Wszystko za życie - ebook
Wszystko za życie - ebook
Chris McCandles był chłopakiem z dobrego, zamożnego domu. Miał troskliwych rodziców i kochającą siostrę. Ukończył college i szykował się do studiów prawniczych. Ale właśnie wtedy postanowił wypisać się z klasy średniej, oddał wszystkie pieniądze i ruszył w drogę. Od Meksyku po Alaskę – jeździł autostopem, pociągami towarowymi, wędrował na piechotę, spływał kajakiem. Łatwo zaprzyjaźniał się z poznanymi po drodze ludźmi i równie łatwo te przyjaźnie zrywał, by szukać samotności w dziczy. Nie był jednak zwykłym awanturnikiem i łowcą przygód – raczej filozofem i idealistą. Ukoronowaniem jego życia miała być „ostatnia, największa przygoda, kulminacyjna bitwa, żeby zabić fałszywy wewnętrzny byt i ogłosić triumfalny koniec duchowej rewolucji”.
Jon Krakauer podąża tropem „supertrampa”, jak sam siebie nazywał McCandles. Na podstawie jego zapisków, listów, rozmów z jego przyjaciółmi stara się odtworzyć losy współczesnego Robinsona i wyjaśnić zagadkę jego odejścia.
Ta przepiękna historia młodości, buntu i poszukiwania wolności od kilkudziesięciu lat inspiruje nie tylko czytelników, ale także artystów. Na jej podstawie powstał niezapomniany film w reżyserii Seana Penna.
"Przeczytałem tę książkę dwa razy, niemal bez przerw – od deski do deski. Za pierwszym razem widziałem w mojej wyobraźni film, a za drugim po prostu rozkoszowałem się lekturą. Najbardziej poruszyło mnie w tej historii to, że ten dzieciak w tak krótkim czasie zdołał przeżyć swoje życie w pełni. Niewielu ludziom się to udaje." Sean Penn
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-267-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Patti Smith _Pociąg linii M_
Billie Holiday William Dufty _Lady Day śpiewa bluesa_
Dan Baum _Dziewięć twarzy Nowego Orleanu_
Jill Leovy _Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce_
Brendan I. Koerner _Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego_
Hampton Sides _Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga
i wielka obława na jego zabójcę_
Paul Theroux _Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji_
S. C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_
Jon Krakauer _Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim_
James McBride _Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna,
amerykańskiej duszy i muzyki soul_
Dan Baum _Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę_
David McCullough _Bracia Wright_
Lawrence Wright _Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę_
Linda Polman _Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci_
Jan Błaszczak _The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side_
Charlie LeDuff _Detroit. Sekcja zwłok Ameryki_ (wyd. 3)
Charlie LeDuff _Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje_
Tom Clavin Bob Drury _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia
Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 2)
Andrew Smith _Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię_
Nikki Meredith _Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła_
Nick Bilton _Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę_
Patti Smith _Rok Małpy_
Magda Działoszyńska-Kossow _San Francisco. Dziki brzeg wolności_
David Treuer _Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie_
_amerykańskich plemion_
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w __USA_ __ (wyd. 2)
Ronan Farrow _Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa
i zmowa milczenia wokół gwałcicieli_
S. C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 2)
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam
gardzić sobą nawzajem_
Holly George-Warren _Janis. Życie i muzyka_
Jessica Bruder _Nomadland. W drodze za pracą_
Laura Jane Grace Dan Ozzi _Trans. Wyznania anarchistki,
która zdradziła punk rocka_
Legs McNeil Gillian McCain _Please kill me. Punkowa historia punka_ (wyd. 2)
Alex Kotlowitz _Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago_
Magdalena Rittenhouse _Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero_ (wyd. 2 zmienione)
Rachel Snyder _Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej_OD AUTORA
W kwietniu 1992 roku młody człowiek z zamożnej rodziny ze Wschodniego Wybrzeża udał się autostopem na Alaskę, a potem w pojedynkę zapuścił się pieszo w dzikie ostępy na północ od Denali. Cztery miesiące później na jego rozkładające się ciało natrafiła grupa myśliwych polujących na łosie.
Wkrótce po odnalezieniu zwłok redaktor czasopisma „Outside” poprosił mnie o zajęcie się zastanawiającymi okolicznościami śmierci chłopaka. Jak się okazało, nazywał się Christopher Johnson McCandless. Dowiedziałem się, że dorastał na dostatnim przedmieściu Waszyngtonu, miał doskonałe wyniki w nauce i był wybijającym się sportowcem.
Zaraz po ukończeniu z wyróżnieniem studiów na Uniwersytecie Emory’ego latem 1990 roku McCandless zapadł się pod ziemię. Zmienił nazwisko, dwadzieścia cztery tysiące dolarów zgromadzone na rachunku oszczędnościowym w całości przekazał na cele charytatywne, porzucił swój samochód i większość dobytku, spalił całą gotówkę w portfelu. A potem wymyślił sobie zupełnie nowe życie na obrzeżach społeczeństwa i wędrował po Ameryce Północnej w poszukiwaniu surowego, transcendentnego doświadczenia. Rodzina nie miała pojęcia, gdzie się podziewa ani co się z nim dzieje, dopóki na Alasce nie znaleziono jego zwłok.
Goniony terminem, napisałem artykuł na dziewięć tysięcy słów, który ukazał się w czasopiśmie w styczniu 1993 roku, ale moja fascynacja McCandlessem utrzymywała się jeszcze długo po tym, gdy tamten numer „Outside” zastąpiły w kioskach aktualniejsze publikacje. Nie dawały mi spokoju szczegóły śmierci głodowej chłopaka, a także niepokojące luźne analogie między niuansami z jego życia a tymi z mojego. Nie byłem gotów rozstać się z McCandlessem, dlatego spędziłem ponad rok, odtwarzając zagmatwaną drogę, która doprowadziła go do zgonu w tajdze Alaski. Szczegóły jego wędrówek odkrywałem z zainteresowaniem graniczącym z obsesją. Próba zrozumienia McCandlessa nieuchronnie doprowadziła mnie do rozmyślań na temat innych, szerszych kwestii, takich jak przemożny wpływ dzikich pustkowi na wyobraźnię Amerykanów, powab niebezpiecznej aktywności dla młodych mężczyzn o określonej psychice oraz skomplikowana, napięta więź między ojcami a synami. Wynikiem tego zawiłego śledztwa jest książka, którą właśnie trzymacie przed sobą.
Nie będę się podawał za bezstronnego biografa. Dziwne losy McCandlessa uderzyły w moim przypadku w bardzo osobistą strunę, przez co nie mogłem beznamiętnie opowiedzieć o tej tragedii. Przez większość książki starałem się – jak sądzę, przeważnie z powodzeniem – zminimalizować swą autorską obecność. Uprzedzam jednak czytelnika: historię McCandlessa przeplatam fragmentami narracji zaczerpniętymi z własnej młodości. Czynię to w nadziei, że moje doświadczenia rzucą pośrednio nieco światła na zagadkę Chrisa McCandlessa.
Był niezwykle emocjonalnym młodym człowiekiem, którego cechował uparty idealizm, tak trudny do pogodzenia ze współczesną egzystencją. McCandless, od dawna zafascynowany twórczością Lwa Tołstoja, podziwiał przede wszystkim wielkich powieściopisarzy, którzy rezygnowali z bogactwa i przywileju, po to by wejść pomiędzy ludzi żyjących w skrajnej nędzy. Na studiach zaczął naśladować ascetyzm i rygor moralny Tołstoja na skalę, która najpierw zadziwiała, a potem niepokoiła jego otoczenie. Wyruszając na Alaskę, nie łudził się, że to wyprawa do krainy mlekiem i miodem płynącej – niebezpieczeństwa, przeciwności losu i tołstojowskie wyrzeczenia były właśnie tym, czego szukał. I znalazł więcej, niż się spodziewał.
Przez większość szesnastotygodniowej gehenny McCandless bynajmniej się nie poddawał. Ba, gdyby nie kilka pozornie błahych pomyłek, w sierpniu 1992 roku wyszedłby z alaskańskich lasów równie anonimowo, jak w nie wszedł w kwietniu. Niewinne wpadki okazały się jednak kluczowe i nieodwracalne, jego nazwisko zagościło w nagłówkach brukowców, a oszołomiona rodzina kurczowo chwytała się skrawków płomiennej i bolesnej miłości.
Historia życia i śmierci Chrisa McCandlessa poruszyła zaskakującą liczbę osób. W ciągu tygodni i miesięcy po publikacji artykułu w „Outside” do redakcji napłynęło zdecydowanie więcej listów niż po jakimkolwiek innym artykule w historii czasopisma. Jak można się spodziewać, w tej korespondencji odbijały się radykalnie odmienne punkty widzenia: jedni czytelnicy ogromnie podziwiali chłopaka za odwagę i szlachetne ideały, inni zaś pieklili się, że to nieodpowiedzialny idiota, dziwak, narcyz, który zginął przez własną arogancję i głupotę – i nie zasługuje na całą uwagę, jaką poświęciły mu media. Mój pogląd wkrótce powinien stać się jasny, ocenę Chrisa McCandlessa pozostawiam jednak każdemu czytelnikowi.
Jon Krakauer
Seattle
kwiecień 19951 INTERIOR ALASKI
27 kwietnia 1992
Pozdrowienia z Fairbanks! Dziś otrzymujesz ode mnie ostatnią wiadomość, Wayne. Przyjechałem tu dwa dni temu. W Jukonie trudno było złapać okazję. Ale wreszcie tu jestem.
Proszę, odsyłaj całą moją pocztę do nadawców. Może minąć bardzo dużo czasu, zanim wrócę na Południe. Jeśli ta przygoda okaże się tragiczna i nigdy więcej się nie odezwę, wiedz, że jesteś wspaniałym człowiekiem. Teraz idę w głuszę. Alex.
Pocztówka, którą otrzymał Wayne Westerberg
w Carthage, w stanie Dakota Południowa
Jim Gallien zdążył wyjechać sześć kilometrów za Fairbanks, kiedy przy drodze dostrzegł autostopowicza stojącego w śniegu z wysoko uniesionym kciukiem i drżącego w szarym brzasku Alaski. Wyglądał na młodego, mógł mieć osiemnaście, góra dziewiętnaście lat. Z jego plecaka sterczał sztucer, ale on sam sprawiał przyjazne wrażenie. W czterdziestym dziewiątym stanie żadnego kierowcy nie dziwi widok autostopowicza z półautomatycznym remingtonem. Gallien zjechał na pobocze i kazał chłopakowi wsiadać.
Autostopowicz wrzucił plecak na pakę forda, a potem przedstawił się jako Alex.
– Alex? – powtórzył Gallien, czekając na nazwisko.
– Po prostu Alex – odparł stanowczo młody człowiek, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie połknie haczyka.
Był żylastej budowy, mierzył około metra siedemdziesięciu wzrostu, twierdził, że ma dwadzieścia cztery lata i pochodzi z Dakoty Południowej. Chciał, żeby go podwieźć na skraj Parku Narodowego Denali, gdzie zamierzał pieszo zapuścić się w głuszę i „przez parę miesięcy żywić się darami natury”.
Gallien, elektryk, jechał właśnie do Anchorage, położonego przy George Parks Highway trzysta dziewięćdziesiąt kilometrów za parkiem Denali. Powiedział Alexowi, że może go podrzucić, dokąd tylko zechce. Plecak chłopaka zdawał się ważyć niewiele ponad dziesięć kilo, co według Galliena – wprawnego myśliwego i znawcy lasu – było ładunkiem niewiarygodnie małym jak na kilkumiesięczny pobyt na odludziu, zwłaszcza tak wczesną wiosną.
„Zdecydowanie nie miał przy sobie tyle jedzenia i sprzętu, ile powinien zabrać ktoś wyruszający na taką wyprawę” – wspomina.
Wzeszło słońce. Kiedy zjeżdżali z porośniętych lasem grzbietów powyżej rzeki Tanana, Alex spoglądał na smagane wiatrem torfowiska ciągnące się na południe. Gallien zastanawiał się, dlaczego właściwie zabrał ze sobą świra z południowych stanów, który przyjechał na północ, żeby realizować obłąkańcze fantazje w stylu Jacka Londona. Alaska od dawna przyciągała marzycieli i odmieńców, ludzi przekonanych, że nieskalany bezmiar Ostatniego Pogranicza pomoże załatać wszystkie dziury w ich życiu. Pustkowie nie zna jednak litości, za nic ma nadzieje i pragnienia.
„Ci z Zewnątrz – mówi wolno Gallien z dźwięcznym, przeciągłym akcentem – kartkują czasopismo »Alaska« i myślą: O, pojadę tam sobie, będę się karmił darami natury, dobrze pożyję. Ale kiedy tu przyjadą i wyjdą w pustkowie, no, to już nie jest tak jak w czasopismach. Rzeki wielkie i rwące. Komary żrą człowieka żywcem. W większości miejsc nie bardzo jest na co polować. Życie na pustkowiu to nie piknik”.
Z Fairbanks na skraj parku Denali jechało się dwie godziny. Im dłużej rozmawiali, tym mniej Alex wydawał się Gallienowi świrem. Był sympatyczny i sprawiał wrażenie wykształconego. Zarzucał kierowcę przemyślanymi pytaniami o drobną zwierzynę żyjącą w tych okolicach, o to, jakie owoce leśne można jeść – „tego typu rzeczy”.
Mimo to Gallien niepokoił się o chłopaka. Alex przyznał, że jedyną żywnością w jego plecaku jest pięciokilogramowa paczka ryżu. Sprzęt miał bardzo skromny jak na surowe warunki interioru, który w kwietniu wciąż jeszcze przykrywa powłoka śniegu. Tanie skórzane buty turystyczne Alexa nie były ani wodoodporne, ani dobrze ocieplone. Z jego sztucera kalibru zaledwie .22 nie dało się strzelać do dużych zwierząt takich jak łoś czy karibu, którymi musiałby się żywić, jeśli chciał dłużej przetrwać na pustkowiu. Nie miał siekiery, środka na owady, rakiet śnieżnych ani kompasu. Jego jedynym narzędziem do orientacji w terenie była postrzępiona mapa drogowa stanu wyżebrana na stacji benzynowej.
Sto sześćdziesiąt kilometrów za Fairbanks szosa zaczyna się wspinać na pogórze gór Alaska. Kiedy pick-up podskakiwał na moście przecinającym rzekę Nenana, Alex spojrzał w dół na bystry nurt i wyznał Gallienowi, że boi się wody.
– Rok temu w Meksyku – powiedział – pływałem kajakiem po oceanie i prawie utonąłem, kiedy przyszedł sztorm.
Nieco później wyciągnął swoją wysłużoną mapę i wskazał przerywaną czerwoną linię, która przecinała drogę w pobliżu górniczego miasteczka Healy. Symbolizowała trasę nazywaną szlakiem Stampede. Jest on rzadko uczęszczany i nie pojawia się na większości map Alaski. Na mapie Alexa przerywana linia odbijała jednak od George Parks Highway i wiła się na zachód przez jakieś sześćdziesiąt kilometrów, a potem znikała pośrodku bezdroża na północ od góry Denali. Alex oznajmił Gallienowi, że właśnie tam się wybiera.
Gallien uznał plan autostopowicza za nierozważny i kilkakrotnie próbował go od niego odwieść: „Powiedziałem, że w tamtym rejonie ciężko się poluje, całymi dniami można nie trafić na żadną zwierzynę. Kiedy to nie wyszło, usiłowałem go straszyć opowieściami o niedźwiedziach. Powiedziałem, że niedźwiedziowi grizzly dwudziestkadwójka raczej nic nie zrobi, tylko go rozsierdzi. Alex za bardzo się tym nie przejmował. Odparł, że wejdzie na drzewo. Więc mu wyjaśniłem, że w tej części stanu nie rosną zbyt wysokie drzewa, a z cienkiego świerka czarnego niedźwiedź może go strącić bez wysiłku. Ale on nie ustępował. Na wszystko miał odpowiedź”.
Gallien zaproponował, że zabierze chłopaka do Anchorage, kupi mu porządny sprzęt, a potem zawiezie go z powrotem tam, gdzie chce.
– Nie, dziękuję – odparł Alex. – Wystarczy mi to, co mam.
Gallien zapytał, czy ma licencję łowiecką.
– Jeszcze czego! – parsknął chłopak. – Rządowi nic do tego, jak zdobywam pożywienie. Pieprzyć ich głupie zasady.
Kiedy mężczyzna spytał, czy rodzice albo jakiś znajomy wiedzą, co Alex zamierza – czy będzie miał kto wszcząć alarm, gdyby coś się stało i długo nie wracał – młody człowiek spokojnie odrzekł, że nie, nikt nie zna jego planów, a z rodziną nie rozmawiał od prawie dwóch lat.
– Jestem całkowicie przekonany – powiedział swojemu kierowcy – że nie napotkam niczego, z czym samodzielnie sobie nie poradzę.
„Gościowi nie dało się tego wybić z głowy – wspomina Gallien. – Był zdeterminowany. Naprawdę bojowy. Pasuje mi słowo: podniecony. Nie mógł się doczekać, aż tam wyruszy”.
Trzy godziny za Fairbanks Gallien zjechał z szosy i pokierował swój obtłuczony wóz z napędem na cztery koła ośnieżoną boczną drogą. Przez pierwsze kilometry szlak Stampede był utwardzony i wiódł obok chat z bali rozsianych wśród zarośniętych kęp świerków i topól osikowych. Za ostatnim domem stan drogi zaczął się gwałtownie pogarszać. Stawała się nierówna i zaniedbana, podmyta i zarośnięta olchami.
Latem byłaby przejezdna, choć z trudem – ale teraz nie dało się tamtędy przedostać z powodu pół metra wiosennej śnieżnej papki. Gallien, zaniepokojony, że jeśli zapuści się dalej, to utknie, zatrzymał auto piętnaście kilometrów od szosy, na szczycie niewielkiego wzniesienia. Na południowo-zachodnim horyzoncie połyskiwały oblodzone szczyty najwyższego pasma górskiego w Ameryce Północnej.
Alex uparł się, żeby oddać mężczyźnie swój zegarek, grzebień i resztkę pieniędzy: osiemdziesiąt pięć centów drobnymi.
– Nie chcę twoich pieniędzy – zaprotestował Gallien – a zegarek już mam.
– Jak pan nie weźmie, to go wyrzucę – odparł pogodnie Alex. – Nie chcę wiedzieć, która godzina. Nie chcę wiedzieć, jaki jest dzień ani gdzie się znajduję. To wszystko nie ma znaczenia.
Zanim pasażer wysiadł z pick-upa, Gallien sięgnął za siedzenie, wyjął stamtąd parę starych roboczych gumiaków i namówił chłopaka, żeby je przyjął. „Były na niego za duże – wspomina – ale mu powiedziałem: »Włóż dwie pary skarpet, to będzie ci w miarę ciepło i sucho w stopy«”.
– Ile jestem panu winien?
– Nie ma o czym mówić. – Potem mężczyzna dał Alexowi kartkę ze swoim numerem telefonu, którą chłopak starannie schował do nylonowego portfela. – Jeżeli wyjdziesz stąd żywy, zadzwoń, to ci powiem, jak masz mi oddać buty.
Żona Galliena spakowała mu na lunch dwie kanapki z grillowanym serem i tuńczykiem oraz paczkę chipsów kukurydzianych. Zdołał przekonać młodego autostopowicza do przyjęcia również tego jedzenia. Alex wyjął z plecaka aparat fotograficzny i poprosił mężczyznę, by pstryknął mu zdjęcie, jak stoi na początku szlaku ze sztucerem na ramieniu. Później, uśmiechnięty od ucha do ucha, zniknął na ośnieżonej trasie. Był wtorek 28 kwietnia 1992 roku.
Gallien zawrócił pick-upa, cofnął się do George Parks Highway i ruszył dalej w kierunku Anchorage. Po kilku kilometrach dotarł do niewielkiej miejscowości Healy, gdzie ma posterunek policja stanowa. Przeszło mu przez głowę, żeby się zatrzymać i opowiedzieć władzom o Alexie, ale zmienił zdanie. „Uznałem, że nic mu nie będzie – tłumaczy. – Pomyślałem, że pewnie szybko zgłodnieje i po prostu wróci na szosę. Tak zrobiłby każdy normalny człowiek”.2 SZLAK STAMPEDE
Jack London to Król
Alexander Supertramp
maj 1992
Napis wyryty w kawałku drewna znalezionego
w miejscu śmierci Chrisa McCandlessa
Ciemny jodłowy las piętrzył się groźnie po obu stronach zamarzniętej rzeki. Przedwieczorny wiatr zmiótł białą szreń z drzew; pochylały się teraz ku sobie w zapadającym zmroku, czarne i złowrogie. Głęboka cisza zawisła nad krajem głuchym, odludnym, zakrzepłym w bezruchu, zimnym i tak pustym, że w tej martwocie nie było nawet smutku. Drżała tam nuta śmiechu, ale śmiechu straszliwszego niż smutek, obojętnego jak uśmiech sfinksa, zimnego jak zamróz na drzewach, śmiechu, który miał w sobie grozę nieomylności. To władcza, niepojęta mądrość wieczności drwiła z nędzy życia i wszelkiej o nie walki. Była to Głusza – dzika i lodowata Głusza Północy.
Jack London, _Biały Kieł_
Na północnym skraju gór Alaska, tuż zanim masywne blanki góry Denali i jej satelitów ustąpią niskiej równinie Kantishna, niższe pasmo znane jako Outer Range rozpościera się niczym wymięta kołdra na nieposłanym łóżku. Pomiędzy kamienistymi szczytami dwóch zewnętrznych zboczy Outer Range biegnie ze wschodu na zachód błotniste koryto o szerokości być może ośmiu kilometrów, pokryte mieszaniną torfowisk, olchowych zarośli i cherlawych świerków. Po jego nierównym, pofałdowanym dnie wije się szlak Stampede, trasa, którą Chris McCandless zapuścił się w dzicz.
Tę trasę wytyczył w latach trzydziestych legendarny alaskański górnik Earl Pilgrim. Prowadziła do złóż antymonu – znajdujących się nad strumieniem Stampede powyżej Clearwater Fork, dopływu rzeki Toklat – do których rościł sobie prawa. W 1961 roku firma Yutan Construction z Fairbanks wygrała ogłoszony przez nowy stan Alaska (który utworzono zaledwie dwa lata wcześniej) przetarg na ulepszenie szlaku i przekształcenie go w drogę, po której ciężarówki mogłyby wozić przez cały rok rudę z kopalni. Żeby robotnicy mieli gdzie mieszkać podczas budowy drogi, firma zakupiła trzy zezłomowane autobusy, w każdym z nich zamontowała łóżka i proste piece, a potem spycharka Caterpillar D9 zawlokła je w głuszę.
Projekt wstrzymano w 1963 roku – ostatecznie powstało około osiemdziesięciu kilometrów drogi, ale nie wzniesiono mostów przez liczne rzeki, które przecinała, a wkrótce potem trasa stała się nieprzejezdna z powodu topniejącej zmarzliny i sezonowych powodzi. Dwa autobusy firma zaciągnęła z powrotem na szosę. Trzeci pozostawiono w połowie szlaku, aby służył za schronienie myśliwym i traperom. Po trzydziestu latach od zakończenia robót koryto drogi w większości zostało zniszczone przez podmycia, roślinność i stawy bobrowe, ale autobus nadal tam jest.
Porzucony zabytkowy international harvester z lat czterdziestych stoi czterdzieści kilometrów w prostej linii na zachód od Healy i całkiem niestosownie rdzewieje wśród wierzbówki przy szlaku Stampede tuż za granicą Parku Narodowego Denali. Brakuje mu silnika, niektóre okna są pęknięte albo całkiem ich nie ma, a po podłodze walają się potłuczone butelki po whisky. Zielono-biały lakier zupełnie wypłowiał. Zniszczony napis informuje, że niegdyś stary pojazd należał do systemu transportu miejskiego Fairbanks i nosił numer 142. Dziś często przez sześć czy siedem miesięcy z rzędu nie bywa tam żaden człowiek, jednak na początku września 1992 roku złożyło się tak, że tego samego popołudnia wiekowy autobus odwiedziło sześciu ludzi w trzech różnych grupach.
W 1980 roku rozszerzono teren Parku Narodowego Denali, tak że objął wzgórza Kantishna i najdalej wysunięty na północ łańcuch Outer Range, pominięto jednak kawałek niskiego terenu: długi rękaw znany jako Wolf Townships, przez który biegnie pierwsza połowa szlaku Stampede. Ponieważ tę połać ziemi o wymiarach jedenaście na trzydzieści dwa kilometry z trzech stron okala chroniony teren parku narodowego, gromadzi się tam nadzwyczaj dużo wilków, niedźwiedzi, karibu, łosi i innej zwierzyny. To miejscowa tajemnica, zazdrośnie strzeżona przez myśliwych i traperów świadomych tej anomalii. Gdy tylko jesienią rusza sezon na łosia, garstka myśliwych często odwiedza stary autobus położony niedaleko rzeki Sushana, w najdalej wysuniętym na zachód punkcie nienależącym do parku narodowego. Do granicy parku jest stamtąd około trzech kilometrów.
Ken Thompson, właściciel warsztatu blacharskiego z Anchorage, jego pracownik Gordon Samel i przyjaciel Ferdie Swanson, robotnik budowlany, wyruszyli do autobusu 6 września 1992 roku, tropiąc łosie. Niełatwo tam dotrzeć. Około piętnastu kilometrów za końcem utwardzonej drogi szlak Stampede przecina rzekę Teklanika – wartki, lodowaty strumień o wodach mętnych od gliny lodowcowej. Trasa dochodzi do brzegu tuż nad wąskim wąwozem, przez który wzburzona Teklanika przeciska się białą pianą. Perspektywa przeprawy przez rwący potok o barwie kawy z mlekiem zniechęca większość osób do dalszej podróży.
Thompson, Samel i Swanson to jednak hardzi Alaskijczycy, rozkochani w jeździe pojazdami mechanicznymi w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Po dotarciu do Teklaniki ruszyli wzdłuż brzegu, aż wreszcie natrafili na szeroki roztokowy odcinek o stosunkowo płytkich korytach. Wtedy wjechali autami wprost do wody.
„Ja ruszyłem pierwszy – opowiada Thompson. – Rzeka miała ze dwadzieścia pięć metrów szerokości i była naprawdę rwąca. Mój wóz to podrasowany dodge cztery na cztery z osiemdziesiątego drugiego roku, średnica opon dziewięćdziesiąt siedem centymetrów, a i tak woda sięgała mu aż pod maskę. W pewnym momencie myślałem, że nie przejadę. Gordon ma z przodu wozu wyciągarkę o udźwigu trzech i pół tony. Kazałem mu jechać tuż za mną, żeby mnie wyciągnął, gdybym zniknął pod wodą”.
Thompson dotarł bez przygód na drugi brzeg, a za nim Samel i Swanson w swoich pojazdach. Na skrzyniach dwóch pick-upów wieźli lekkie pojazdy terenowe, tak zwane wszędołazy: jeden trójkołowiec i jeden czterokołowiec. Duże wozy zaparkowali na żwirowym pasie, wyładowali z nich te mniejsze, bardziej sterowne maszyny i właśnie nimi wyprawili się w dalszą drogę do autobusu.
Kilkaset metrów od rzeki szlak znikał pod sięgającymi klatki piersiowej stawami bobrowymi. Niezrażeni Alaskijczycy wysadzili tamy dynamitem i odprowadzili wodę ze stawów. Później pojechali dalej po skalistym korycie strumienia, a następnie przez olchowe gęstwiny. Do autobusu dotarli wreszcie późnym popołudniem. Na miejscu, jak opowiadał Thompson, spotkali „faceta i dziewczynę z Anchorage, którzy stali z pięćdziesiąt metrów dalej i wyglądali na trochę zestrachanych”.
Para nie weszła jeszcze do autobusu, ale znalazła się na tyle blisko, by poczuć, że „bardzo źle stamtąd pachnie”. Do olchowej gałęzi przy tylnym wejściu pojazdu była przywiązana prowizoryczna flaga – zrobiony na drutach czerwony getr, jaki noszą tancerze. Drzwi były uchylone, na nich zaś wisiała przyklejona taśmą kartka o niepokojącej treści. Na stronie wyrwanej z powieści Nikołaja Gogola napisano starannie drukowanymi literami:
S.O.S. POTRZEBUJĘ WASZEJ POMOCY. JESTEM RANNY, BLISKI ŚMIERCI I ZBYT SŁABY, ŻEBY STĄD ODEJŚĆ. JESTEM CAŁKIEM SAM, TO NIE JEST ŻART. NA BOGA, ZOSTAŃCIE TU, ŻEBY MNIE URATOWAĆ. POSZEDŁEM ZBIERAĆ OWOCE W POBLIŻU I WRÓCĘ WIECZOREM. DZIĘKUJĘ, CHRIS MCCANDLESS. SIERPIEŃ?
Dwoje ludzi z Anchorage było zbyt zaniepokojonych tym, na co wskazywały treść kartki i silna woń rozkładu, żeby zajrzeć do środka, więc Samel zebrał się w sobie i sam tam spojrzał. Przez okno zobaczył sztucer Remington, plastikowe pudełko z nabojami, z osiem czy dziewięć książek w miękkich okładkach, porwane dżinsy, przybory do gotowania oraz drogi plecak. Na tyle autobusu, na lichym łóżku, leżał niebieski śpiwór, a w nim chyba coś lub ktoś, choć „trudno to było stwierdzić z pewnością”, jak wspomina Samel.
„Stanąłem na pieńku – mówi dalej – włożyłem rękę przez tylne okno i potrząsnąłem śpiworem. Z całą pewnością coś w nim było, ale nie ważyło wiele. Dopiero kiedy obszedłem autobus z drugiej strony, zobaczyłem wystającą głowę i już na pewno wiedziałem, co to takiego”. Chris McCandless nie żył od dwóch i pół tygodnia.
Samel, człowiek stanowczy, uznał, że ciało należy stamtąd natychmiast zabrać. Jednak ani na niewielkich pojazdach jego czy Thompsona, ani na wszędołazie pary z Anchorage nie było dość miejsca, żeby przewieźć zwłoki. Wkrótce potem na miejscu pojawiła się szósta osoba: Butch Killian, myśliwy z Healy. Ponieważ Killian przyjechał dużą ośmiokołową amfibią Argo, Samel zasugerował, żeby to on zabrał ciało, tamten jednak odmówił, twierdząc, że należy to zostawić policji stanowej.
Killian, górnik dorabiający jako sanitariusz w ochotniczej straży pożarnej Healy, miał w amfibii krótkofalówkę. Z tego miejsca nie mógł się z nikim połączyć, ruszył więc z powrotem w kierunku szosy. Tuż przed zmierzchem, po przejechaniu ośmiu kilometrów, w końcu skontaktował się z radiooperatorem z elektrowni w Healy.
– Halo, tu Butch – oznajmił. – Wezwij policję stanową. W autobusie nad Sushaną jest jakiś człowiek. Chyba nie żyje od jakiegoś czasu.
Nazajutrz o ósmej trzydzieści obok autobusu wylądował hałaśliwy śmigłowiec policyjny, wzbijając tumany kurzu i topolowych liści. Funkcjonariusze pobieżnie zbadali autobus i jego okolice w poszukiwaniu śladów przestępstwa, a potem odlecieli. Zabrali ze sobą zwłoki McCandlessa, aparat fotograficzny i pięć naświetlonych rolek filmu, kartkę z wezwaniem o pomoc oraz dziennik – zapisany na dwóch ostatnich stronach przewodnika po roślinach jadalnych – rejestrujący w formie stu trzynastu enigmatycznych wpisów ostatnie tygodnie życia młodego człowieka.
Ciało zabrano do Anchorage, gdzie w laboratorium kryminalistycznym przeprowadzono sekcję zwłok. Było w takim stanie rozkładu, że nie dało się ustalić dokładnej daty śmierci McCandlessa, koroner nie stwierdził jednak śladów poważnych obrażeń wewnętrznych. Niemal zupełnie brakowało tłuszczu podskórnego, a w dniach lub tygodniach przed śmiercią nastąpił poważny zanik mięśni. W momencie autopsji ciało McCandlessa ważyło trzydzieści kilogramów. Za najprawdopodobniejszy scenariusz uznano śmierć głodową.
Pod wezwaniem o pomoc widniał odręczny podpis McCandlessa, a po wywołaniu klisz okazało się, że zawierają one wiele autoportretów. Ponieważ jednak chłopak nie miał przy sobie żadnych dokumentów, władze nie wiedziały, kim jest, skąd pochodzi ani dlaczego się tam znalazł.3 CARTHAGE
Pożądałam ruchu, nie zaś cichego życia; pragnęłam zaznać niebezpieczeństw i poświęceń. Było we mnie dużo siły, a zużytkować jej nie mogłam w naszem ustroniu.
Lew Tołstoj, _Szczęście rodzinne
_Fragment zaznaczony w jednej z książek znalezionych przy ciele Chrisa McCandlessa
Nie da się zaprzeczyć , że brak przywiązania do miejsca zawsze nas ekscytował. Kojarzył nam się z ucieczką przed historią i uciskiem, prawem i uciążliwymi zobowiązaniami, z absolutną wolnością, a droga zawsze wiodła na zachód.
Wallace Stegner, _The American West as a Living Space_
Carthage w Dakocie Południowej, liczba mieszkańców: dwieście siedemdziesiąt cztery, to senne skupisko domów z deski szalunkowej, uporządkowanych podwórek oraz sklepów o nadgryzionych zębem czasu ceglanych frontach, które dryfuje w czasie, wznosząc się skromnie ponad bezkres północnych równin. Majestatyczne rzędy topoli amerykańskich okrywają cieniem siatkę ulic, których spokój rzadko zakłócają samochody. W miasteczku jest tylko jeden sklep spożywczy, jeden bank, jedna stacja benzynowa i jeden bar Cabaret, gdzie Wayne Westerberg, sącząc drinka i żując słodkie cygaro, wspomina osobliwego młodzieńca, którego znał jako Alexa.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Denali – najwyższy szczyt Ameryki Północnej (6190 m n.p.m.). W latach 1896–2015 obowiązującą nazwą było Mount McKinley na cześć prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jednak w związku z przywróceniem w 2015 roku pierwotnej nazwy szczytu – której używała wcześniej ludność indiańska – posługuję się nią w niniejszym tłumaczeniu (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Jack London, _Biały Kieł_, tłum. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, Warszawa: Nasza Księgarnia, 1997, s. 5.
Od czasu ukazania się książki Krakauera, a później jej ekranizacji w reżyserii Seana Penna, autobus stał się celem wypraw osób zafascynowanych historią Chrisa McCandlessa. W ciągu ostatnich lat zginęły tam dwie osoby, a służby musiały ratować nieostrożnych wędrowców kilkanaście razy do roku. Dlatego w czerwcu 2020 roku, kiedy powstawał niniejszy przekład, władze Alaski usunęły autobus z dotychczasowego miejsca na szlaku. Trafił do Muzeum Północy przy Uniwersytecie Alaskańskim w Fairbanks.
Lew Tołstoj, _Szczęście rodzinne_, tłum. nieznany, Warszawa: Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego, 1899, pl.wikisource.org, bit.ly/3lWgpoT, dostęp: 30.09.2020.