- promocja
- W empik go
Wtem denat - ebook
Wtem denat - ebook
Ciemne chmury zebrały się nad wydawnictwem JaMas…
Gdy wraz z nadejściem jesiennej słoty na jaw wychodzą skutki uboczne redaktorskiego zgonu, zjednoczone siły redakcji, pecha i sekretariatu muszą się zmierzyć z ojcem dyrektorem oraz widmem rychłego bezrobocia. Nic dziwnego, że w tych okolicznościach rzucony żartem desperacki pomysł szybko staje się ostatnią deską ratunku.
Los całego wydawnictwa spoczywa teraz w kierowniczych rękach Wojciecha Szumskiego zwanego Sztywnym, który razem z krasnoludzką sekretarką i ekspertem do spraw rusza na daleki wygwizdów. Tam, w zapomnianym ośrodku wojskowym, mają się odbyć jedyne w swoim rodzaju warsztaty survivalowo-literackie dla wąskiego grona wybrańców.
I to by nawet mogło wypalić, gdyby nie kolejny denat znienacka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67690-43-0 |
Rozmiar pliku: | 951 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ROLACH GŁÓWNYCH:
MICHAŁ MOGIŁA – starszy posterunkowy, chwilowo na urlopie, chociaż wcale nie chciał.
ARKADIUSZ KRAWCZYK – sekretarka z kryzysem tożsamości i planu żywieniowego.
WOJCIECH SZUMSKI (SZTYWNY) – kierownik pecha, ulubieniec tłumów (tyle że nadal nie).
DOPUST BOŻY, CZYLI AUTORZY:
XAVIER F. WOLF – syn swojej mamy, posiadacz wizerunku oraz followersów.
TOMASZ TROSZCZANIEC – literat tak prawdziwy i tak cierpiący, że NFZ ma na to odrębny kod świadczeń.
OLEŃKA KULCZAŃSKA – delikatny kwiatuszek, jaśniejąca gwiazdeczka na firmamencie życia.
MARGO MESJASZ – a dajcie jej wszyscy święty spokój…
J. BOLIGŁOWA – osoba autorska spóźniona niemożebnie, nieprzystojnie i nieoczekiwanie.
W POZOSTAŁYCH ROLACH:
RAFAŁ MANIECKI – bloger, podróżnik, influencer. Wszystko wie, wszystko robi.
JACEK MASTALERCZYK – ojciec dyrektor, właściciel wydawnictwa JaMas. Lubi ciasteczka. Nie wie, co robić.
DANIELA MAJEWSKA – promotorka, podwładna Szumskiego (coraz głębiej zdegustowana tym faktem). Wie, co robić.
KASIA GRZYMSKA – świeżo upieczona kierowniczka redakcji. Robi, choć nie wie co.
OLAF HANZEL – nieustannie spłoszony młodszy redaktor. Nic nie wie.
GRZESIEK STALÓWKA – grafik, informatyk, cudotwórca. Jedyny normalny.PROLOG
Ciemne chmury zebrały się nad wydawnictwem JaMas.
Rzecz jasna, nie zebrały się dosłownie nad pierwszym piętrem starej kamienicy przy ulicy Górniczej, gdzie znajdowała się siedziba oficyny. Skądże znowu, wszak zjawisko tak precyzyjne raczej nie występuje w przyrodzie. A gdyby nawet się przydarzyło, to z pewnością wzbudziłoby zainteresowanie służb meteorologicznych, straży pożarnej i lokalnych mediów. Niestety, nad wydawnictwem zebrały się chmury metaforyczne, choć trzeba przyznać, że tego dnia wyjątkowo dobrze zgrywały się z rzeczywistością. Jak okiem sięgnąć niebo nad miasteczkiem zapowiadało niepodzielne panowanie zestawu obowiązkowego polskiego listopada – ziąbu, pluchy i złorzeczeń. Lecz nawet aura tak ponura, tak złowieszcza nie mogła się równać z wewnętrznymi rozterkami, jakie szarpały aktualnie duszą kierownika promocji bez handlu Wojciecha Szumskiego.
Na te słowa pozostali pracownicy JaMasu zapewne podnieśliby protest, że chwila moment, jakie rozterki, jakie katusze, jaka znowu dusza?! Przecież Szumski – nie bez powodu powszechnie zwany Sztywnym – duszy nie posiadał, a zatem siłą rzeczy nic nią szarpać nie mogło. W ich pojęciu może i był młody, wykształcony i ambitny, lecz to bezduszność z elementami oschłości miał wpisaną do CV jako naczelną kompetencję twardą.
A jednak.
Minuty mijały jedna po drugiej, ulatując z porywami wiatru, ciemne chmury zaczęły siąpić deszczem, a Wojciech Szumski jak zatrzymał się pośrodku nierównego chodnika, tak sterczał tam nadal i z pustką w oczach mierzył się z faktami. Faktami oraz tym, co od kilku godzin bulgotało w nim boleśniej niż kebab dawno minionej świeżości. Niedowierzaniem. Przerażeniem. Bezsilnością.
A wszystko to za sprawą zdjęcia, które dostał późną nocą – zdjęcia, które od razu skasował z pamięci telefonu, lecz wciąż nadaremnie próbował wymazać z własnej pamięci. Zdjęcia obrzękniętej, zdeformowanej twarzy, opatrzonego podpisem krótkim, lecz jakże przemawiającym do wyobraźni:
_Chyba nie chcemy, żebyś tak skończył?_
_Prawda?_ROZDZIAŁ 1
– Wydawnictwo nasze znalazło się nad przepaścią – rozpoczął Jacek Mastalerczyk ze stosownym namaszczeniem.
– Rany boskie… – wyrwało się komuś z gardła ściśniętego rozpaczą, a cała reszta zmartwiała zgodnie.
Po takim otwarciu mogli się spodziewać w zasadzie wszystkiego – czyli dokładnie tego, czego się najbardziej obawiali.
Gdyby w salce konferencyjnej przypadkiem stał sejsmograf, zarejestrowałby teraz drżenie dochodzące z sześciu niezależnych źródeł. Było to drżenie niepokoju, może niepozorne i nie tak efektowne w porównaniu z drganiami, jakie miała w repertuarze skorupa ziemska, za to z nie mniejszym potencjałem na erupcję i ofiary w ludziach.
Najmocniej ze wszystkich odczuł je Arkadiusz Krawczyk, pełniący w wydawnictwie funkcję sekretarki. Choć na pierwszy rzut oka dalece odbiegał od stereotypowych wyobrażeń na temat sekretarki, idealnie nadawał się na to stanowisko. Zwłaszcza w przedsiębiorstwie, które ostatnimi czasy uprawiało komunikację ze światem zewnętrznym metodą oblężonej twierdzy. Krawczyk wyrastał za kontuarem w sekretariacie wydawnictwa JaMas niczym niepokonana przeszkoda, niczym mur niebosiężny, zapora wręcz – potężny wyrzeźbionym ciałem, niewzruszony hartowanym duchem, o skórze ubarwionej dziarami i zroszonej łzami telemarketerów i innych natrętów, którzy ośmielili się zakłócić święty rytm dnia pracy.
Jemu też przyszło wziąć na klatę tę pierwszą, uderzeniową dawkę ojca dyrektora, kiedy w słoneczny czwartek w drugiej połowie września, tuż przed godziną jedenastą, Jacek Mastalerczyk objawił się w stanie głębokiego zafrasowania i wymemłania. Przystanął przed kontuarem w sekretariacie, mlasnął, chrząknął i przystąpił do wyłuszczania.
Otóż on by chciał, prawda, on chciałby usiąść, i mówić, kreować, rzeczywistość kreować, prawda, robić te takie tam, że się bierze te, te perły, tak, perły jedna za drugą i tak snuje, i snuje, i snuje te perły, nie, pereł się chyba nie snuje, o, niza się, tak, więc może… może pan Arek pamięta, jak to się nazywało, to coś, co on by chciał? Że on mówi, kreuje i tak dalej, z tymi perłami, a ta… ta… no… pani Basieńka klaszcze i wspiera, a im bardziej pani Basieńka klaszcze i wspiera, tym bardziej Grażynka mówi, że nie, bo budżet i plan kwartalny, nie, bo trendy na rynku, nie, bo chyba go rozum opuścił… I są ciasteczka, takie różne takie… A tak, kolegium wydawnicze! Tak właśnie. Otóż on by chciał zwołać kolegium, teraz, zaraz, chociaż to czwartek, i może jeszcze trochę ciasteczek by chciał, czy aby mamy ciasteczka?
Arkadiusz Krawczyk właśnie rozwiązywał fascynujący quiz pod tytułem „Jakim serem jesteś” i zaczynał podejrzewać, że niekoniecznie kruchym, dojrzałym cheddarem, raczej rozmiękłą na słońcu gorgonzolą, co wprawiło go w przygnębienie. Oderwał wzrok od ekranu i przesunął na rozmemłanego Mastalerczyka, który monologował do niego zza kontuaru. Będąc sekretarką ze stażem i doświadczeniem, Krawczyk wiedział doskonale, że wdawanie się w dyskusję z ojcem dyrektorem ma mniej więcej tyle samo sensu co tłumaczenie dwulatkowi, żeby wyjął palec z nosa, bo to nieestetyczne. Dlatego darował sobie wytknięcie, że wobec splotu okoliczności ani na panią Basieńkę, ani na Grażynkę nie liczyłby jakoś szczególnie, gdyż z trójcy świętej kolegialnej ostał się ino goły Stalówka; przełknął też cisnący mu się na usta komentarz, że istotnie, z tym rozumem to się chyba już dawno rozstali. Gdy tylko Mastalerczyk dobrnął do brzegu, sekretarka bez słowa sięgnął do kasetki po trzy dychy, po czym z gotówką w garści i poleceniem służbowym w sercu poszedł do działu redakcji. Ojciec dyrektor chciał kolegium, proszę bardzo, będzie miał kolegium. A jak sprężą poślady, to może dostanie jakiś srogi miks wyrobów ciasteczkopodobnych, żeby przy tym mniej gadał.
Licząca trzy osoby redakcja wykazała wobec tego nagłego zewu zwierzchnictwa pełen wachlarz postaw służbowych.
Największą dynamikę reakcji zaprezentował najmłodszy w rodzinie Olaf Hanzel, któremu przypadło uzupełnienie niedoborów służbowych ciasteczek. Wystartował do najbliższego sklepu spożywczego z takim zaangażowaniem, że mało nie skręcił karku. Nagły zgon sprawiłby mu ogólną przykrość, na stanowisko młodszego redaktora – na pół etatu ze skłonnością do nadgodzin – awansował bowiem z praktykanta niespełna dwa tygodnie wcześniej i jeszcze nie zdążył się wykazać ani bogatym słownictwem, ani fachowymi umiejętnościami. W ogóle niczym.
Nie był to zresztą jedyny awans, jaki nastąpił w wydawnictwie JaMas wraz z rozpoczęciem jesieni. Po tym jak pani Barbara Żywny odeszła na emeryturę, nową kierowniczką redakcji została Kasia Grzymska. W związku z tym dotychczasowe miejsce pracy w głównym pomieszczeniu przekazała Olafkowi, a sama przeniosła się za dawne biurko swej poprzedniczki, na zacisznych tyłach. Tego przedpołudnia tak się dała pochłonąć tej zaciszności, że w ogóle nie zarejestrowała przybycia sekretarki z misją. Podczas gdy Krawczyk przekazywał gotówkę wraz z życzeniem ojca dyrektora, ona żuła w zadumie kęs kanapki z hummusem i rzodkiewką, wpatrzona w przypadkową plamę na ścianie naprzeciwko. Plama kształtem przypominała jej profil osobistego narzeczonego, co z kolei nasuwało szereg myśli i skojarzeń, jakich ludzie zwykle nie życzą sobie przy jedzeniu, w związku z czym Kasia żuła ów kęs już trzecią minutę. Z punktu widzenia procesów trawiennych było to zdrowe i godne pochwały, z punktu widzenia przyszłości jej narzeczeństwa – niekoniecznie.
I jedynie Grzesiek Stalówka, który niezmiennie piastował w wydawnictwie stanowisko grafika, ilustratora i cudotwórcy, zareagował w sposób doskonale adekwatny do sytuacji. Bądź co bądź niejedno kolegium już przeżył, choć musiał przyznać, że parę razy niewiele brakowało. Dokończył teraz, co miał do dokończenia, zapisał plik, zapisał kopię pliku, przeciągnął się, przeżegnał w duchu i powędrował do salki konferencyjnej. Nie minęły jednakże nawet dwie minuty, kiedy wrócił z informacją, która wstrząsnęła wydawnictwem u samiuśkich posad.
Otóż na widok osamotnionego Stalówki ojciec dyrektor zamlaskał i zauważył z niespotykaną zwięzłością, że on by sobie jednak życzył tak w pełniejszym składzie, zamierza bowiem wygłosić odezwę do narodu.
Tym oto sposobem kwadrans później w salce konferencyjnej zebrała się cała załoga.
Ojciec dyrektor stanął u szczytu stołu, dzięki czemu symbolicznie górował zarówno nad pracownikami, jak i nad świeżo rozpakowanym pudłem ciasteczek. Po jego lewej ręce usiadł Arkadiusz Krawczyk, reprezentując godnie, acz samotnie siły sekretariatu. Dalsze dwa krzesła przypadły tak zwanemu pechowi, czyli działowi promocji i handlu w osobach Danieli Majewskiej jako szeregowej wyrobniczki oraz Wojciecha Szumskiego w roli kierowniczej. Z powodu mizernych wymiarów pomieszczenia oraz imponującej postury sekretarki – zwłaszcza na wysokości barków – po tej stronie stołu panował ścisk, wskutek czego podwładną od przełożonego dzieliły zaledwie centymetry. Wykrzywiający twarz Danieli grymas zdradzał, że oto Majewska cierpi męczarnie, oto walczy z samą sobą, żeby się nie odwinąć, słowem albo łokciem, że wstrzymuje oddech i jest gotowa go wstrzymywać choćby i przez godzinę bądź dwie, byle nie oddychać tym samym powietrzem co ta gadzina ludzka w fazie ostrego linienia. Choć jeszcze bardziej niż fizyczna bliskość przełożonego prawdopodobnie irytował ją fakt, że Szumski miał jej fochy i funkcje życiowe w poważaniu tak głębokim, że trzeba by ich szukać metodą endoskopową.
Redakcja rozsiadła się wzdłuż przeciwnej krawędzi stołu, w składzie uporządkowanym od najmniej do najbardziej poruszonego członka. Miejsce przed Krawczykiem zajął Grzesiek Stalówka i tak we dwóch, patrząc sobie w oczy, z zimną krwią czekali na dalszy rozwój wydarzeń. Obydwaj na co dzień toczyli nierówne boje z ojcem dyrektorem, przebijając się siłą argumentu i argumentem siły przez jego budżetowo-filozoficzne wizje i inne urojenia. Dziwnym zrządzeniem losu obaj byli też zdania, że taki zjazd na desce z czynnego wulkanu to równie relaksujący sposób spędzania wolnego czasu co układanie pasjansa czy uprawianie działki.
Na krześle obok Stalówki zasiadła Kasia Grzymska. Było to nie tylko jej pierwsze kolegium wydawnicze, odkąd pani Barbara przeszła na emeryturę, lecz także pierwsze w karierze zawodowej i nie zdążyła tego dobrze przemyśleć. W jednej dłoni ściskała resztkę kanapki z hummusem, w drugiej garść długopisów i cienkopisów, które porwała półprzytomnie z organizera na swoim biurku. Za to zapomniała o jakimkolwiek notatniku czy choćby pojedynczej kartce. Teraz biła się z myślami, czy się wrócić, zakłócając ojcu dyrektorowi odezwę, czy liczyć, że zapamięta kluczowe informacje i niczego nie zawali.
Na dalekim końcu przycupnął Olafek Hanzel, który nie mógł się zdecydować, czy bardziej przeżywa ekstazę z powodu udziału w omawianiu dorosłych spraw wydawniczych, poważniejszych niż wybór ciastek, czy jednak przyspieszone ruchy perystaltyczne wskutek tego, że przypadło mu miejsce dokładnie na wprost kierownika pecha.
Wojciech Szumski wyglądał bowiem, jak gdyby zachodził w głowę, jakiż to tytan intelektu, najwyraźniej gnębiony ciężkimi brakami kadrowymi, postanowił zatrudnić tę bandę i powierzyć im nie tylko odpowiedzialne zadania zawodowe, ale też linijkę i zszywacz. Choć w jego przypadku równie dobrze mógł to być typowy wyraz twarzy spowodowany przypadłością znaną jako, cóż, bycie Szumskim.
Na swoje szczęście gnębiony niejednym brakiem ojciec dyrektor pozostawał ślepy i głuchy na większość sygnałów płynących ze świata – również tych wręcz wycelowanych bezpośrednio w jego osobę. Podczas gdy widownią wstrząsały drgania i westchnienia wtórne, on przeszukiwał kieszenie bluzy. Wreszcie dogrzebał się do wymiętoszonego świstka. Rozprostował go mniej więcej, upewnił się, że pudło z ciasteczkami wciąż stoi w zasięgu ręki, odchrząknął i raz jeszcze przystąpił do wygłaszania odezwy.
– Wydawnictwo nasze znalazło się nad przepaścią. Tak właśnie… właśnie. – Mrużąc powieki, zerknął na karteluszek, podczas gdy jego wolna dłoń sama sięgnęła po pierwsze ciasteczko. – Lecz czasem – mlask – czasem jeden głąb może wszystko odmienić wbrew wszystkiemu! Wbrew potwarzom i przeciwnościom, i wyrokom, zwłaszcza wyrokom, i my tym głąbem zamkniemy usta i… – chrup – otworzymy oczy, tak, otworzymy oczy wszystkim niedowiarkom! Gdyż to głąb mały dla… głąb… a nie, nie głąb… a tak, głąb, znaczy nie głąb, choć głąb… jeden głąb białej kapusty, kilogram cebuli…
Tu ojciec dyrektor zawiesił się doszczętnie. Pomału odwrócił papierek, musnął wzrokiem przeciwną stronę, odwrócił z powrotem, po czym sapnął zafrasowany. Najwyraźniej nie spodziewał się listy zakupów w notatkach do swej wiekopomnej odezwy. Schrupał pospiesznie kolejne ciasteczko, sypiąc wokół okruszkami i jednocześnie szukając zagubionego wątku.
– Tak… tak… A nie! A tak! Lecz czasem jeden KROK! Tak, krok, jeden krok może wszystko i tak dalej, i tak dalej, prawdaż. Krok mały dla człowieka, lecz wielki dla ludzkości, tak, właśnie, byle nie patrzeć w dół, a przed siebie, z odwagą patrzeć w przyszłość! A czymże… czymże…
Naraz ojciec dyrektor znów urwał, gdyż kątem oka uchwycił coś niepokojącego, wprost niepojętego z punktu widzenia rozumu i godności człowieka. Spojrzał więc, tyle że nie w przyszłość, jak właśnie zadeklarował, a nieco bardziej w lewo.
– Czymże… – wymamrotał jeszcze siłą rozpędu, po czym umilknął, bo to, co widział, nie mieściło mu się ani w słownictwie, ani w światopoglądzie.
Jakaś cudza łapa bezczelnie grzebała mu w ciasteczkach.
Olafek wspiął się na wyżyny zarządzania budżetem i zdobył miks ekskluzywny koktajlowy. Lecz łapa nie doceniła oszałamiającego wachlarza form i smaków. Ominęła markizy z nadzieniem orzechowym i słoneczka z marmoladowym kleksem, wzgardziła piankami na biszkopcie i rurkami z nadzieniem chałwowym, a nawet krakowskim pischingerem i piernikową krajanką w czekoladzie. Wyławiała z ciastkowej mieszanki najzwyklejsze deserowe z cukrem i pakowała do gęby pazernej, gęby nienasyconej.
Ojciec dyrektor mlasnął skonsternowany. Pierwszy raz spotykało go coś podobnego! Żeby tak łapą! Ciasteczka! A była to łapa bezsprzecznie wytatuowana i męska, do tego męska sugestywnie. Taka łapa z łatwością mogłaby się odwinąć i cios jej zadany celem skarcenia oddać w sposób dotkliwy.
– …tak. Tak – podjął, dotknięty boleśnie przykrością, jaka go spotkała ze strony tak niespodziewanej. – A czymże… że… a tak, jest przyszłość bez dzieci, tak, bo wszystkie dzieci nasze są, a niektóre to wręcz tak genetycznie są, niezaprzeczalnie, chociaż by człowiek chciał, żeby niekoniecznie, ale cóż z tego, cóż z tego, skoro się kocha jak własne. Zwłaszcza własne się kocha jak… jak własne. No. No więc. Dlatego musimy poczynić krok, krok do przodu, bo każdy krok zostawia ślad i tak zmieniamy się, wszyscy się zmieniamy, jak wszystko na tym świecie, tak, świeży twarożek też się zmienia, pleśnieje, ale pleśń, cóż, pleśń to też jest życie, niby nic, niby nic, ale jednak coś, zawsze coś, tak, i tego się trzymajmy…
Im dłużej ojciec dyrektor tak przemawiał, tym śmielej Arkadiusz Krawczyk grzebał w ciasteczkach. A im śmielej Krawczyk grzebał w ciasteczkach, tym bardziej ojcu dyrektorowi merdało się w notatkach, głowie i twarożku.
– Co ty robisz?! – Stalówka w końcu nie zdzierżył i nachylił się nad stołem ku Krawczykowi. – CO. TY. ROBISZ?! Opamiętaj się!
Daniela postanowiła wzmocnić apel kolegi z działu redakcyjnego i energicznie trąciła sekretarkę łokciem w żebra. Z bólu aż jej pociemniało przed oczami. Z czego on miał te żebra, na litość boską, ze stali pancernej?!
– Ty weź przyhamuj, co? – wysyczała. – Te ciastka raczej nie są keto.
– Keto-sreto – skwitował Krawczyk i bez ceregieli wsadził sobie do ust następne deserowe z cukrem.
Daniela już miała mu wytknąć przekroczenie dobowego bilansu kalorycznego o skromne dwadzieścia procent, ale po namyśle zamknęła usta. Wolała nie wiedzieć, jak wdzięcznie zdołałby to zrymować w obecnym stanie umysłu. Poza tym ojciec dyrektor nabrał wiatru w wątły żagielek i znów sunął przed siebie po gładkiej tafli dygresji.
– …pamiętajmy jednak, że życie to cel! – ciągnął, raz po raz zerkając to na świstek z notatkami i listą zakupów, to do pustoszejącego pudełka. Pot perlił mu się na czole z tego nadmiaru aktywności psychofizycznej. – Znaczy, podróż, nie cel, tak, tak właśnie, miejmy więc odwagę żyć wbrew wszystkiemu, bo umrzeć potrafi każdy, a co nas nie zabije… zabije… to nas wzmocni, tak, i nieważne, ile razy upadasz, ważne, ile razy się podnosisz, tak, człowiek nie wie, kiedy umrze, a wóz, kiedy się wywróci, lecz im głębsza noc, tym bliżej świtu, dlatego… dlatego… WŁAŚNIE! – dokończył i z niewielkim opóźnieniem rozpostarł ramiona w geście tyleż zamaszystym, co bezsensownym.
Po tych słowach w salce konferencyjnej zapadła martwa cisza. Nawet sekretarka na moment przestał chrupać i skupił się wyłącznie na konsternacji.
– Czyli że… że co tak właściwie? – padło wreszcie.
Sztywny jako jedyny z zebranych miał wywalone na trącącą fiksacją relację ojca dyrektora z ciasteczkami i przez cały czas słuchał w skupieniu bez mała nadludzkim. Dzięki temu mógł teraz wyłuskać jakiś sens z odezwy naszpikowanej bzdurami motywacyjnymi.
– Wygląda na to, że jesteśmy w dupie – podsumował sucho.
Wszyscy jak jeden mąż odwrócili głowy w stronę ojca dyrektora, czekając na wyjaśnienia lub sprostowanie śmiało postawionej hipotezy. Jacek Mastalerczyk poskrobał się po kudłatej głowie, miętosząc w palcach świstek z notatkami. Wyłowił z pudełka rurkę i przyssał się do niej, jak gdyby zamiast nadzienia o wątpliwym smaku chałwy wypływał z niej życiodajny tlen.
– Znaczy, nie do końca. – Mlasnął i zakołysał się na piętach. – To nie jest takie proste, że czarne jest czarne, a białe jest białe, ale… tak. Tak. – Mlask. – Jesteśmy tam… gdzie pan… pan… ten pan powiedział. No tak. No jakoś tak wyszło.
– Ale CO wyszło? – zapragnął uściślić Stalówka, bo minuty mijały, a Mastalerczyk, wyssawszy całe nadzienie, zamiast rozwinąć temat ich obecnego miejsca pobytu, zajął się chrupaniem samej rurki.
– No… no… no życie! – Ojciec dyrektor wyglądał na bardzo zadowolonego z tak zwięzłej i niezwłocznej wypowiedzi.
Niczym na tenisowym meczu głowy zebranych odwróciły się na powrót w stronę kierownika promocji. Sztywny przycisnął dłonie do ust i zawiesiwszy wzrok gdzieś przed sobą, w powietrzu coraz gęstszym od oczekiwań, dynamicznie przestawiał puzzle.
Zawsze oddzielał życie prywatne od zawodowego murem uprzejmej obojętności, a wydarzenia ledwie co minionego lata utwierdziły go w przekonaniu, że im mniej wie o ludziach, z którymi pracuje, tym lepiej. Żadnych plotek i pogaduszek, żadnego pokazywania sobie przy porannej kawusi zdjęć obiadu, psa czy bąbelka, żadnych prywatnych dram, składkowych opłatków czy pieczenia ciast na międzynarodowy dzień czegokolwiek. Od poniedziałku do piątku między godziną ósmą a szesnastą nie interesowało go, kto ma wrażliwe jelito, umówioną hybrydę, dziecko w przedszkolu czy kota z nietolerancją makreli. Między szesnastą a ósmą nie interesowało go to tym bardziej.
Lecz te same wydarzenia ledwie co minionego lata nauczyły go również, że czasem życie prywatne potrafi się spleść z zawodowym w bardzo skomplikowany sposób. A potem zacisnąć, odcinając dopływ krwi czy też, jak w tym przypadku – dopływ środków na konto.
Dla nikogo z zebranych nie było tajemnicą, że wydawnictwo JaMas nie zbankrutowało po pierwszym roku działalności głównie dzięki jaśnie dobrodziejce, Małgorzacie Wiłoszyńskiej, znanej czytelnikom jako siostra Apostazja, która w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym zawojowała listy bestsellerów oraz urzędy pocztowe jak kraj długi i szeroki. Mijały dekady, jeden trend wypierał drugi, lecz przepisy nieomal zakonnicy nieustannie schodziły w nakładach, od których działom handlowym robiło się mokro w Excelu. Ojciec dyrektor nosił jaśnie dobrodziejkę na rękach, w zębach nawet, sypał jej pod nogi kwiecie i obietnice, byle opromieniała jego wydawnictwo kolejnymi tytułami w sposób regularny. Nie bez powodu instalacja artystyczna ku czci autorki zajmowała poczesne miejsce w sekretariacie, płosząc interesantów na równi z praktykantami oraz przyprawiając Grześka Stalówkę o permanentną obrazę uczuć estetycznych. Grafik słowem się jednak nie zająknął, jako że była to instalacja naścienno-pośmiertna. Jaśnie dobrodziejce zmarło się w maju tego roku, cześć jej pamięci. Zanim jednak opuściła ten łez padół, zdążyła zapisać prawa do swego dorobku Jackowi Mastalerczykowi w podzięce za lata troski, wsparcia i terminowych przelewów. Zrobiła to jednak pod pewnym konkretnym warunkiem. Warunkiem wiążącym życie prywatne ojca dyrektora z losami wydawnictwa JaMas tak ściśle, że szpilki pomiędzy nie wetkniesz.
Kiedy ten ostatni element układanki trafił na właściwe miejsce, z gardła kierownika pecha dobiegł ledwie tłumiony bulgot.
– Niech zgadnę. – Wojciech Szumski przesunął językiem po górnych zębach, jak gdyby próbował z nich zetrzeć paskudny posmak wypowiadanych słów. – Wieści o nadciągającym bąbelku dotarły do rezerwowego spadkobiercy?
– A to pan… pan… pan wie? – Nawet gdyby ojciec dyrektor zdołał w tym momencie zapanować nad głosem, zdradziłyby go krzaczaste brwi, które tak dynamicznie wyruszyły w górę czoła, że aż mu się okulary zsunęły na nosie o dobry centymetr.
– Niestety – wycedził Sztywny. – Nie żebym był fanem plotek, ale do moich uszu też coś dotarło. Coś o testamencie na pańską rzecz z niezwykle pobożnym zapisem oraz o bardzo niepobożnym skutku ubocznym pewnego skoku w bok, który czyni ów testament nieaktualnym. A skoro wieszczy nam pan tu przepaść i katastrofę, zakładam, że szambo oficjalnie wybiło. Stracimy prawa do przepisów siostry Apostazji, zgadza się?
– No… no… no cóż. No tak. Tak. Właśnie. No taka przykrość. Ja nie wiem.
Stalówkę zamurowało. Kasia upuściła garść cienkopisów razem z niedojedzoną kanapką, a Olafek wyglądał jak wstrząśnięta surykatka. Nawet Krawczyk zapomniał o ostatnim skradzionym ciasteczku i wpatrywał się teraz w ojca dyrektora jak wół w malowane wrota.
– O ja pierdolę… – skwitowała krótko i z uczuciem Daniela Majewska.
– Lepiej bym tego nie ujął. – Sztywny zgodził się z podwładną, po czym wbił lodowate spojrzenie w bezpośredniego przełożonego. – Chociaż sam nie wiem, co się tu bardziej prosi o ciężki wpierdol. Beztroskie wpuszczenie firmy w kanał wąskiej specjalizacji czy zmajstrowanie sobie pozamałżeńskiego bobasa.
– To… to co teraz będzie? – zapytała cicho Kasia, wlepiając w zwierzchnictwo ufne zielone oczęta.
– Teraz, no cóż, teraz… – Ojciec dyrektor rozłożył bezradnie ręce i zatrzepotał nimi, aż się posypały okruszki z jego rękawa. – Teraz to ja nie wiem, co teraz. Może tak, może siak, kto to wie, cóż, ja na przykład wiem, że nic nie wiem, a wszak drogowskaz nie podąża drogą, którą sam wskazuje, prawda, zwłaszcza że błądzić jest rzeczą ludzką, tak, a nic, co ludzkie, nie jest mi obce, tak. Tak. Zwłaszcza to. A zatem. To wy się tu… wy się tu razem… nie lękajcie się! – podsumował zgrabnie, zgarnął pudło z resztką ekskluzywnych ciasteczek i wyszedł.ROZDZIAŁ 2
– No to po nas – podsumował głucho Stalówka.
Nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy byli zajęci liczeniem.
Po pechowej stronie stołu konferencyjnego Daniela Majewska liczyła przychody i rozchody. Jedna pensja na jej rękę plus druga pensja na rękę mężowską. Może coś im jeszcze wpadnie za fuchy po godzinach, musi to ustalić. Okej, ogółem nie jest źle, żadnych kokosów, ale stabilnie. Minus rata kredytu hipotecznego, znowu w górę, bo czemu nie, minus opłaty stałe – no, stałe tylko z nazwy, bo z kwot to już niekoniecznie… Minus ubezpieczenie samochodu, przecież koniec polisy wypada akurat na początku października, zaraz potem przegląd gwarancyjny pieca. A tu jeszcze bąbelek bezczelnie podrósł i prezentował roszczenia: proste zęby, fachowa opieka, edukacja, co następne, może zdrowa żywność i perspektywy?! Nie, nie ma mowy, żeby udźwignęli to wszystko z jednej pensji i fuch, choćby i najtłustszych, żeby szlag trafił tego…
Grzesiek Stalówka zapewne przybiłby piątkę koleżance z pecha, gdyż właśnie obliczał stosunek budżetu domowego do liczby dzieci i innych zwierzątek domowych, z których żadne nie przynosiło pożytku finansowego, za to każde domagało się posiłków, dachu nad głową i tym podobnych atrakcji. Oraz gotówki – na radę rodziców, na wycieczki, na książki, na dodatkowy angielski, na dodatkowy basen, na dodatkowy święty spokój… Chyba powinien odświeżyć parę kontaktów zawodowych, zanim będzie zmuszony powiedzieć potomstwu, że Mikołaj nie żyje, więc w tym roku nie przyniesie im nawet skarpet.
Arkadiusz Krawczyk nie miał na utrzymaniu ani dzieci, ani zwierząt, skupiał się więc na liczeniu kilometrów, jakie razem z prawie mężem planowali pokonać jeszcze w tym sezonie w drodze na puchary i eliminacje. Do tego bramki na autostradach, opłaty, wejściówki, noclegi, wyżywienie… No i te szałowe slipy, które sprowadzili aż ze Stanów. Dwie stówy za parę, dwie stówy! A mogli się zamknąć w pięciu dychach razem z wysyłką, to nie! Sam się uparł, żeby nie kupować u Chińczyka gatek z poliestru, opisanych boleśnie połamaną polszczyzną jako „seksi męskie pozowanie tułowia sakiewka na penisa”, lecz zainwestować w szałowy nylon ze spandeksem i nadzieją, że inwestycja zwróci się w medalach i nagrodach pieniężnych. Jasne, w najgorszym razie mógłby się zająć obsługą administracyjną siłowni, zawsze to mniej wariatów, zdrowsze środowisko pracy, utrzymać się też utrzymają, ale żeby tak pracować z prawie mężem? Nie no, to przecież niehigieniczne…
Wciśnięty w najdalszy kąt Olafek Hanzel liczył, że ktoś coś wymyśli, zanim wieść rozejdzie się po branży. Zdążył się pochwalić wszem wobec skraweczkiem etatu i nie chciał tego odszczekiwać. Możliwe też, że uczynił to z wyższością, która niechybnie odbiłaby mu się ciężką czkawką, gdyby szanowna brać studencka dowiedziała się teraz, że wydawnictwo splajtowało zaraz po tym, jak go zatrudniło. Lecz wszystkie szyderstwa i szykany tego świata byłyby zaledwie muśnięciem w porównaniu z tym, jak zapewne zareagowałaby jego osobista mamusia. Żaden tam Słowacki z testamentem i kagańcami, żadna Urszulka Kochanowska ze zniknieniem swoim, żadne _Żale Jakuba nad utratą gaci_ nie wyraziłyby choćby ułamka tej rozpaczy, tej jeremiady, jaką odpaliłaby mamusia Hanzlowa na wieść o krzywdzie jedynego syneczka. _Stabat Mater Dolorosa_ w jej wykonaniu zawstydziłoby całą chrestomatię staropolską. Oraz całego Olafka.
Kasia Grzymska ku własnemu niedowierzaniu podeszła do nadciągającego dramatu bardzo fachowo, mianowicie zaczęła od liczenia nakładów. Jako jedyna z obecnych wiedziała w miarę dokładnie, ile książek z przepisami siostry Apostazji na dzień dobry zjeżdżało z drukarskich maszyn. A to był tylko nakład początkowy, do którego potem, w miarę upływu czasu, dochodziły dodruki i wznowienia, wydania poprawione i rozszerzone, edycje specjalne… Na myśl o szpalerach zer zakręciło jej się w głowie, aż musiała chwycić się blatu. Przecież nawet gdyby zebrali do kupy wszystkie pozostałe tytuły wszystkich pozostałych autorów razem, nie dobiliby do nakładu najsłabiej schodzącej części – tej z przepisami na pięćdziesiąt dwa dania z wątróbki na słono i na słodko.
Z czego wynikało, że Stalówka miał rację.
Już po nich.
– Nie no, chwila. – Daniela wyczuła popłoch Kasi i pospieszyła ze wsparciem, chociaż sama nie czuła się najpewniej. – Spokojnie. Bez paniki. Przecież to nie jest tak, że z dnia na dzień zostajemy z niczym, prawda? Mamy magazyn pełen wydrukowanych książek, tak? Mamy jakąś sprzedaż, wpływy, rozliczenia bieżące czy prognozowane. Zna ktoś umowy, warunki i tak dalej?
– No. – Grzesiek Stalówka w zadumie pokiwał głową. – Ktoś zna.
– Zajebiście. Kto?
– Głazina.
No tak.
Sekretara redakcji Grażyna Sławińska, nie bez powodu ochrzczona Głaziną, przez lata dźwigała na swych barkach losy wydawnictwa JaMas. Nawet gdy komuś wydawało się przez moment, że ma tu coś do powiedzenia, jakąś wiedzę o rynku, moc sprawczą albo decyzyjną, Głazina metodycznie i bez pośpiechu wyprowadzała go z błędu. To ona ogarniała umowy i rachunki, przychody i rozchody, procesy i negocjacje. Wiedziała wszystko, znała każdego, niepodzielnie władała planem wydawniczym, kosztorysami i żywiołami, ze szczególnym uwzględnieniem ojca dyrektora. I zapewne czyniłaby to nadal, ku wspólnej glorii i chwale, gdyby okoliczności nie pchnęły jej do zbrodni.
Oczywiście ktoś mógłby wytknąć, że okoliczności okolicznościami, ale naprawdę nie musiała od razu mordować nadgorliwego redaktora współpracującego, który w przypływie praworządności zamierzał ujawnić pozamałżeńskie harce ojca dyrektora wraz ze skutkami spadkowymi tychże. Nawet jeśli owo ujawnienie skutkowałoby bezpowrotną utratą przez wydawnictwo JaMas praw do dzieł zebranych siostry Apostazji, czyli… stanem obecnie zaistniałym.
– Dobra, nie ma na co czekać – orzekł Sztywny. Nie tracił czasu na liczenie oszczędności, zamiast tego pospiesznie kalkulował. – Musimy wrzucić na rynek jak najwięcej książek, zanim tamci spadkobiercy nas zablokują sądownie. Ile tego jest? – zwrócił się do Krawczyka.
Ten wzruszył ramionami, niemal zrzucając przy tym Majewską z krzesła.
– Cholera wie. Trzeba by policzyć.
– Ale jak? – odważył się wtrącić Olafek.
– Możesz na paluszkach, jeśli masz takie życzenie.
– Mniej więcej ile? Rząd wielkości? – drążył Wojciech Szumski. – Ktoś się chyba w tym orientuje?
– No – przytaknęła Daniela. – KTOŚ POWINIEN.
Reszta przytaknęła na znak, że istotnie, ktoś powinien i oni już dobrze wiedzą, kto to taki. W odpowiedzi Sztywny raczył unieść brew.
– A na mnie patrzycie, gdyż? – zapytał tonem uprzejmie sugerującym, żeby się wszyscy z łaski swojej raczyli w te pędy odwalić.
– Gdyż podobno jesteś kierownikiem promocji i handlu – wyłożyła uprzejmie Daniela. – Z definicji powinieneś wiedzieć takie rzeczy. Szefie.
– Promocji BEZ handlu – sprecyzował. – Nie mam i nigdy nie miałem dostępu do systemu sprzedaży. Nawet nie wiem, czy w tym pierdolniku w ogóle funkcjonuje jakikolwiek system, bo może cała sprzedaż opiera się na liczydle i zeszycie w kratkę.
– Och, już nie przesadzajmy z tym czarnowidztwem. – Kasia Grzymska sięgnęła do pokładów wrodzonej naiwności, którą mylnie brała za życiowy optymizm. – Na pewno nie jest aż tak źle. Ktoś to przecież dotąd z powodzeniem kontrolował, prawda?
– No. – Stalówka pokiwał głową. – Głazina.
– Ale przecież Głazina siedzi! – poczyniła słuszne spostrzeżenie Daniela.
– No i?
Wtem Kasia Grzymska doznała olśnienia.
– To… to może księgowa? Księgowa chyba powinna coś wiedzieć, prawda? Od tego przecież są księgowe. Żeby liczyć i wiedzieć… rzeczy.
– A tak właściwie… – Daniela zawiesiła głos i rozejrzała się po salce. – A tak właściwie to gdzie jest księgowa? Przecież dziś czwartek. Dlaczego jej tu nie ma?
– A bo ja wiem… Zna ktoś numer do księgowej?
– Głazina – odparł ponuro Grzesiek Stalówka. – Głazina zna wszystkie numery.
W tym momencie Sztywny już nie wytrzymał. Wychylił się gwałtownie zza Danieli i skinął głową na sekretarkę.
– No? – warknął. – Powiesz wreszcie coś sensownego czy będziesz dalej wpieprzał ciasteczka jak małpa kit? Latami pracowałeś z Głaziną biurko w biurko, musisz coś wiedzieć. Cokolwiek!
Arkadiusz Krawczyk przez chwilę wyglądał, jak gdyby rozważał, czy odpowiedzieć jaśnie panu kierownikami rzeczowo i kulturalnie, czy jednak iść w przemoc i mordobicie. Wreszcie wsunął do ust ostatnie ciasteczko, strzepnął cukier z brody i głęboko odetchnął. Rzeczywiście, coś wiedział. Tyle że wolałby się do tego nie przyznawać, by uniknąć pytań o źródło informacji. Źródło mogłoby zgłosić uzasadnione pretensje, a tego sobie nie życzył.
– Głazina siedzi w areszcie – przystąpił do dzielenia się starannie wyselekcjonowaną wiedzą – i raczej prędko nie wyjdzie. Podobno tak odmówiła złożenia wyjaśnień, że doprowadziła prokuratora do stanu przedzawałowego, zgagi lub obydwu naraz. Podobno. I może pracowałem z nią biurko w biurko, ale pan kierownik wybaczy, ja w pliki zamężnym kobietom nie zaglądam. Poza tym pochłaniały mnie osobiste obowiązki służbowe.
– Bingo to nie są obowiązki służbowe – odparował Szumski z zaczepnym błyskiem w oku. – To są jakieś żarty? Nie mówcie mi, że od aresztowania Głaziny cała sprzedaż jest wyłącznie w rękach tego… tego… – Urwał, bo na usta cisnęły mu się wyłącznie określenia, jakimi nie powinien obrzucać zwierzchnika. Przynajmniej nie przy świadkach. Wobec tego pozostało mu jedynie zawezwanie do najwyższego bóstwa opiekuńczego ze wszystkich panteonów znanych ludzkości. – Kurwa mać…
– Wyjątkowo się zgodzę – mruknęła Daniela.
– Już po nas – powtórzył Stalówka.
Zebrani wokół stołu pracownicy wydawnictwa oklapli, jak gdyby niewidzialna ręka rynku spuściła z nich powietrze.
– Poważnie? – Na widok ich postawy Wojciech Szumski skrzywił się z obrzydzeniem. – Wydawnictwo leci na czołówkę z rzeczywistością, a wy od razu puszczacie kierownicę i zamykacie oczy? Tylko na tyle was stać?
Grzesiek Stalówka odetchnął głęboko. Jak każdy zdrowy na umyśle człowiek nie przepadał za kierownikiem pecha, ale jeszcze bardziej za plajtą i bezrobociem. Dobrze rozegrany upór Szumskiego mógł uratować im wszystkim tyłki.
– Okej. Okej. – Pochylił się do przodu, wspierając łokciami o stół, i skupił uwagę na kierowniku pecha. – Możemy wyprzedać zawartość magazynu, jasne, choćby do gołego klepiska. I co to da? Odzyskamy część kasy, nie wszystko, ale część. Może do końca roku utrzymamy się na powierzchni. A potem co? Jak chcesz zapełnić ten magazyn z powrotem, czym?
– Mam taką śmiałą koncepcję, żeby może książkami.
– Fantastycznie. Czyimi?
– Bo ja wiem? Autorów?
– A tak dokładniej? – Stalówka nie odpuszczał, dziękując losowi za dwie córki w wieku nastoletnim, bo mógł tak dyskutować naprawdę długo. – Świętej pamięci siostry Apostazji czy Juchy, która właśnie trzeci raz przełożyła deadline na drugą powieść, bo gwiazdy nie są w porządku?
– Ja już prawie skończyłem przepisywać tamten rękopis… – bąknął Olafek ze swojego kąta.
– Brawo ty.
– Ale po co ty go przepisujesz? Przecież ta książka wypadła z planu… – niezmiernie zdziwiła się Kasia.
– Kiedy?!
Ignorując bezproduktywną z jego punktu widzenia dyskusję, jaka rozgorzała gdzieś w tle między członkami redakcji, Wojciech Szumski wrócił do kalkulowania. Czyli co? Nie mieli autorów, nie mieli planu awaryjnego, tak? Zaczynali od zera. Zabębnił palcami w stół. W sumie mogło być gorzej, uznał. Zero to całkiem niezły punkt wyjścia.
– Dobra. Potrzebna nam oferta, target i świeża autoidentyfikacja – wyliczył. – Może nawet rebranding. Musimy się odciąć od trudnej przeszłości i zdefiniować na nowo. Musimy znaleźć coś, co przyciągnie do nas autorów i czytelników, i na tym zbudować nową tożsamość. Możliwie szybko.
Stalówka machnął ręką.
– Przyciągnięcie autorów to pestka, teraz więcej ludzi pisze, niż czyta. Możesz coś złowić na Wattpadzie, jeśli masz czas i cierpliwość… a raczej nie masz – dodał nieco ciszej, ale tylko nieco. – Albo iść na łatwiznę i wrzucić jutro krótkie info do social mediów, że szukamy czegokolwiek, debiutów, gorących romansów, krwawych kryminałów, powieści drogi, poezji śpiewanej. Nieważne, co to będzie, pojutrze będziesz miał skrzynkę zatkaną po korek. Zapewne w większości byle czym, ale nawet byle co to zawsze więcej niż nic – zapewnił pocieszająco. – Więc tym bym się nie martwił. Natomiast z czytelnikami już nie będzie tak łatwo.
Sztywny doskonale wiedział, co miał na myśli Stalówka. Znał statystyki czytelnictwa lepiej niż własną kieszeń. Wydawcy kłębili się na rynku niczym germańskie hordy u bram Rzymu, walcząc o uwagę i portfel ledwie trzydziestu paru procent ostatnich sprawiedliwych, dla których książki wciąż stanowiły przedmiot wart czasu, uwagi, a nawet pożądania.
– Czyli potrzebujemy czegoś, co nas wyróżni, czym rzucimy się czytelnikom w oczy. Mocnego hasła, tytułu, konceptu…
– Budżetu? – podsunął kąśliwie Krawczyk.
– Może trupa? – dobiegło nieoczekiwanie z najdalszego kąta.
Wszyscy obrócili się do Hanzla, który mało nie zemdlał z tego nadmiaru atencji. Czyżby to było to? Moment chwały? Przełom, który zdefiniuje na nowo nie tylko tożsamość wydawnictwa, ale też samego Olafka?!
– Trup jest konceptem – dodał, płoniąc się niczym dziewczę z ballady. – Takim niezmiernie… dystynktywnym.
– Nie no, jasne. Trup. Czemu nie? – Szumski zaśmiał się drwiąco. – Pierwszy już padł, to może idźmy w kryminał, w końcu to nam przychodzi naturalnie! Proszę bardzo, nawet mam hasło. „JaMas: nowy wymiar _true crime_!”. Albo o, proszę, idźmy na całość. „Jedyne wydawnictwo z oficjalnym bodycountem ogłasza warsztaty literackie dla śmiałków. Trzy dni w głuszy sam na sam z bezlitosnym wydawcą. Kto przeżyje, ten wygrywa debiut oraz życie!” – zakończył szyderczym zakrzyknięciem.
– Co? – Daniela Majewska drgnęła razem z krzesłem, aż zazgrzytało nogą o podłogę.
– Ty, czekaj no. – Krawczyk obejrzał się na kierownika pecha z autentycznym zainteresowaniem. – To ma sens.
– Ale to jest dobry pomysł! – zakrzyknął Stalówka z nieczęstym u niego ożywieniem. – Tego jeszcze nie było!
– Czyli taki… kryminalny survival?
– Damy im broń czy internet wystarczy?
– Ale będą pisać czy tylko walczyć o życie?
– Idziemy w streaming? To nam podbije koszty…
– Ja bym szedł. Streaming ostro zwyżkuje.
Wojciech Szumski powiódł wzrokiem po współpracownikach. Sądząc po wyrazie ich twarzy, doznawali właśnie zbiorowej ekstazy.
– Przepraszam, że tak bez ogródek, ale czy was wszystkich popierdoliło?
– Jest taka opcja – przytaknęła Daniela, nagle rozpromieniona niczym słoneczko na letnim niebie. – Ale to serio może chwycić. Kryminały schodzą jak dzikie.
– Ten segment rośnie od lat i nie zanosi się, żeby nagle miał przestać. – Stalówka poparł koleżankę fachowym argumentem. – Ludzie mają słabość do zbrodni, a my możemy im ją…
– Ale nie w ten sposób! – zaprotestowała Kasia. – Tak… tak… tak się nie godzi! Nie możemy się promować na czyjejś krzywdzie, co sobie ludzie pomyślą?! Że jesteśmy jakimiś hienami?!
– A co nam szkodzi? – zapytał Grzesiek Stalówka. – Cała branża mówi o nas per „ci, co wykończyli redaktora”. I wcale nie chodzi o to, że zatrudniamy ludzi za głodowe stawki. Już i tak nikt nie chce z nami pracować, naprawdę nie mamy nic do stracenia.
– Co ty wygadujesz? – Szumski pierwsze słyszał.
– No tak. Kiedy po branżuni rozeszły się plotki, jak Głazina rozprawiła się z Chojnowskim, nasi wciąż żywi redaktorzy i korektorzy hurtem porzucili zlecenia. Kasia i Olafek ogarniają teraz wszystko własnymi siłami. Nie żeby zostało im tyle roboty, żeby we dwoje nie dali rady, ale…
Sztywny zmarszczył brwi.
– I co w związku z tym? Tamci spietrali, to znajdźcie nowych. Ty! – rzucił do Olafka, który mało nie zszedł z wrażenia. – Masz chyba jakichś bezrobotnych kolegów na roku?
– Mam! Zaiste, w rzeczy samej oraz… istotnie. To jest, mam, ale…
– Ale co?
– Ale ja ich lubię…
Kasia westchnęła głęboko, po czym położyła dłoń na dłoni młodszego redaktora i zaczęła tłumaczyć kojącym tonem:
– Jeszcze raz. Głazina siedzi w areszcie. Głazina nie może cię skrzywdzić…
Z mocarnej piersi Arkadiusza Krawczyka dobyło się głębokie, mruczące westchnienie, od którego w niejednej żyle zawrzałaby krew.
– Musimy czymś przyciągnąć autorów i czytelników – powtórzył powoli za Szumskim. – Jasne. Ale nie mordowaniem współpracowników, jeśli pan kierownik łaskawie pozwoli. Po prostu nie.
– Gdyż?
Krawczyk najchętniej poprzestałby na „gdyż nie”, ewentualnie na energicznym wyproście ściśle wyspecjalizowanych paliczków palca środkowego. W zaistniałej sytuacji stwierdził jednak, że spróbuje przemówić do Szumskiego jak do człowieka. Wszak lubił wyzwania.
– Gdyż widzi pan, panie kierowniku, odkąd w mediach poszła fama, że u nas mordują, ciągle ktoś dzwoni. Dziennikarze dzwonią. Podcasterzy. Blogerzy. Okej, tych jeszcze spławię. Ale dzwonią też mili zboczeńcy, którzy bardzo by chcieli, żeby im dać zleconko, a potem osobiście ukarać ich za każdą literówkę, jaką puszczą. Zły korektor, te klimaty. I oni dzwonią i dyszą, ja odbieram i słucham, a potem mi się po nocach śni. A jak zaczniemy promować inicjatywę zgonem Chojnowskiego, to hurtowe dikpiki mam zagwarantowane. Nie żebym nie doceniał piękna męskiej osobowości, jednakowoż co za dużo, to i świnia nie zeżre. Więc pan kierownik wybaczy, ale pierdolę taką robotę.
– Masz może lepszy pomysł?
– A tak się składa, że mam – odćwierkał równie słodko sekretarka. – Lep na autorów, że mucha nie siada. I nawet będę taki miły i sam to panu kierownikowi załatwię.
– Nie – oznajmił kategorycznie Szumski. – Nie. Okej, kryminał sam w sobie ma sens, ale ten trup, te warsztaty… nie! Pal sześć, czy tak się godzi, czy nie godzi, takich rzeczy nie organizuje się w tydzień. Nawet nie w miesiąc. Zanim zdążymy cokolwiek ogarnąć, będziemy zwijać manatki.
– No bez jaj. – Daniela spojrzała na kierownika z niesmakiem. – Daj mi święty spokój i dostęp do internetu, a ogarnę ci to w tydzień.
– No co za mobilizacja, kto by się spodziewał. Nie! Nie, wykluczone. Koniec dyskusji!
I wtedy Kasia Grzymska przeliczyła wreszcie wpływ etatu w wydawnictwie JaMas na życie osobiste, jęknęła, po czym rozbeczała się na całego.
Przez następny kwadrans jednocześnie szlochała i usiłowała wyjaśnić, o co właściwie chodzi. Przez urodzaj dźwięków towarzyszących, jakie z siebie wydawała, dość trudno było uchwycić sedno jej wypowiedzi, choć niemal na pewno kilka razy posłużyła się słownictwem rzekomo nieprzystającym młodej damie o delikatnej konstrukcji. Wreszcie zdołali poskładać strzępy w mniej więcej logiczny komunikat, że jeśli Kasia straci pracę, to koniec, gdzie ona znajdzie pracę w tym powiecie, no chyba że w szkole, ale tam ją stratują podczas pierwszej przerwy, nie, ona się nie nadaje, straci pracę i wtedy koniec z hummusem, koniec z rzodkiewką, rzodkiewkę co najwyżej zobaczy przez płot, jak rośnie raźno emerytom w ogródkach działkowych, ale to nie wszystko, o nie, bo tym razem embargo na dobra luksusowe nie wystarczy, tym razem Pan Paragon na pewno będzie się chciał przeprowadzić do miasta wojewódzkiego celem maksymalizacji przychodu i zawodowych perspektyw, na co nalegał od dawna w sposób natarczywy.
Tego było stanowczo za dużo jak na nerwy Wojciecha Szumskiego.
Kierownik pecha przejechał dłonią po twarzy i zacisnąwszy zęby, dokonał ewaluacji światopoglądu. Okej. Dobra. Czemu nie. Będzie musiał jakoś wcielić w życie ten durny pomysł, który rzucił w przypływie sarkazmu, mając do dyspozycji budżet najnędzniejszy z nędznych oraz fatalną opinię.
– Ja ci to zrobię – zaofiarowała żarliwie Daniela, która bezbłędnie wyczuła tę zmianę nastroju u przełożonego. – Mówiłam poważnie, szefie. W ciągu tygodnia będziesz miał na biurku gotową koncepcję razem ze wstępnym kosztorysem. Ogarnę regulamin, media, miejscówkę, transport, komunikację, organizację, przysięgam. Grzesiek machnie grafiki, Kasia z Olafkiem zrobią odsiew zgłoszeń, Areczek odsiew zboczeńców. Ty musisz to tylko przepchnąć przez majestat ojca dyrektora.
– Słucham? – Szumski wybałuszył oczy na podwładną. – Że co mam zrobić?!
– A co myślałeś? Czy nam się to podoba, czy nie, to musi przejść oficjalnie przez Mastalerczyka. Możemy się ratować podręczną gotówką, powinno wystarczyć na… na co?
Obejrzała się na sekretarkę, a ten szybko oszacował moc nabywczą zawartości kasetki.
– Na piwo.
– Zawsze coś. Ale bez podpisu ojca dyrektora na dokumentach księgowa nie puści nawet pół przelewu za gumę do żucia. Więc ktoś go musi przekonać, że oto wpadł na doskonały pomysł, który odmieni całą branżę. I że wcale nie chce w tym brać osobistego udziału – dorzuciła.
– I to mam być ja? – Wojciech Szumski prychnął ze wzgardą. – Ty tak poważnie? Gdybyś nie zauważyła, pracuję tu od dwóch miesięcy, nie wykształciłem jeszcze odporności na to jego pierdolenie w stałych dawkach. Prędzej go zatłukę dziurkaczem, niż przekonam do logicznego działania.
– Stażem może nie imponujesz, za to jesteś z nas wszystkich najwyższy szarżą – słusznie zauważył Stalówka.
– Nie widzę związku.
– No patrz. A my tak.
– Cóż począć, panie kierowniku. – Arkadiusz Krawczyk po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się radośnie i szczerze. – Padło się ofiarą własnych kompetencji.
Szumski zmełł w ustach soczyste przekleństwo. Nie. Nie da im tej satysfakcji. Wstał bez słowa, wzgardliwym gestem strzepnął paproszek ze spodni, po czym wyszedł, starannie nie trzaskając za sobą drzwiami.
– Prawie mi go żal – rzuciła Daniela i pokiwała głową w zadumie nad smutnym losem, jaki czekał jej przełożonego. Po czym rozpogodziła się jak czterolatek na widok paczki żelków. – Ale tylko prawie.