesturs
USA, wspinacz, aktor
Araceli Segarra
Hiszpania, wspinacz, aktor
Sumiyo Tsuzuki
Japonia, wspinacz, aktor
Robert Schauer
Austria, wspinacz, operator obrazu
Paula Barton Viesturs
USA, kierownik bazy
Audrey Salkeld
Wielka Brytania, dziennikarka
Liz Cohen
USA, kierownik produkcji filmu
Liesl Clark
USA, producent filmu, pisarz
Wongchu
Nepal (Szerpa), sirdar
Jangbu
Nepal (Szerpa), operator kamery
Tajwańska wyprawa narodowa na Everest
„Makalu” Gau Ming-Ho
Tajwan, kierownik wyprawy
Chen Yu-Nan
Tajwan, wspinacz
Kao Tien Tsu
Tajwan, wspinacz
Chang Jung Chang
Tajwan, wspinacz
Hsieh Tsu Sheng
Tajwan, wspinacz
Chiring
Nepal (Szerpa), sirdar
Kami Dorje
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ngima Gombu
Nepal (Szerpa), wspinacz
Mingma Tsering
Nepal (Szerpa), wspinacz
Tensing Nuri
Nepal (Szerpa), wspinacz
Dorje
Nepal (Szerpa), wspinacz
Pasang Tamang
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ki Kami
Nepal (Szerpa), wspinacz
Wyprawa johannesburskiego „Sunday Times”
Ian Woodall
Wielka Brytania, kierownik wyprawy
Bruce Herrod
Wielka Brytania, zastępca kierownika i fotograf
Cathy O’Dowd
RPA, wspinacz
Deshun Deysel
RPA, wspinacz
Edmund February
RPA, wspinacz
Andy de Klerk
RPA, wspinacz
Andy Hackland
RPA, wspinacz
Ken Woodall
RPA, wspinacz
Tierry Renard
Francja, wspinacz
Ken Owen
RPA, dziennikarz, trekker
Philip Woodall
Wielka Brytania, kierownik bazy
Alexandrine Gaudin
Francja, pomocnik administracyjny
dr Charlotte Noble
RPA, lekarz wyprawy
Ken Vernon
Australia, dziennikarz
Richard Shorey
RPA, fotograf
Patrick Conroy
RPA, dziennikarz radiowy
Ang Dorje
Nepal (Szerpa), sirdar wspinaczkowy
Pemba Tendi
Nepal (Szerpa), wspinacz
Jangbu
Nepal (Szerpa), wspinacz
Ang Babu
Nepal (Szerpa), wspinacz
Dawa
Nepal (Szerpa), wspinacz
Międzynarodowa wyprawa komercyjna z asystą przewodnicką Alpine Ascents
Todd Burleson
USA, kierownik wyprawy, przewodnik
Pete Athans
USA, przewodnik
Jim Williams
USA, przewodnik
dr Ken Kamler
USA, klient i lekarz wyprawy
Charles Corfield
USA, klient
Becky Johnston
USA, trekkerka, scenarzystka
Międzynarodowa wyprawa komercyjna
Mal Duff
Wielka Brytania, kierownik wyprawy
Mike Trueman
Hongkong, zastępca kierownika
Michael Burns
Wielka Brytania, kierownik bazy
dr Henrik Jessen Hansen
Dania, lekarz wyprawy
Veikka Gustafsson
Finlandia, wspinacz
Kim Sejberg
Dania, wspinacz
Ginge Fullen
Wielka Brytania, wspinacz
Jaakko Kurvinen
Finlandia, wspinacz
Euan Duncan
Wielka Brytania, wspinacz
Komercyjna wyprawa Himalayan Guides
Henry Todd
Wielka Brytania, kierownik wyprawy
Mark Pfetzer
USA, wspinacz
Ray Door
USA, wspinacz
Michael Jorgensen
Dania, wspinacz
Brigitte Muir
Australia, wspinacz
Paul Deegan
Wielka Brytania, wspinacz
Neil Laughton
Wielka Brytania, wspinacz
Graham Ratcliffe
Wielka Brytania, wspinacz
Thomas Sjögren
Szwecja, wspinacz
Tina Sjögren
Szwecja, wspinacz
Kami Nuru
Nepal (Szerpa), sirdar
Szwedzka wyprawa solowa
Göran Kropp
Szwecja, wspinacz
Frederic Bloomquist
Szwecja, filmowiec
Ang Rita
Nepal (Szerpa), wspinacz, członek ekipy filmowej
Norweska wyprawa solowa
Petter Neby
Norwegia, wspinacz
Nowozelandzko-malezyjska wyprawa z asystą przewodnicką na Pumori
Guy Cotter
Nowa Zelandia, kierownik wyprawy, przewodnik
Dave Hiddleston
Nowa Zelandia, przewodnik
Chris Jillet
Nowa Zelandia, przewodnik
Amerykańska wyprawa komercyjna na Pumori i Lhotse
Dan Mazur
USA, kierownik wyprawy
Scott Darsney
USA, wspinacz, fotograf
Chantal Mauduit
Francja, wspinacz
Stephen Koch
USA, wspinacz, snowboardzista
Brent Bishop
USA, wspinacz
Jonathan Pratt
Wielka Brytania, wspinacz
Diane Taliaferro
USA, wspinacz
Dave Sharman
Wielka Brytania, wspinacz
Tim Horvath
USA, wspinacz
Dana Lynge
USA, wspinacz
Martha Johnson
USA, wspinacz
Nepalska wyprawa sprzątająca Everest
Sonam Gyalchen
Nepal (Szerpa), kierownik wyprawy
Klinika Himalayan Rescue Association w Pheriche
dr Jim Litch
USA, lekarz
dr Larry Silver
USA, lekarz
dr Cécile Bouvray
Francja, lekarz
Laura Ziemer
USA, asystentka
Wyprawa indyjsko-tybetańskiej policji granicznej na Everest
(wyprawa działająca po stronie tybetańskiej)
Mohindor Singh
Indie, kierownik wyprawy
Harbhajan Singh
Indie, zastępca kierownika, wspinacz
Tsewang Smanla
Indie, wspinacz
Tsewang Paljor
Indie, wspinacz
Dorje Morup
Indie, wspinacz
Hira Ram
Indie, wspinacz
Tashi Ram
Indie, wspinacz
Sange
Indie (Szerpa), wspinacz
Nadra
Indie (Szerpa), wspinacz
Koshing
Indie (Szerpa), wspinacz
Japońska wyprawa z Fukuoka na Everest
(wyprawa działająca po stronie tybetańskiej)
Koji Yada
Japonia, kierownik wyprawy
Hiroshi Hanada
Japonia, wspinacz
Eisuke Shikegawa
Japonia, wspinacz
Pasang Tsering
Nepal (Szerpa), wspinacz
Pasang Kami
Nepal (Szerpa), wspinacz
Any Gyalzen
Nepal (Szerpa), wspinacz1
Szczyt Everestu
10 maja 1996 roku
8848 metrów
Mogłoby się zdawać, że te himalajskie olbrzymy są w górnych partiach opasane jakąś niewidzialną linią, której nikt nie może przekroczyć. Prawda jest oczywiście taka, że na wysokości ponad 7600 metrów wpływ niskiego ciśnienia atmosferycznego na organizm człowieka jest tak wielki, że naprawdę trudne wspinanie staje się niemożliwe i nawet łagodna burza może mieć tragiczne skutki, że tylko absolutnie idealne warunki pogodowe i śnieżne stwarzają jakąkolwiek szansę sukcesu, i wreszcie, że w ostatniej fazie wspinaczki atakujący zespół może tylko wyczekiwać na właściwy dzień…
Nie, naprawdę nie ma w tym nic niezwykłego, że Everest oparł się kilku pierwszym atakom alpinistów. Gdyby stało się inaczej, byłoby to bardzo dziwne, a nawet smutne, ponieważ nie tak zachowują się Wielkie Góry. Być może staliśmy się zbyt aroganccy, mając do dyspozycji nowinki techniczne do wspinaczki w lodzie i skale. W naszej epoce łatwych, niemal mechanicznych podbojów zapomnieliśmy o czymś ważnym. Zapomnieliśmy, że to Góra wciąż ma w ręku swą atutową kartę i jeśli okaże przychylność, to tylko w czasie, który sama wybierze. Gdyby tak nie było, to dlaczego utrzymywałaby się ta głęboka fascynacja wspinaczką wysokogórską?
Eric Shipton w 1938 roku,
Upon That Mountain
Stałem na czubku świata, jedną nogą w Chinach, a drugą w Nepalu. Oczyściłem z lodu maskę tlenową, wtuliłem głowę w ramiona dla osłony przed wiatrem i gapiłem się bezmyślnie w dół, w bezmierne przestrzenie Tybetu. Gdzieś w głębi duszy, ale niejasno, jakby to nie mnie dotyczyło, zdawałem sobie sprawę z niezwykłości widoku, jaki roztaczał się pod moimi stopami. Przez wiele minionych miesięcy wyobrażałem sobie tę chwilę i wybuch emocji, który miał jej towarzyszyć. Ale teraz, gdy wreszcie tu byłem, naprawdę stojąc na szczycie Mount Everestu, właściwie nie byłem w stanie wykrzesać z siebie odrobiny energii, żeby się tym przejąć.
Było wczesne popołudnie 10 maja 1996 roku. Od pięćdziesięciu siedmiu godzin nie spałem. W ciągu ostatnich trzech dni zdołałem w siebie wmusić zaledwie miskę rosołu z kluskami i garść orzechowych m&m’sów. Gwałtowny kaszel trwający od tygodni uszkodził mi dwa żebra, skutkiem czego zwykłe oddychanie stało się nieprawdopodobną udręką. Na wysokości 8848 metrów do mózgu docierało z troposfery tak mało tlenu, że pod względem sprawności umysłowej dorównywałem małemu dziecku. W tych okolicznościach nie potrafiłem odczuwać niemal niczego poza zimnem i zmęczeniem.
Na szczycie pojawiłem się kilka minut po Anatoliju Bukriejewie, Rosjaninie zatrudnionym jako przewodnik przez komercyjną wyprawę amerykańską, a tuż przed Andym Harrisem, pełniącym taką samą funkcję w naszym zespole, którego trzon stanowili Nowozelandczycy. Wprawdzie Bukriejewa ledwo kojarzyłem, ale Harrisa zdążyłem już dobrze poznać i polubić w ciągu ostatnich sześciu tygodni. W pośpiechu pstryknąłem cztery fotki współtowarzyszom pozującym do zdjęć szczytowych, a potem odwróciłem się i zacząłem schodzić. Zegarek wskazywał godzinę 13.17. Na dachu świata nie spędziłem w sumie nawet pięciu minut.
Chwilę później zatrzymałem się, żeby zrobić następne zdjęcie – w dół, w kierunku południowo-wschodniej grani, którą biegła nasza droga wejściowa. Nastawiając ostrość na dwójkę wspinaczy zbliżających się do wierzchołka, dostrzegłem coś, co poprzednio umykało mojej uwadze. Na południu, tam gdzie jeszcze przed godziną niebo było idealnie czyste, teraz wał chmur zakrywał Pumori, Ama Dablam i inne pomniejsze szczyty otaczające Everest.
Potem – gdy już zlokalizowano sześć ciał, gdy zaniechano poszukiwań dwóch kolejnych, gdy chirurdzy amputowali dotkniętą gangreną prawą rękę mojego kolegi z zespołu, Becka Weathersa – ludzie pytali często, dlaczego wspinacze znajdujący się wysoko w górze zlekceważyli pierwsze oznaki pogorszenia pogody. Dlaczego wytrawni himalajscy przewodnicy kontynuowali marsz w górę, prowadząc gromadę stosunkowo niedoświadczonych alpinistów amatorów – z których każdy zapłacił aż sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów za bezpieczne wejście na Everest – w ewidentną śmiertelną pułapkę?
Nikt nie ma prawa zabierać głosu w imieniu liderów obu zespołów dotkniętych tragedią, ponieważ obydwaj nie żyją. Mogę jednak zaświadczyć, że owego wczesnego popołudnia 10 maja nic nie wskazywało na to, iż zbliża się mordercza burza. W moim niedotlenionym umyśle chmury podnoszące się w górę wielkiej lodowcowej doliny, znanej jako Kocioł Zachodni, sprawiały wrażenie niewinnych, lekkich, zwiewnych. Błyszcząc w jaskrawym południowym słońcu, zdawały się nie różnić od nieszkodliwych obłoków skroplonej pary, które regularnie wznosiły się z dna doliny prawie każdego popołudnia.
Rozpoczynałem odwrót pełen ogromnego niepokoju, ale to, co mnie martwiło, miało niewiele wspólnego z pogodą. Gdy sprawdziłem wskaźnik ciśnienia, odkryłem, że butla tlenowa jest niemal pusta. Musiałem schodzić, i to szybko.
Szczytowa partia grani południowo-wschodniej jest wąską, mocno upstrzoną nawisami płetwą ze skały i sprasowanego wiatrem śniegu, która ciągnie się na odcinku czterystu metrów pomiędzy głównym szczytem i podrzędnym trabantem, znanym jako Wierzchołek Południowy. Postrzępiona grań w zasadzie nie przedstawia dużych trudności technicznych, ale droga jest straszliwie eksponowana. Opuściwszy szczyt, po kwadransie ostrożnego przestawiania nóg nad dwukilometrową otchłanią, dotarłem do osławionego Uskoku Hillary’ego – wyraźnego spiętrzenia grani, którego pokonanie wymaga pewnych manewrów technicznych. Gdy wpięty w poręczówkę, przygotowując się do zjazdu, wyjrzałem za krawędź uskoku, czekał mnie alarmujący widok.
Dziesięć metrów niżej, u podstawy uskoku, stało w kolejce kilkanaście osób. Na linie, po której miałem zjeżdżać, już dźwigało się w górę trzech wspinaczy. Nie pozostało mi nic innego, jak wypiąć się ze wspólnej asekuracji i usunąć na bok.
Zator tworzyli uczestnicy trzech ekip: tej, w której ja brałem udział – pod wodzą słynnego przewodnika z Nowej Zelandii – Roba Halla, innej, zorganizowanej również na komercyjnych zasadach wyprawy kierowanej przez Amerykanina Scotta Fischera oraz niekomercyjnej wyprawy tajwańskiej. Przesuwali się powoli, w ślimaczym tempie typowym dla wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów. Jeden po drugim wspinacze pokonywali Uskok Hillary’ego, podczas gdy ja nerwowo wyczekiwałem na swoją kolej.
Harris, który opuścił szczyt niedługo po mnie, wkrótce mnie dogonił. Chcąc oszczędzić tę resztkę tlenu, która mi została w butli, poprosiłem go, aby sięgnął do mojego plecaka i zakręcił zawór regulatora. Gdy to zrobił, przez następne dziesięć minut było mi nadzwyczaj dobrze. Miałem wrażenie niezwykłej jasności umysłu. Fizycznie czułem się nawet lepiej niż wtedy, gdy gaz był odkręcony. Wtedy, nagle, dotarło do mnie, że się duszę. Pociemniało mi w oczach i zaczęło mi się kręcić w głowie. Byłem bliski utraty przytomności.
Jak się okazało, zdeteriorowany wskutek niedotlenienia Harris, zamiast przykręcić zawór, pomyłkowo ustawił go na pełny przepływ, powodując szybkie opróżnienie zbiornika. Roztrwoniłem bezsensownie ostatki tlenu. Miałem do dyspozycji jeszcze jedną butlę, ale ta czekała na mnie na Wierzchołku Południowym, osiemdziesiąt metrów niżej. Żeby się tam dostać, musiałem pokonać najbardziej eksponowany odcinek całej trasy pozbawiony dobrodziejstwa dodatkowego tlenu.
Najpierw trzeba było jednak poczekać, aż rozładuje się zator na Uskoku Hillary’ego. Zdjąłem teraz już bezużyteczną maskę tlenową, wbiłem czekan w twardy stok i przykucnąłem na grani. Składając banalne gratulacje mijającym mnie alpinistom, w głębi duszy szalałem z niepokoju. „Pospieszcie się, pospieszcie się”, błagałem bezgłośnie. „Kiedy wy się tu pieprzycie, miliony komórek nerwowych giną w moim mózgu!”
Większość z mijających mnie osób należała do grupy Fischera, ale pod koniec tej procesji pojawiła się wreszcie dwójka uczestników mojej wyprawy: Rob Hall i Yasuko Namba. Skromnej i zawsze zachowującej się z rezerwą czterdziestosiedmioletniej Yasuko brakowało czterdzieści minut do zostania najstarszą zdobywczynią Everestu i drugą Japonką, której udało się skompletować Koronę Ziemi, czyli zdobyć najwyższe wierzchołki na każdym z siedmiu kontynentów. W tej drobnej niczym wróbel postaci – ważyła zaledwie czterdzieści jeden kilogramów – kryła się niezłomna determinacja. Ku górze pchało ją niezachwiane, intensywne pragnienie zdobycia szczytu.
Jeszcze później na górze Uskoku pojawił się kolejny członek naszego zespołu – Doug Hansen. Doug, pracownik poczty z przedmieść Seattle, stał się moim najbliższym przyjacielem w czasie wyprawy.
– Szczyt masz w kieszeni! – wrzasnąłem do niego, starając się przekrzyczeć wiatr i zabrzmieć bardziej optymistycznie, niż naprawdę to czułem. Wyczerpany, wymamrotał spod swojej maski coś, czego nie zrozumiałem, uścisnął mi słabo rękę i powlókł się dalej w górę.
Ostatni w kolejce był Scott Fischer, którego znałem przelotnie z Seattle, gdzie obaj mieszkaliśmy. O jego sile i determinacji krążyły legendy. W 1994 roku wszedł na Everest bez użycia butli z tlenem, więc teraz zdziwiłem się, widząc, jak wolno idzie. Gdy odsunął maskę, aby mnie pozdrowić, wyglądał na wyczerpanego.
– Bruuuce… – wysapał z wymuszoną wesołością, używając swojej ulubionej odzywki jeszcze z czasów college’u.
Kiedy zapytałem, jak mu idzie, Fischer zdecydowanie odparł, że czuje się dobrze.
– Z jakiegoś powodu trochę ciężko mi dziś wlec tyłek – dodał. – Nic się nie dzieje.
Kiedy wreszcie lina była wolna, wpiąłem się szybko w pojedynczą pomarańczową żyłę, przewinąłem się wokół Fischera, który ciężko opadł na czekan, i zjechałem przez krawędź uskoku.
Gdy dochodziłem do Wierzchołka Południowego, było po 15.00. O tej porze macki mgły kłębiły się nad mierzącym 8511 metrów szczytem Lhotse i ocierały o szczytową piramidę Everestu. Pogoda nie była już tak sielankowa. Chwyciłem pełną butlę z tlenem, podłączyłem ją do regulatora i pospiesznie ruszyłem w kierunku gromadzących się chmur. Niedługo po tym, jak znalazłem się poniżej Wierzchołka Południowego, zaczął sypać drobny śnieg, a widoczność diabli wzięli.
Sto dwadzieścia metrów wyżej, gdzie szczyt wciąż kąpał się w jaskrawym słońcu pod nieskalanie kobaltowym niebem, moi współtowarzysze beztrosko uwieczniali swój pobyt na najwyższym punkcie naszej planety, rozwijali flagi i pstrykali kolejne zdjęcia, trwoniąc w ten sposób cenne sekundy. Nikt z nich nie miał pojęcia, że zbliża się straszliwa próba. Nikt nie podejrzewał, że do końca tego długiego dnia liczyć się będzie każda minuta.2
Dehra Dun, Indie
1852 rok
681 metrów
Zimą, będąc z dala od gór, w Księdze Cudów Richarda Halliburtona odkryłem nieostrą fotografię Everestu. Kiepska reprodukcja przedstawiała postrzępione białe szczyty, wznoszące się na tle groteskowo poczerniałego i porysowanego nieba. Sam Everest, usadowiony gdzieś z tyłu, bynajmniej nie wyglądał na najwyższy, ale to nie miało znaczenia. Był najwyższy – tak mówiła legenda. Kluczem do tego obrazka stały się marzenia, które pozwalały chłopcu wejść tam, do wewnątrz, stanąć na grzbiecie smaganej wiatrem grani, wspinać się w kierunku szczytu, teraz już nie tak odległego…
Była to jedna z tych nieposkromionych fantazji, które pojawiają się w okresie dorastania. Mogłem być pewien, że nie nawiedza ona tylko mnie. Najwyższy punkt na świecie, nieosiągalny, obcy wszelkiemu doświadczeniu, był tam, stanowiąc obiekt aspiracji dla wielu chłopców i wielu mężczyzn.
Thomas F. Hornbein,
Everest: The West Ridge
Prawdziwe okoliczności tego wydarzenia są niejasne i przysłonięte narosłym mitem. W każdym razie był rok 1852, a scena miała miejsce w biurze Indyjskiej Służby Topograficznej w Dehra Dun, zlokalizowanym w górzystym terenie na północy Indii. Według najbardziej wiarygodnej wersji sir Andrew Waugh, generalny mierniczy Indii, pracował spokojnie w swoim gabinecie, gdy nagle wbiegł urzędnik, krzycząc, że rachmistrz bengalski z oddziału w Kalkucie, Radhanath Sikhdar, „odkrył najwyższą górę świata”. Owa góra, oznaczona kryptonimem Peak XV przez geodetów polowych, którzy jako pierwsi przed trzema laty zmierzyli kąt jej wznoszenia dwudziestoczterocalowym teodolitem, wystawała z grzbietu Himalajów, w zakazanym Królestwie Nepalu.
Dotychczas, zanim Sikhdar nie zgromadził danych pomiarowych i nie przeprowadził obliczeń, nikt nie podejrzewał, że w Peaku XV jest cokolwiek godnego uwagi. Sześć stanowisk pomiarowych, z których dokonano triangulacji szczytu, znajdowało się w północnych Indiach, ponad sto sześćdziesiąt kilometrów od wierzchołka. Geodeci przeprowadzający pomiary mieli cały horyzont, z wyjątkiem szczytowej partii Peaku XV, zasłonięty przez rozmaite wzniesienia na pierwszym planie, z których kilka sprawiało wrażenie znacznie wyższych. Jednak według drobiazgowych obliczeń trygonometrycznych Sikhdara (w których uwzględniono takie czynniki, jak krzywizna Ziemi, refrakcja promienia świetlnego i odchylenie pionu), Peak XV mierzył 29 002 stopy (8840 metrów) nad poziomem morza, a więc był najwyższym punktem planety.
W 1865 roku, dziewięć lat po potwierdzeniu obliczeń Sikhdara, Andrew Waugh nadał Peakowi XV nazwę Mount Everest, na cześć sir George’a Everesta, swojego poprzednika na stanowisku generalnego mierniczego. Tak się złożyło, że Tybetańczycy mieszkający na północ od tej góry mieli już znacznie bardziej melodyjną nazwę – Czomolungma – którą tłumaczy się jako „bogini, matka świata”, natomiast po drugiej, południowej stronie, Nepalczycy nazywali szczyt Deva-dhunga, „siedziba Boga”. Waugh świadomie jednak zignorował te regionalne określenia (jak również oficjalne zalecenia wspierające utrzymywanie nazewnictwa lokalnego i starodawnego) i nazwa Mount Everest przyjęła się na dobre.
Skoro ustalono, że jest to najwyższy szczyt Ziemi, decyzja, iż powinien być zdobyty przez człowieka, była tylko kwestią czasu. Gdy w 1909 roku amerykański odkrywca Robert Peary oświadczył, że dotarł do bieguna północnego, a następnie w 1911 Roald Amundsen, kierujący zespołem norweskim, osiągnął biegun południowy, Everest – zwany Trzecim Biegunem – stał się najbardziej pożądanym celem ziemskiej eksploracji. Jak stwierdził Günther O. Dyhrenfurth, wpływowy alpinista i kronikarz wczesnych dziejów himalaizmu, zdobycie tego szczytu to „kwestia powszechnego ludzkiego dążenia, sprawa, od której nie ma odwrotu, niezależnie od strat, jakie mogłaby za sobą pociągnąć”.
Straty, jak się okazało, wcale nie miały być bagatelne. Po odkryciu Sikhdara w 1852 roku trzeba było dwudziestu czterech ludzkich istnień, wysiłków piętnastu wypraw i upływu stu jeden lat, aby szczyt Everestu został wreszcie zdobyty.
***
W opinii wspinaczy i znawców formacji geologicznych Everest nie wyróżnia się szczególną urodą. Jest zbyt bryłowaty, zbyt przysadzisty, zbyt grubo ciosany. Jednak to, czego mu nie dostaje pod względem architektonicznego wdzięku, nadrabia zwykłą, przytłaczającą masą. Leżąc na granicy Nepalu i Tybetu, wyniesiony 3700 metrów nad otaczające go doliny, Everest jawi się jako trójścienna piramida błyszczącego lodu i ciemnej, żłobionej skały.
Pierwszych osiem wypraw na ten szczyt zorganizowali Brytyjczycy, a wszystkie przypuszczały atak od północnej, tybetańskiej flanki – nie tyle dlatego, że stanowiła ona jakiś ewidentny słaby punkt w potężnych fortyfikacjach góry, ale raczej dlatego, że w 1921 roku rząd Tybetu, po długim okresie izolacji, otworzył granice dla cudzoziemców, podczas gdy Nepal znajdował się absolutnie poza ich zasięgiem.
Pionierzy himalaizmu musieli w mozole przemierzać aż sześćset czterdzieści kilometrów z Dardżylingu przez całą tybetańską wyżynę, aby znaleźć się u podnóży Everestu. W tamtych czasach wiedza na temat zgubnych skutków przebywania w strefie ekstremalnych wysokości była skąpa, a ekwipunek – według współczesnych standardów – żałośnie nieodpowiedni. Niemniej w 1924 roku uczestnik trzeciej wyprawy brytyjskiej Edward Felix Norton dotarł do wysokości 8573 metrów, czyli znalazł się tylko 275 metrów poniżej wierzchołka, gdzie w końcu został pokonany przez wyczerpanie i ślepotę śnieżną. Był to wyczyn zdumiewający, który został poprawiony prawdopodobnie dopiero po dwudziestu ośmiu latach.
Używam tu słowa „prawdopodobnie” ze względu na to, co wydarzyło się cztery dni po ataku Nortona. O świcie 8 czerwca z najwyższego obozu w kierunku szczytu wyruszyli dwaj inni członkowie brytyjskiej ekspedycji z 1924 roku: George Leigh Mallory i Andrew Irvine.
Mallory, którego nazwisko jest nieodłącznie związane z Everestem, był motorem trzech pierwszych wypraw na tę górę. To on, w trakcie prelekcji połączonej z pokazem slajdów podczas tournée po Stanach Zjednoczonych, rzucił swoje słynne „ponieważ istnieje”, w odpowiedzi na pytanie natrętnego dziennikarza, dlaczego chce wejść na Everest. W 1924 roku Mallory miał trzydzieści osiem lat, był dyrektorem szkoły, miał żonę i trójkę małych dzieci. Uformowany przez elity społeczne Anglii, był estetą i idealistą o wyraźnie romantycznym usposobieniu. Jego sportowa sylwetka, urok towarzyski i uderzająca męska uroda uczyniły z niego ulubieńca londyńskiej śmietanki artystycznej i intelektualnej – Lyttona Stracheya i Grupy Bloomsbury. Uwięziony w namiocie wysoko na stokach Everestu zwykł wraz z towarzyszami czytywać na głos urywki z Hamleta i Króla Leara.
Gdy 8 czerwca 1924 roku Mallory i Irvine powoli przedzierali się w górę, wokół piramidy szczytowej kłębiły się mgły, uniemożliwiając kolegom znajdującym się w niższych obozach śledzenie postępów wspinającej się dwójki. O 12.50 chmury rozstąpiły się na chwilę, a wówczas jeden z uczestników wyprawy, Noel Odell, przez moment, lecz wyraźnie, dostrzegł dwójkę wspinaczy. Byli wysoko, mieli wprawdzie około pięciu godzin spóźnienia w stosunku do zakładanego planu, ale „poruszali się rozważnie i szybko” w kierunku wierzchołka.
Obaj alpiniści nie wrócili jednak do namiotu na noc i nikt już nigdy nie widział ani Mallory’ego, ani Irvine’a. Pytanie, czy któryś z nich osiągnął szczyt, zanim pochłonęła ich góra, a przejęła legenda, stało się odtąd przedmiotem zaciekłych sporów. W 1999 roku znany amerykański alpinista Conrad Anker odnalazł ciało Mallory’ego na pochyłej półce na wysokości 8230 metrów – tam właśnie spoczęło po upadku przed siedemdziesięciu pięciu laty. Razem ze szczątkami Mallory’ego odnaleziono kilka intrygujących przedmiotów, ale zaskakujące odkrycie Ankera przyniosło więcej pytań niż odpowiedzi. Zestawienie dowodów wskazuje jednak wyraźnie na to, że Mallory i Irvine przed śmiercią nie dotarli na wierzchołek.
W 1949 roku Nepal po stuleciach izolacji otworzył granice dla zewnętrznego świata, za to rok później nowo nastały komunistyczny rząd w Chinach zamknął Tybet przed cudzoziemcami. Z tego względu ci, którzy zamierzali zdobyć Everest, zainteresowali się południową stroną góry. Wiosną 1953 roku plan wejścia na Everest powzięła trzecia z kolei od strony Nepalu wielka wyprawa brytyjska, zorganizowana z niezwykłym rozmachem i zaopatrzeniem wzorowanym na kampanii militarnej. 28 maja, po dwu i pół miesiąca nadzwyczajnych zmagań, na wysokości 8500 metrów stanął najwyższy obóz, przycupnięty w śniegach południowo-wschodniej grani. Następnego dnia wczesnym rankiem atak szczytowy rozpoczął zespół: Edmund Hillary, wysoki i chudy alpinista z Nowej Zelandii, oraz Tensing Norgay, znakomicie wyszkolony wspinacz szerpański. Obaj wdychali tlen z dźwiganych przez siebie butli.
Już o 9.00 rano, znalazłszy się na Wierzchołku Południowym, wpatrywali się w ostrą jak żyleta grań, prowadzącą na właściwy szczyt. Następna godzina marszu doprowadziła ich do stóp tego, co Hillary określił jako:
najgroźniej wyglądający problem grani – skalny uskok o wysokości około dwunastu metrów… Sama skała, gładka i niemal pozbawiona chwytów, mogłaby być interesującym problemem, dobrym na niedzielne popołudnie dla wprawnych wspinaczy z Lake District, ale tutaj stanowiła barierę, której pokonanie przewyższało nasze wątłe siły.
Podczas gdy Tensing nerwowo podawał linę z dołu, Hillary wklinował się w szeroką rysę pomiędzy skalnym żebrem a płetwą pionowego śniegu przy jego krawędzi. Następnie zaczął centymetr po centymetrze przemieszczać się w górę formacji, którą potem nazwano Uskokiem Hillary’ego. Wspinaczka była wytężająca i daleka od elegancji, ale Hillary parł wytrwale aż do chwili, którą później tak opisał:
Wreszcie mogłem sięgnąć poza krawędź skały i wydostać się ze szczeliny na szeroką półkę. Przez kilka chwil leżałem, starając się złapać oddech. Po raz pierwszy naprawdę poczułem zawziętą determinację i wiedziałem, że nic nie jest w stanie powstrzymać nas od zdobycia szczytu. Zaparłem się solidnie na półce, dając Tensingowi sygnał, że może iść. Gdy mocno ściągałem linę, Tensing pełznął w górę, aż wreszcie padł wyczerpany na półkę jak ogromna ryba, którą właśnie wyciągnięto z morza po straszliwej walce.
Przezwyciężywszy uczucie wyczerpania, obydwaj wspinacze kontynuowali marsz w górę wzdłuż pofałdowanej grani. Hillary’ego zaczęło ogarniać zwątpienie:
myślałem tępo, czy wystarczy nam sił, aby dojść. Obszedłem następny śnieżny garb i spostrzegłem, że grań przed nami gwałtownie opada, a wzrok sięga daleko w głąb Tybetu. Spojrzałem w górę. Przed nami wznosił się zaokrąglony śnieżny stożek. Kilka uderzeń czekana, kilka ostrożnych kroków i już Tensing i ja byliśmy na szczycie.
I tak oto, krótko przed południem 29 maja 1953 roku, Hillary i Tensing zostali pierwszymi ludźmi, którzy stanęli na szczycie Everestu.
Trzy dni później wiadomość o tym wejściu dotarła do królowej Elżbiety, w przeddzień jej koronacji, a wiadomość puścił w świat londyński „Times”, w porannym wydaniu 2 czerwca. Depesza została nadana drogą radiową i zaszyfrowana (w obawie przed konkurencją) przez młodego korespondenta Jamesa Morrisa, który po dwudziestu latach, będąc już renomowanym pisarzem, zasłynął ze zmiany płci i zmiany imienia na Jan. Czterdzieści lat po historycznym wejściu Morris napisał(a) w swojej książce Coronation Everest: The First Ascent and the Scoop That Crowned the Queen :
Obecnie wręcz trudno sobie wyobrazić niemal mistyczny zachwyt, z którym przyjęto w Wielkiej Brytanii nałożenie się w czasie tych dwóch wydarzeń: koronacji i zdobycia Everestu. Wychodząc wreszcie z niedostatku, w jaki popadli od czasu II wojny światowej – a jednocześnie postawieni w obliczu utraty swojego wielkiego imperium – której nieuchronnym skutkiem był schyłek ich potęgi w świecie, Brytyjczycy niemal uwierzyli w to, że wstąpienie na tron młodej królowej jest znakiem nowego czasu, epoki elżbietańskiej, jak chętnie nazywa się ją w gazetach. Oczekiwano, że 2 czerwca 1953 roku, dzień koronacji, będzie czasem symbolicznej nadziei i radości – chwilą, w której patriotyczna lojalność Brytyjczyków znajdzie kulminacyjny moment ekspresji, a tu – cud nad cudami – właśnie w tym dniu nadchodzi wiadomość z daleka, właściwie z pogranicza dawnego imperium, że zespół brytyjskich wspinaczy… osiągnął najwspanialszy z pozostałych do zdobycia celów ziemskiej eksploracji i przygody – czubek świata…
Ta chwila obudziła w Brytyjczykach całą gamę intensywnych uczuć – dumę, patriotyzm, tęsknotę za utraconą przeszłością czasu wojny i szaleńczej odwagi, nadzieję na jaśniejszą przyszłość… Ludzie w pewnym wieku do dziś żywo pamiętają moment, kiedy to podczas oczekiwania na przejście defilady koronacyjnej w Londynie, w dżdżysty czerwcowy poranek, usłyszeli magiczną wiadomość, że szczyt świata jest, jakby to powiedzieć, ich.
W całych Indiach, w Nepalu i w Tybecie Tensing został narodowym bohaterem, a w każdym z tych krajów dowodzono, że jest on jednym z nich. Po otrzymaniu tytułu szlacheckiego z rąk królowej sir Edmund Hillary mógł oglądać swój wizerunek o charakterystycznych, grubo ciosanych rysach na znaczkach pocztowych, w komiksach, książkach, filmach i na okładkach magazynów. W ciągu jednej nocy skromny pszczelarz z Auckland przeistoczył się w jednego z najsłynniejszych ludzi na Ziemi.
***
Hillary i Tensing weszli na Everest miesiąc przed moim poczęciem, tak więc nie miałem okazji uczestniczyć w tym zbiorowym uczuciu dumy i zachwytu, które ogarnęło wtedy cały świat. Starszy znajomy twierdzi, że pod względem siły oddziaływania wydarzenie to można porównać do lądowania pierwszego człowieka na Księżycu. Jednak dopiero kolejne zdobycie szczytu dziesięć lat później przyczyniło się do wyznaczenia kierunku, w jakim potoczyło się moje życie.
22 maja 1963 roku Tom Hornbein, trzydziestodwuletni lekarz z Missouri, i Willi Unsoeld, trzydziestosześcioletni profesor teologii z Oregonu, weszli na najwyższy szczyt Ziemi odstraszającą granią zachodnią, której przed nimi nikt jeszcze nie pokonał. Do tego dnia Everest został już zdobyty przez jedenastu wspinaczy z czterech wypraw, dwiema drogami: przez Przełęcz Południową i grań południowo-wschodnią oraz Przełęcz Północną i grań północno-wschodnią, ale grań zachodnia była znacznie trudniejsza od obydwu dotychczas poprowadzonych dróg. Wejście Hornbeina i Unsoelda słusznie zostało – i wciąż jest – obwołane jednym z wielkich wyczynów alpinistycznych w annałach himalaizmu.
Późnym popołudniem w dniu ataku szczytowego obydwaj Amerykanie przebyli pas stromych, kruchych skał – okryte złą sławą Żółte Skały. Pokonanie tego terenu wymagało ogromnej siły i wielkich umiejętności. Do tej pory nikt jeszcze nie wspinał się w podobnych trudnościach technicznych na tak ekstremalnych wysokościach. Już po przejściu Żółtych Skał Hornbein i Unsoeld zwątpili, czy będą w stanie tamtędy bezpiecznie zejść. Doszli do wniosku, że największą szansę wyjścia cało z tej sytuacji daje dotarcie do szczytu i zejście dobrze znaną drogą – granią południowo-wschodnią. Plan był niesłychanie śmiały, jeśli wziąć pod uwagę późną porę, nieznany teren i szybko topniejące zapasy tlenu w butlach.
Hornbein i Unsoeld weszli na szczyt o 18.15 – w chwili, kiedy słońce właśnie zachodziło, i w konsekwencji zostali zmuszeni do spędzenia nocy pod gołym niebem na wysokości ponad 8500 metrów. W owym czasie był to najwyższy biwak w historii. Nadeszła zimna, ale na szczęście bezwietrzna noc. Chociaż Unsoeld odmroził sobie palce u nóg, co skończyło się późniejszymi amputacjami, obaj wspinacze przeżyli i mogli opowiedzieć swoją historię.
Wtedy, gdy to się działo, miałem dziewięć lat i mieszkałem w Corvallis w stanie Oregon, gdzie swój dom miał również Willi Unsoeld. Był on bliskim przyjacielem mojego ojca i czasami bawiłem się z najstarszymi dziećmi Unsoeldów – Regonem, starszym ode mnie o rok, i Devi, o rok młodszą. Kilka miesięcy przed wyjazdem Williego Unsoelda do Nepalu stanąłem na wierzchołku swojego pierwszego szczytu – zupełnie nieefektownego wulkanu w Górach Kaskadowych, o wysokości około 2700 metrów, na który dziś prowadzi wyciąg krzesełkowy. Wszedłem w towarzystwie mojego taty, Williego i Regona. Nic więc dziwnego, że relacje z dramatycznych wydarzeń 1963 roku na Evereście odbiły się mocnym i długim echem w wyobraźni nastoletniego chłopca. Podczas gdy idolami moich przyjaciół byli John Glenn, Sandy Koufax i Johnny Unitas, ja miałem swoich bohaterów: Hornbeina i Unsoelda.
W skrytości marzyłem o tym, że któregoś dnia sam zdobędę Everest, to szalone pragnienie towarzyszyło mi przez ponad dziesięć lat. Gdy miałem dwadzieścia parę lat, wspinanie stało się esencją mojego istnienia, usuwając w cień niemal wszystkie inne sprawy. Zdobycie szczytu jakiejś góry było czymś namacalnym, niezmiennym, konkretnym. Związane z tym nieodłącznie niebezpieczeństwa przydawały temu zajęciu powagi, której dokuczliwie brakowało w innych obszarach mojej działalności. Podniecała mnie zuchwała perspektywa wywracania do góry nogami zwyczajnej egzystencji.
Wspinanie dawało również poczucie wspólnoty. Zostanie wspinaczem oznaczało dołączenie do zamkniętej, zaciekle idealistycznej społeczności, na ogół niedostrzeganej i zaskakująco nieskorumpowanej przez świat. Kulturę wspinania charakteryzowała zacięta rywalizacja i wyraźny rys męskiego szowinizmu, ale w głównej mierze chodziło tylko o to, żeby zrobić wrażenie na koledze. Osiągnięcie wierzchołka danej góry miało dużo mniejsze znaczenie niż sposób, w jaki się tego dokonało. Prestiż zdobywało się, atakując najtrudniejsze, najbardziej ryzykowne drogi z minimalną ilością sprzętu, w najśmielszym stylu, jaki można było sobie wyobrazić. Największy podziw wzbudzali tak zwani soliści – wizjonerzy wspinający się na żywca, czyli samotnie, bez liny czy jakiegokolwiek sprzętu.
W tamtych latach żyłem po to, aby się wspinać, zarabiając pięć lub sześć tysięcy dolarów rocznie. Pracowałem dorywczo jako cieśla, łowiłem też łososie na sprzedaż – zajmowałem się tym tak długo, dopóki nie uzbierałem na kolejny wyjazd w rejony Bugaboo, Tetons lub Alaski. Jednak w którymś momencie, gdzieś koło dwudziestego piątego roku życia, porzuciłem swoje chłopięce marzenie o wejściu na Everest. Wtedy już wśród znawców alpinizmu modne było deprecjonowanie najwyższej góry świata. Określano ją mianem „bałuchy”, a więc szczytu nieprzedstawiającego wystarczająco poważnych trudności technicznych lub pozbawionego estetycznego uroku, aby stać się wartościowym celem dla „poważnego” wspinacza, którym rozpaczliwie chciałem być. Zacząłem zadzierać nosa i patrzeć z góry na najwyższy szczyt świata.
Taki snobizm brał się z tego, że do początku lat osiemdziesiątych najłatwiejsza droga na Everest – przez Przełęcz Południową i grań południowo-wschodnią – została przebyta ponad sto razy. Moi kompani i ja nazywaliśmy tę trasę „drogą dla jaków”. Nasza pogarda wzrosła jeszcze, gdy w 1985 roku pięćdziesięciopięcioletni Dick Bass, bogaty Teksańczyk o niezbyt dużym doświadczeniu wspinaczkowym, został wprowadzony na wierzchołek Everestu przez niezwykłego młodego wspinacza Davida Breashearsa. Wydarzeniu temu towarzyszył zgiełk bezkrytycznego zainteresowania mediów.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy
Pomyłka autora. W dniu 10 maja na szczyt Everestu weszło sześciu westmenów oraz dwóch Szerpów z wyprawy Roba Halla (przyp. tłum.).
Lista nie obejmuje wszystkich osób obecnych pod Everestem w 1996 roku.
Właściwie Kazachstan. Bukriejew był pochodzenia rosyjskiego, ale po rozpadzie Związku Radzieckiego przyjął obywatelstwo Kazachstanu, mieszkał w Ałma-Acie (przyp. tłum.).
W tym czasie – w latach trzydziestych ubiegłego wieku – pojawiły się wczesne modele dzisiejszych raków oraz kleterki, czyli trzewiki o gumowych podeszwach do wspinaczki w skale (przyp. tłum.).
Autorem angielskiej nazwy – Western Cwm – jest George Leigh Mallory, uczestnik pierwszej wyprawy na Everest z 1921 roku. Mallory ujrzał tę formację z Lho La, wysoko położonej przełęczy na granicy między Nepalem i Tybetem. Cwm (wym. ku:m) jest nazwą walijską i oznacza dolinę lub cyrk.
Współczesne metody pomiarów, z zastosowaniem laserów i najnowocześniejszych technik satelitarnych, wykorzystujących efekt Dopplera, skorygowały wysokość szczytu zaledwie o osiem metrów w górę – do obecnie przyjmowanej 8848 metrów lub 29 028 stóp.
Obecnie oficjalną nepalską nazwą Everestu jest Sagarmatha, „bogini niebios”, jednak przed 1960 rokiem termin ten był używany co najwyżej sporadycznie. W tym czasie, podczas sporów granicznych między Nepalem i Chinami, premier B. P. Koirala był przekonany, że rozpowszechnienie nepalskiej nazwy wielkiej góry pomogłoby Nepalowi w uwiarygodnieniu roszczeń do południowej strony góry. Kierując się zdaniem doradców i historyków, wydał w pośpiechu dekret, że szczyt ma być odtąd nazywany Sagarmatha.
Według Tensinga jako pierwszy na szczycie stanął Hillary (przyp. tłum.).
Chociaż w tym czasie był to wielki wyczyn, faktem jest, że droga amerykańska omijała spore partie zachodniej grani. Właściwa droga ściśle granią zachodnią została przebyta dziesięć lat później, w 1979 roku, przez bardzo silną wyprawę jugosłowiańską. Zespół ten potwierdził klasę drogi i jej duże trudności techniczne nieustępujące niemal do samego szczytu. Polskie przejście drogi zachodnią granią Everestu (z wariantami) miało miejsce po kolejnych dziesięciu latach – w 1989 roku. Dokonała tego wyprawa kierowana przez Eugeniusza Chrobaka, zakończona niestety największą tragedią w historii polskiego himalaizmu, która wydarzyła się już niedaleko bazy. W lawinie zginęło wówczas pięciu wspinaczy ze ścisłej himalajskiej czołówki. Ocalał tylko jeden uczestnik tego zespołu – Andrzej Marciniak, który razem z Chrobakiem zdobył szczyt (przyp. tłum.).
Nazwiska popularnych wówczas w Stanach osób: astronauty, bejsbolisty i futbolisty (przyp. tłum.).WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie III rozszerzone