Wszystko za K2 - ebook
Wszystko za K2 - ebook
Co naprawdę wydarzyło się pod K2?
Niezwykła reporterska opowieść o Narodowej Zimowej Wyprawie na K2 i lodowych wojownikach.
K2. Góra zabójca. Ci, którym udało się ją zdobyć, mówią jednym głosem: to najtrudniejsza góra świata, zimą nikt jej nie pokona. No chyba że… Polacy.
Tej bitwy nie można było przegrać. Oblegana przez Polaków – po raz trzeci zimą – K2, musiała się w końcu poddać. Od tych zdań Piotr Trybalski rozpoczyna swą opowieść o Narodowej Zimowej Wyprawie na K2, 8611 m n.p.m., która przez kilka pierwszych miesięcy 2018 roku emocjonowała miliony ludzi na całym świecie. Doborowy oddział himalaistów dowodzony przez legendarnego Krzysztofa Wielickiego, długie i kosztowne przygotowania, rekordowy budżet, gotowe strategie oblegania góry – wszystko to rozbudziło wiarę, że tym razem słynny szczyt skapituluje.
Wszystko za K2. Ostatni atak lodowych wojowników to znakomity reportaż, ukazujący nie tylko konkretne wydarzenia, ale przede wszystkim emocje i ludzkie charaktery. Piotrowi Trybalskiemu udało się przedstawić zjawisko zimowego himalaizmu z wielu perspektyw. Wyprawa na K2 okazała się punktem wyjścia do szerszej refleksji na temat sportu w najwyższych górach świata, ryzyka wkalkulowanego we wspinanie na ośmiotysięczniki i ambicji, która często wyrasta ponad ośnieżone szczyty Himalajów.
Piotr Trybalski – dziennikarz i fotograf, autor książek i licznych publikacji prasowych, zdobywca nagrody Travel Photographer of the Year. Od wielu lat podróżuje, organizując wyprawy ekspedycyjne, warsztaty fotografii reporterskiej i krajobrazowej. Współautor książki Ja, pustelnik o życiu Piotra Pustelnika, trzeciego Polaka zdobywcy Korony Himalajów i Karakorum. Obecnie pracuje nad kolejną książką o górach – biografią Andrzeja Zawady, legendarnego lidera wypraw wysokogórskich i fundatora himalaizmu zimowego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06708-6 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
PIERWSZY
”Zdecydowaliśmy się w ciągu dekady polecieć na Księżyc i dokonać innych rzeczy nie dlatego, że są łatwe, ale właśnie dlatego, że są trudne.
JOHN F. KENNEDY
Rok 1980. Ta wyprawa miała „pod górkę” od samego początku, a jej koniec – kiedy kierownik, Andrzej Zawada, dumny z osiągniętego sukcesu, kazał wysłać Hannie Wiktorowskiej, ówczesnej sekretarz Polskiego Związku Alpinizmu, telegramy informacyjne, w tym dwa do dość szczególnych adresatów – wydaje się mocno groteskowym podsumowaniem. W myśl zasady, że Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, jeden telegram otrzymał papież Jan Paweł II, drugi zaś pierwszy sekretarz PZPR Edward Gierek. W efekcie Gierek się obraził: himalaiści, gdy już dotarli do Polski, zamiast państwowych odznaczeń dostali tylko niższej rangi odznaczenia resortowe, ministerialne, a pierwszy sekretarz nie pojawił się na lotnisku, by powitać bohaterów. Zresztą już Wanda Rutkiewicz dwa lata wcześniej mocno rozzłościła rządzących, gdy Interpress opublikował fotografię, na której polska zdobywczyni Everestu wręcza papieżowi kamień przyniesiony z wierzchołka Góry Gór. Padły wówczas słynne słowa papieża Polaka: „Dobry Bóg tak chciał, abyśmy tego samego dnia zaszli tak wysoko”. Bo faktycznie, gdy 16 października 1978 roku Rutkiewicz stanęła na szczycie Everestu, kardynał Karol Wojtyła został wybrany na papieża.
W odpowiedzi na telegram Andrzeja Zawady papież wysłał swój: „Życzę Panu Andrzejowi Zawadzie i wszystkim Uczestnikom wyprawy dalszych sukcesów w tym wspaniałym sporcie, który tak bardzo ujawnia «królewskość» człowieka, jego zdolność poznawczą i wolę panowania nad światem stworzonym. Niech ten sport, wymagający tak wielkiej siły ducha, stanie się wspaniałą szkołą życia, rozwijającą w Was wszystkie wartości ludzkie i otwierającą pełne horyzonty powołania człowieka”^().
Wymarzonej przez Andrzeja Zawadę zimowej wyprawy na Everest przez długi czas nikt nie chciał. Na początku lat siedemdziesiątych w głosowaniu w Polskim Związku Alpinizmu, które miało dać odpowiedź na pytanie, czy organizacja zimowej wyprawy na ośmiotysięcznik ma w ogóle sens, tylko dwa głosy były za. Argumentowano, że w pierwszej kolejności trzeba wyjść na jakiś ośmiotysięcznik latem, że zima oznacza większe wydatki i daje niewielkie szanse powodzenia ekspedycji, i że lepiej zainwestować w coś, co zapewni pomyślne zakończenie.
Bo, do cholery, niech w końcu jakiś Polak stanie na jakimś ośmiotysięczniku!
Dowolnym!
Latem 1975 roku na pierwszym „polskim” ośmiotysięczniku z wielkiej czternastki – Gaszerbrumie II (8034 m n.p.m.)^() – stanęło aż ośmioro Polaków, w tym dwie panie. W czasie tej samej wyprawy, kierowanej przez Janusza Fereńskiego, zdobyto dziewiczy Broad Peak Middle (8011 m n.p.m.). Ale dopiero wspomniane wejście Wandy Rutkiewicz na Everest jesienią 1978 roku dało zielone światło zimowym eksploracjom na szczytach ośmiotysięcznych. Mieliśmy swój wymarzony ośmiotysięcznik, do tego najwyższy. Był sukces, choć nie międzynarodowy, bo Rutkiewicz była pierwszą Europejką, trzecią kobietą na świecie, której udało się zdobyć Everest. Andrzej Zawada mógł w końcu rozpocząć realizację swojej nie do końca wówczas zrozumiałej idée fixe: spróbować zapisać się w historii światowego himalaizmu pierwszymi zimowymi wejściami na ośmiotysięczniki.
O tak, ambicją Zawady było zapisać się w historii. Powtarzanie wejść na wcześniej zdobyte góry w takich samych, letnich warunkach nie interesowało go.
Zima – to co innego.
Zawada wiedział, że zimowa wspinaczka na ośmiotysięczniki może stać się szansą na zupełnie nowy rozdział światowego himalaizmu. I że to Polacy mogą być autorami tego rozdziału.
Zyskanie przychylności PZA nie oznaczało końca problemów. W tamtych czasach o pozwolenie na wejścia na szczyty ośmiotysięczne trzeba było walczyć, nie to co teraz. Na decyzję władz Nepalu czekało się nawet cztery lata. Pojawił się też dodatkowy kłopot: nepalscy urzędnicy nie mieli w swoich dokumentach scenariusza na wejście zimowe. Dlatego w listopadzie 1977 roku Zawada udał się do Nepalu, by sprawę nagrać i wywalczyć pozwolenie. Kusił Nepalczyków: „Rozpoczęcie sezonów zimowych w Himalajach otworzyłoby przed alpinizmem nowe horyzonty. Zdobyte w sezonach przed- i pomonsunowych najwyższe szczyty świata stałyby się ponownie dziewicze dla wypraw zimowych, tak jak kiedyś stało się to w Alpach, Kaukazie czy Hindukuszu. Wyprawy zimowe w Himalaje będą historyczną konsekwencją rozwoju sportu wysokogórskiego”^().
Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki po zejściu z zimowego wierzchołka Mount Everestu, 1980.
Ale Nepalczycy za nic w świecie nie mogli zrozumieć, jaki jest sens zimowej wspinaczki, skoro już w sezonie letnim wejścia były skrajnie niebezpieczne. Odmawiali przez kilka lat.
Upór Andrzeja Zawady przyniósł efekt niespodziewanie: zgoda przyszła 22 listopada 1979 roku. Dokument zezwalał na obecność pod szczytem od 1 grudnia do końca lutego następnego roku, ale akcja górska miała się zakończyć najpóźniej do 15 lutego. Zawada złapał się za głowę.
Bo jak tu w tak ekspresowym tempie załatwić transport? Jedzenie? Bilety lotnicze?
Jak zebrać ekipę?
No i jak na to wszystko znaleźć pieniądze? Bo polskie złotówki... Cóż, sprawdzały się w kraju. Na miejscu potrzebna była twarda waluta o zielonkawym zabarwieniu. Obliczył, że najwcześniej pod górą pojawią się na początku stycznia.
„Czy można ryzykować, że w tych warunkach zdobędziemy Everest? Ale z drugiej strony, jak zrezygnować z pierwszego w historii zimowego zezwolenia, na które czekaliśmy tak długo?”^() – pisał we wspomnieniach. Zawada miał świadomość, że podejmuje najtrudniejszą decyzję w swoim zawodowym życiu. I na dodatek ponosi za nią pełną odpowiedzialność, także finansową. Bo decyzje i pozwolenie to jedno, teraz trzeba było błyskawicznie zdobyć dwadzieścia tysięcy dolarów, do tego dodatkowe trzydzieści tysięcy dolarów na wyprawę wiosenną (wcześniej Zawada zdobył pozwolenie na próbę na Evereście wiosną 1980, zamierzał połączyć obie wyprawy) i mnóstwo złotówek. Budżet wyprawy osiągnął kwotę około dwustu tysięcy dolarów. Przy średnich miesięcznych zarobkach na poziomie czterdziestu dolarów kwota była zawrotna. Pieniądze znajdował Zawada w najbardziej absurdalnych miejscach. „Ówczesne kierownictwo Ministerstwa Sportu, czyli GKKFiS, obiecało przekazanie pieniędzy z puli piłkarzy, jeżeli przegrają oni jakiś kolejny ważny mecz, z czym zresztą nasi futboliści nie mieli specjalnych trudności”^() – wspominał czas przygotowań do wyprawy i nieudane dla polskiej reprezentacji eliminacje do piłkarskich Mistrzostw Europy w 1980 roku.
Kucharz w bazie pod Everestem przygotował dla dzielnej dwójki szczytowej czekoladowe torty. Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, 1980.
Błyskawiczna akcja organizacyjna i upór Zawady sprawiły, że 31 grudnia 1979 roku na lodowcu Khumbu u podnóża Everestu i Lhotse stanęła baza, a w niej pojawiła się dwudziestka wybranych spośród czterdziestu rekomendowanych do udziału w wyprawie himalaistów. Zawada był szczęśliwy. Na dodatek akcja górska szła wręcz w ekspresowym tempie. Po zaporęczowaniu śmiertelnie niebezpiecznego lodospadu Icefall, który zaczynał się tuż za bazą i był bramą do wejścia do Kotła Zachodniego, już 8 stycznia stanął obóz pierwszy (tak zwana jedynka) na 6050 metrach, a dzień później dwójka na 6500 metrach. Obóz trzeci założono 15 stycznia na ścianie Lhotse, na wysokości 7150 metrów. Mimo momentami dobrej – jak na zimę w Himalajach – pogody, co oznacza ni mniej, ni więcej, że wiatr wiał, ale nie przewracał i nie udało mu się zniszczyć wszystkich namiotów – wejście na Przełęcz Południową i założenie obozu czwartego, z którego miał być atakowany szczyt Everestu, okazało się olbrzymim wyzwaniem. Wspinacze oblegali górę, zmagali się z huraganem, zespoły zmieniały się i nieustannie podejmowały próby zdobycia przełęczy. Walka trwała równy miesiąc. W końcu 11 lutego na przełęcz dotarli Leszek Cichy, Walenty Fiut i Krzysztof Wielicki, ale dopadła ich tam wichura tak silna, że nie byli w stanie rozbić amerykańskiego namiotu szturmowego, który miał stanowić bazę do ataku szczytowego. Cichy zszedł do trójki, a Fiut z Wielickim skryli się w niewielkim namiocie biwakowym i trzymając maszt, próbowali przeczekać huragan i znieść jakoś temperaturę minus czterdziestu stopni Celsjusza. Nie wytrzymali, na drugi dzień uciekli z przełęczy.
Odmrożeni.
Zniechęceni.
Andrzej Zawada zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. „Zdawałem sobie doskonale sprawę, że wyprawa wymyka mi się z rąk” – pisał potem. „Jeśli nie chciałem jeszcze przegrać, mogłem zrobić tylko jedno: pójść sam na Przełęcz Południową. Moim partnerem był Szafirski”^(). Ta dość odważna decyzja Zawady o mało nie skończyła się śmiercią lidera i o mało nie pokrzyżowała planów wyprawy.
Ekipa spod zimowego Everestu, 1980. W skład wyprawy weszli: Andrzej Zawada (kierownik), Józef Bakalarski (filmowiec), Leszek Cichy, Krzysztof Cielecki, Ryszard Dmoch, Walenty Fiut, Ryszard Gajewski, Zygmunt A. Heinrich, Jan Holnicki-Szulc, Robert Janik (lekarz), Bogdan Jankowski, Stanisław Jaworski (filmowiec), Janusz Mączka, Aleksander Lwow, Kazimierz W. Olech, Maciej Pawlikowski, Marian Piekutowski, Ryszard Szafirski, Krzysztof Wielicki, Krzysztof Żurek. Do tego pięciu szerpów pod dowództwem sirdara Pemby Norbu.
Zawada czuł, że najważniejszą sprawą jest motywacja. Że na „młodych” jak płachta na byka zadziała fakt, że „dziadki” pchają się na szczyt. Ruszyli prosto z trójki, do pokonania mieli osiemset metrów w pionie. Na przełęcz doszli o zachodzie słońca. Rozstawili amerykańskiego omnipotenta, namiot kopułowy, który – jak się wkrótce miało okazać – uratował życie zdobywcom zimowego Everestu. Eskapada „dziadków”, zgodnie z oczekiwaniami Zawady, zagotowała „młodych”. Tak przynajmniej zdawało się liderowi, bo Cichy z Wielickim już wcześniej mieli plan wyjścia do trójki. Przez radio Wielicki podał, że ruszają. Na drugi dzień do czwórki dotarł Andrzej „Zyga” Heinrich z Szerpą Pasangiem. Szykowali się do ataku szczytowego.
Tymczasem Zawada z Szafirskim postanowili zejść. Ten ostatni był szybszy, pognał pierwszy, a Zawada zgubił się w drodze na dół. Przerażony błąkał się aż do zmroku. Na wysokości 7600 metrów usiadł pośród skał i postanowił jakoś przetrwać do świtu. Około drugiej w nocy zobaczył dwa światła czołówek: to Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki ruszyli mu na ratunek. Zziębniętego Zawadę do rana sprowadzali do trójki. A tam czekali na sygnał od Heinricha, który o poranku 15 lutego ruszył na szczyt. O godzinie 12.00 połączył się z bazą i oznajmił, że dotarł na 8350 metrów; cieszył się, że ustanowił rekord wspinania na ośmiotysięczniku zimą bez wspomagania tlenem.
I postanowił odpuścić.
Nie chciał tego wierzchołka.
Zawrócił.
Na szczęście władze Nepalu zgodziły się wydłużyć o dwa dni pozwolenie na akcję górską, do 17 lutego. Nazajutrz Cichy i Wielicki ruszyli do góry; przenocowali na przełęczy, w namiocie, przy minus czterdziestu dwóch stopniach Celsjusza. Siedemnastego lutego 1980 roku o 7.00 rano wyruszyli na szczyt. To był najdłuższy dzień pod Everestem. W bazie, w dwójce, konsternacja, nasłuchiwanie, zamilkły rozmowy i żarty.
Była godzina 14.30.
– Halo, baza, halo, Andrzej! Czy nas słyszycie?
– Tak, gdzie jesteście? Halo, halo!
Nastała cisza. Długa chwila niepewności.
– A zgadnijcie?!
– Halo, halo!
– Jesteśmy na szczycie! Na szczycie!
– Na szczycie, halo, baza! Są na szczycie! Całujemy, hurra! Rekord świata!
Po raz pierwszy ludzie weszli na ośmiotysięcznik zimą.
W wywiadzie rzece Rozmowy o Evereście, przeprowadzonym przez Jacka Żakowskiego tuż po powrocie himalaistów do Polski, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki tak wspominali chwile na szczycie:
Wielicki: „Bałem się euforii. Chciałem jej uniknąć za wszelką cenę. Wiedziałem, że sukces liczy się naprawdę tylko wtedy, kiedy «doniesie się» go do bazy”.
Cichy: „Byłem zupełnie spokojny, wcale nie miałem wrażenia, że dokonałem czegoś niezwykłego. W marzeniach finał wydaje się dużo istotniejszy. Dopiero kiedy go osiągniemy, okazuje się, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest, żeby mieć cel, niż żeby go osiągnąć”.
Wielicki: „Dziś zimowe wejście na Everest to nie jest tylko sprawdzian swoich możliwości. To jest rozwiązanie poważnego problemu sportowego, pokonanie bariery, którą wielu uznawało za nieprzekraczalną”.
Cichy: „Naprawdę, gdyby to nie był Everest, to chyba byśmy nie weszli”^().
Co prawda ledwie zeszli. Nie wiązali się liną. Cichy pędził przodem, Wielicki za nim. Szczyt zdobywali razem, ale zejście było już ratowaniem własnego życia, choć Cichy starał się pozostawać w zasięgu wzroku Wielickiego, który szedł wolniej, bo w czasie wyprawy otworzyły mu się przeszczepy skóry, efekt odmrożeń z poprzedniej ekspedycji. Szedł więc i nie czuł stóp, a te krwawiły. Na dodatek zaczął tracić wzrok, a latarka przestała świecić. W kuluarze nie mieli szans schodzić razem – Wielicki poruszał się strasznie wolno. Podjęli decyzję, że Cichy pójdzie szybciej do namiotu i zacznie gotować wodę. Gdy Wielicki zszedł na Przełęcz Południową, nie mógł odnaleźć namiotu. Dopiero po chwili poszukiwań zauważył niebieską poświatę – Cichy włączył gazowy palnik. Gdy w końcu do niego trafił, zamiast odpoczywać, starał się nad palnikiem kuchenki rozgrzać stopy, tak by amputacje dotknęły go w jak najmniejszym stopniu.
Sukces Polaków odbił się szerokim echem w świecie. W tak lubianej przez Zawadę Francji media pisały: „Zimowa premiera na Evereście stanowi najwybitniejsze wejście ostatnich piętnastu lat. Ta polska wyprawa, kierowana przez Andrzeja Zawadę, zajęła miejsce wśród najwybitniejszych dat w historii himalaizmu, obok zwycięstw Lachenala i Herzoga na Annapurnie oraz Hillary’ego i Tenzinga na Mount Evereście”^().
Dla Krzysztofa Wielickiego, który w składzie wyprawy znalazł się z trzeciego miejsca listy rezerwowej, był to debiut na ośmiotysięczniku. Mało kto przypuszczał wówczas, że z czasem zyska on sławę najszybszego wspinacza na świecie. I najodważniejszego. A zimowe wejście na najwyższy szczyt świata stanie się początkiem odysei Lodowych Wojowników.
Od tego czasu historia światowego himalaizmu miała być pisana na nowo.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------