Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wybór - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Wybór - ebook

Ostatnia część trylogii autorki bestsellerowej sagi Dziedzictwo Smoczego Serca.

Talamh to kraina zielonych wzgórz, wysokich gór, gęstych lasów i głębokich mórz, gdzie panuje magia. Portale pozwalają się przemieszczać do świata ludzi i każdy musi znaleźć swoje miejsce oraz wybrać między dobrem a złem, wojną a pokojem, życiem a śmiercią.

Breen Siobhan Kelly dorastała w świecie ludzi i przez wiele lat nie była świadoma swojej prawdziwej natury. Teraz jest w Talamh, próbując dojść do siebie po strasznej bitwie i bolesnych stratach.

Po wygnaniu wroga i zapieczętowaniu portalu nadszedł czas na odpoczynek i przygotowania. Breen rozwija się i uświadamia sobie moc, której nigdy wcześniej nie doświadczyła. To także czas świętowania – jej pierwszych świąt Bożego Narodzenia zarówno w Talamh, jak i Irlandii, przesilenia, ślubów i narodzin – i odwagi, by odnaleźć radość po smutku. Ponownie poświęca się pisaniu swoich historii i jest razem z Keeganem, który wyszkolił ją na wojownika i którego pokochała.

To Keegan jest u jej boku, gdy wrogie wiedźmy, zdradzieckie i żądne władzy, pojawiają się przed nią we śnie, praktykując czarną magię, poświęcając niewinnych i knując brutalne zniszczenie Breen. Wkrótce, zjednoczona z nim i całym Talamh, będzie szukać tych, którzy desperacko potrzebują ratunku, i stawi czoła ciemności każdą posiadaną bronią: mieczem, magią – i odwagą.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-145-4
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytuł ory­gi­nału
The Cho­ice. The Dra­gon Heart Legacy

Wydawca
_Urszula Ruzik-Kuliń­ska_

Redak­tor pro­wa­dzący
_Iwona Den­kie­wicz_

Redak­cja
_Elż­bieta Kobu­siń­ska_

Korekta
_Jadwiga Pil­ler_

Copy­ri­ght © 2022 by Nora Roberts
All rights rese­rved.
Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Anna Zie­liń­ska, 2023

War­szawa 2023

Wydaw­nic­two Świat Książki
ul. Han­kie­wi­cza 2
02-103 War­szawa

Księ­gar­nie inter­ne­towe
www.swiatk­siazki.pl
www.ksiazki.pl

Dys­try­bu­cja
Dres­sler Dublin Sp. z o.o.
ul. Poznań­ska 91
05-850 Oża­rów Mazo­wiecki
e-mail: dys­try­bu­cja@dres­sler.com.pl
tel. + 48 22 733 50 31/32
www.dres­sler.com.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie ZecerProlog

Pro­log

Od wie­ków nie­które światy uwa­żają, że poza nimi nic nie ma. Te, które wie­dzą, że nie są same w bez­kre­sie i godzą się z tym, czę­sto wywyż­szają się ponad inne.

Natu­ral­nie oba poglądy są błędne, bo zaiste żaden świat nie jest ani jedyny, ani lep­szy od innych. Te światy po pro­stu współ­ist­nieją.

Nie­które z nich gło­szą pokój, nawet kiedy biją bębny wojenne. Kie­ruje tymi świa­tami nie­na­sy­cona żądza domi­na­cji nad innymi, chęć zagar­nię­cia ziemi, dóbr i bogactw. Robią to w imie­niu wyzna­wa­nego przez nich bóstwa, rzadko widząc w tym zło czy choćby iro­nię.

Tak już jest.

W nie­któ­rych świa­tach wojna staje się bóstwem, a cześć jej odda­wana jest krwawa i bar­ba­rzyń­ska.

W jed­nych świa­tach wiel­kie mia­sta wyra­stają ze zło­tych pia­sków, w innych pałace lśnią w głę­bi­nach błę­kit­nych mórz. Ale są też takie, gdzie toczy się walka o prze­trwa­nie, nie­wiele sil­niej­sze od bły­sku iskry w ciem­no­ści.

Nie­ważne, czy ludy tych świa­tów wspi­nają się na wyso­kie góry, czy pły­wają w oce­anach, biją w bębny, żeby wezwać do wojny, czy w pokoju wycho­wują kolejne poko­le­nia. Im wszyst­kim przy­świeca jeden cel.

Ist­nie­nie.

Dawno temu w jed­nym ze świa­tów żyli Ludzie, Fey i Bogo­wie. W tym świe­cie rosły mia­sta i pałace, roz­le­wały się jeziora i roz­ra­stały lasy. Góry pięły się wysoko, oce­any pogłę­biały. Przez szmat czasu magia jaśniała bla­skiem pod słoń­cem i księ­ży­cem.

Wojny zawsze były i będą. Nie­które wywo­łuje zachłan­ność, inne nie­na­sy­cona żądza pano­wa­nia, nawet gdy ono dławi się krwią poko­na­nych. Pewien mroczny bóg, upo­jony wła­dzą, ską­pany we krwi ludzi i Fey, został ska­zany na bani­cję z ich świata.

Jed­nak nie koniec na tym.

Wraz z nie­uchron­nym obro­tem koła czasu podejrz­li­wość i strach wśli­znęły się niczym węże w har­mo­nię pomię­dzy ludźmi i Fey. Tu i ówdzie pogoń za postę­pem wyparła więzy pomię­dzy magią i czło­wie­kiem, bał­wo­chwal­stwo zastą­piło cześć wcze­śniej oka­zy­waną bogom.

I oto nad­szedł czas wyboru; odejść od magii czy ją kul­ty­wo­wać, odwró­cić się od daw­nych bogów czy na­dal ich powa­żać. Fey odłą­czyli się od świata ludzi, gdzie podejrz­li­wość i strach kazały tro­pić ich po lasach, ska­zy­wać na stos albo ścię­ciem topo­rem.

I tak naro­dził się Talamh, świat ze świata.

Wizjo­ne­rzy obda­rzeni mądro­ścią stwo­rzyli por­tale pomię­dzy świa­tami i zgod­nie z pra­wem Talamh wszyst­kim miesz­kań­com pozo­sta­wiono wybór: mogli zostać lub odejść. W tej kra­inie wzgórz, wyso­kich gór, prze­past­nych lasów i mórz kwi­tła magia, a wódz zwany _tao­ise­achem_ – wybie­rany i wybie­ra­jący – utrzy­my­wał pokój. Ale nie koniec na tym.

Mroczny bóg, który nie usta­wał w intry­gach w świe­cie mroku, skrzyk­nął armię z demo­nów i wyklę­tych. Z cza­sem spo­ży­wana przez niego krew pozwo­liła mu zebrać siły do przej­ścia przez por­tal do Talamh. Tam ude­rzył w kon­kury do mło­dej wiedźmy – tej wybra­nej i wybie­ra­ją­cej jako _tao­ise­ach_ – roz­ko­chał ją w sobie i oma­mił kłam­stwami. Młoda _tao­ise­ach_ dała mu syna, a on w sekre­cie, kiedy matka spała odu­rzona zaklę­ciem, noc w noc wysy­sał moc z nie­mow­lę­cia, aby zwięk­szyć swoją potęgę.

Ona jed­nak otrzą­snęła się z wymu­szo­nego snu, bo miłość mat­czyna ma wielką magiczną siłę. Prze­bu­dzona, popro­wa­dziła armię prze­ciwko mrocz­nemu bogowi, wyrzu­ciła go z Talamh i zamknęła por­tal. Uznała też sie­bie za nie­godną roli _tao­ise­ach_, więc wrzu­ciła miecz z powro­tem do Jeziora Prawdy i posta­no­wiła prze­ka­zać buławę temu, który podej­mie go z wody.

Do Talamh znowu powró­cił pokój. Wśród zie­lo­nych wzgórz i prze­past­nych lasów dora­stał jej syn. Nad­szedł dzień, kiedy z dumą i smut­kiem patrzyła, jak on wynu­rza się z mie­czem z jeziora i zostaje _tao­ise­achem_. Pod jego wodzą pano­wał pokój, spra­wie­dli­wość wymie­rzano mądrze i lito­ści­wie. Plony były obfite, kwi­tła magia.

Zrzą­dze­niem losu młody _tao­ise­ach_ poznał i poko­chał kobietę ze świata ludzi. Za zgodą wybranki, spro­wa­dził ją przez por­tal do Talamh. I tam w miło­ści i szczę­ściu poczęli dziecko, dziew­czynkę.

To jaśnie­jące magią dziecko przez trzy lata znało wyłącz­nie miłość.

Jed­nak ape­tyt mrocz­nego boga nie słabł, a wręcz wzma­gała się jego wście­kłość.

Poprzez ofiary krwi i czarną magię raz jesz­cze urósł w siłę, wspie­rany przez prze­wrotną wiedźmę, która zamie­niła białą magię na czarną.

Wykradł dziecko i uwię­ził je w szkla­nej klatce pod wodą w pobliżu por­talu. Gdy ojciec dziew­czynki, babka i wszy­scy wojow­nicy Talamh, na koniach czy na smo­kach, ruszyli jej na ratu­nek, ona, która dotąd znała jedy­nie miłość, poczuła strach.

Ten strach prze­mie­nił się w gniew równy siłą gniewu boga. Obró­ciła swoją moc prze­ciwko niemu i wygrała; ona, krew z jego krwi, kość z kości.

Roz­biła klatkę, a Fey w tym cza­sie zaata­ko­wali boga i jego oddziały. Bóg, kolejny raz wypę­dzony z Talamh, skrył się w ruinach swo­jego Czar­nego Zamku.

Matka dziew­czynki, kie­ru­jąc się ludz­kim stra­chem, który coraz bar­dziej prze­sła­niał miłość, zażą­dała, aby córka wró­ciła z nią do świata ludzi. Z pamięci małej miały znik­nąć wspo­mnie­nia o magii, Talamh i jego miesz­kań­cach.

Kocha­jący ojciec i mąż przy­stał na to żąda­nie. Prze­niósł obie przez por­tal i żył z nimi w świe­cie ludzi, jed­nak z miło­ści i poczu­cia obo­wiązku wobec swo­jego ludu wra­cał też do Talamh tak czę­sto, jak tylko mógł.

Miłość ojca do dziecka ni­gdy nie osła­bła, ale uczu­cie pomię­dzy potom­ki­nią ludzi i potom­kiem Fey nie miało szansy na prze­trwa­nie. Wysiłki _tao­ise­acha_, aby żyć w obu świa­tach łamały mu serce.

Mroczny bóg ponow­nie zagro­ził Talamh i wszyst­kim świa­tom poza nim. I znowu Fey pod wodzą _tao­ise­acha_ prze­pę­dzili wroga, lecz tym razem bóg czarną magią i czar­nym mie­czem uśmier­cił wła­snego syna.

I tak oto nad­szedł czas kolej­nej żałoby i kolej­nego wyboru.

Miecz pod­jął z jeziora młody chło­pak, opła­ku­jący _tao­ise­acha_ jak rodzo­nego ojca.

Kiedy nowy _tao­ise­ach_ sta­wał się męż­czy­zną, zasia­dał na Krze­śle Spra­wie­dli­wego w Sto­licy, poma­gał bratu i sio­strze na far­mie w doli­nie, latał na smoku nad Talamh i przy­go­to­wy­wał się do wojny z mrocz­nym bogiem, do któ­rej, jak wszy­scy wie­dzieli, prę­dzej czy póź­niej musiało dojść, córka poprzed­niego _tao­ise­acha_ miesz­kała w świe­cie ludzi.

Matka, z powodu obawy i nie­chęci, robiła wszystko, aby jej córka trzy­mała się w cie­niu, miała niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści i skromne ocze­ki­wa­nia. Dziew­czyna wio­dła ciche życie, w któ­rym było nie­wiele rado­ści. Oczy­wi­ście nic nie wie­działa o magii. Codzien­ność roz­ja­śniała jej obec­ność przy­ja­ciela, bli­skiego jak brat, i wspar­cie męż­czyzn peł­nią­cych rolę ducho­wej matki.

Dziew­czyna mie­wała dziwne, nie­ja­sne sny, któ­rych zna­cze­nia nie potra­fiła roz­szy­fro­wać. Tra­wiła ją też tęsk­nota za ojcem, który, jak wie­rzyła, porzu­cił matkę i zosta­wił swoją córkę.

Jed­nak nad­szedł taki dzień, kiedy otwo­rzyły się przed nią drzwi. Ta młoda kobieta pozba­wiona wiary w sie­bie, sta­now­czo znie­chę­cana do podej­mo­wa­nia ryzyka, doko­nała wyboru. Wsia­dła w samo­lot i pole­ciała do Irlan­dii w nadziei, że odnaj­dzie tam ojca i sie­bie. Ta podróż obu­dziła w niej miłość do zie­lo­nej wyspy, tam­tej­szych wzgórz i mgieł.

W cha­cie nad zatoką usi­ło­wała roz­wi­kłać zna­cze­nie swo­ich snów. Któ­re­goś dnia w głębi lasu natra­fiła na drzewo, które zda­wało się wyra­stać z litej skały. Wspięła się na nie po gru­bych dłu­gich gałę­ziach.

I prze­szła ze świata, który znała, do świata swo­ich naro­dzin.

Obu­dziła się w niej magia, ożyły wspo­mnie­nia. A stało się tak dzięki wspar­ciu babki, która cią­gle ją kochała i za nią tęsk­niła, wróżki – przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa, oraz chłopca – teraz już męż­czy­zny, który swego czasu pod­jął miecz z jeziora.

Dowie­działa się o śmierci ojca i opła­kała go. Poznała poświę­ce­nie babki i ją poko­chała. Odkryła swoją moc i zna­la­zła w niej radość. Dowie­działa się, cho­ciaż ta wie­dza budziła w niej lęk, kim sama jest dla Talamh. Poznała zagro­że­nie pły­nące ze strony mrocz­nego boga, jej dziada, i dla­tego uczyła się wal­czyć magią, mie­czem i wręcz.

Mijały dni i mie­siące, a ona, jak wcze­śniej jej ojciec, żyła w dwóch świa­tach. W cha­cie w Irlan­dii wni­kała w zna­cze­nie swo­ich nie­zwy­kłych snów; w Talamh dosko­na­liła magiczną moc i wdra­żała się do walki.

Poko­chała swoje obo­wiązki wobec Talamh, zna­la­zła w sobie odwagę, któ­rej sym­bol miała wyta­tu­owany na nad­garstku. Podzi­wiała ple­mię Fey, skrzy­dlate wróżki, zawrotną szyb­kość elfów, trans­for­ma­cję hybry­dów.

Kiedy zło przy­pu­ściło atak na Talamh, co zagra­żało wszyst­kiemu i wszyst­kim, wal­czyła z nim magią, mie­czem i wręcz. Zmiaż­dżyła to, co miało uni­ce­stwić świa­tło, świa­tłem poko­nała naj­czar­niej­szą magię.

I speł­niła rolę, która była jej prze­zna­czona z racji uro­dze­nia.

Jed­nak nie koniec na tym.Rozdział 1

Roz­dział 1

Po wal­kach zna­nych jako Bitwa o Czarny Por­tal Breen jesz­cze przez trzy tygo­dnie prze­by­wała w Sto­licy. Pierw­sze dni były dla niej potwor­nie cięż­kim doświad­cze­niem. Poma­gała przy pie­lę­gna­cji ran­nych wojow­ni­ków i zno­sze­niu ciał z pola walki pokry­tego popio­łem i nasiąk­nię­tego krwią.

Trzy­mała w ramio­nach Morenę zale­wa­jącą się łzami po śmierci brata. Sama, przy­bita smut­kiem, pocie­szała rodzi­ców Phe­lina, jego cię­żarną żonę, brata, dziad­ków i całą rodzinę.

Dopiero nie­dawno przy­po­mniała sobie Phe­lina, dopiero co zoba­czyła go ponow­nie go po tylu latach, a teraz już go nie było; zgi­nął, bro­niąc Talamh przed wasa­lami jej dziada.

Na Odpro­wa­dze­niu stała z rodziną Phe­lina. Ści­skała lewą dłoń Moreny, a z dru­giej strony Har­ken trzy­mał ją za prawą rękę.

Breen odczuła głę­boko ból przy­ja­ciółki, gdy pro­chy Phe­lina i wielu innych wojow­ni­ków wró­ciły znad morza do urn trzy­ma­nych przez bli­skich.

Nie odstę­po­wała Moreny, dopóki przy­ja­ciółka nie wró­ciła z Har­ke­nem w dolinę. Przy­gnę­biona, patrzyła, jak Finola i Seamus, trzy­ma­jąc się za ręce, roz­wi­jają skrzy­dła, żeby podą­żyć za nimi.

Keegana pochła­niało uczest­nic­two w zebra­niach i wyloty na patrole, więc Breen odwie­dzała pogrą­żone w żało­bie rodziny, choć bała się, że prze­peł­niona smut­kiem, sama uto­nie w morzu łez.

Po pierw­szym tygo­dniu w Sto­licy spró­bo­wała nakło­nić swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela Marco do powrotu do Chaty Fey.

– Zostaję z moją dziew­czyną – oznaj­mił i zaci­snął szczęki pod zgrab­nie przy­ciętą kozią bródką.

Prze­wi­działa taką reak­cję, toteż miała przy­go­to­waną odpo­wiedź.

Stali na moście pod zam­kiem, patrząc, jak Fąfel, jej irlandzki spa­niel wodny, barasz­kuje w fosie. Breen wzięła przy­ja­ciela pod ramię. Zawsze był przy niej, na dobre i na złe, czego dał naj­lep­szy dowód, prze­ska­ku­jąc z nią do innego świata.

– Twoja dziew­czyna ma się dobrze.

– Nie powie­dział­bym. Breen, jesteś wykoń­czona, za dużo na sie­bie bie­rzesz.

– Marco, wszy­scy dużo z sie­bie dają. Ty…

– Jasne, że poma­ga­łem. – Zapa­trzył się na postaci tre­nu­jące walkę na mie­cze i wręcz, celu­jące z łuków do tar­czy na polu za fosą. I przed oczami sta­nęły mu leżące tam zakrwa­wione ciała.

Ten widok zosta­nie z nim na zawsze.

– Poma­ga­łem – powtó­rzył – ale ty wzię­łaś na sie­bie więk­szy cię­żar niż inni i bar­dzo prze­ży­wasz to tutaj. – Pokle­pał się dło­nią po piersi na wyso­ko­ści serca.

– To wina Odrana, on za to wszystko odpo­wiada. Nie ja – dodała, zanim jej towa­rzysz zdą­żył się ode­zwać. – Nie ja, nie mój ojciec, nie moja matka, ani bab­cia. Ale to nie zmie­nia faktu, że tylu ludzi nie żyje tylko dla­tego, że Odran mnie chce dopaść, bo jestem, kim jestem, i mam to, co mam. Jeżeli dzie­ląc ból z rodzi­nami pole­głych, mogę im nieść pocie­chę, będę to robić.

Wysu­nął rękę spod jej ramie­nia i przy­gar­nął ją do sie­bie.

– Dla­tego zostanę.

– A ja dla­tego cię pro­szę, żebyś wró­cił do chaty. – Pogła­dziła go po policzku, patrząc w jego łagodne, zatro­skane brą­zowe oczy. – Też chcia­ła­bym wra­cać, jed­nak muszę zostać tu jesz­cze jakiś czas. To, nie­stety, ozna­cza, że nie mogę teraz wes­przeć Moreny, Finoli i Seamusa. Oni są dla mnie jak rodzina, Marco. A nie ma mnie przy nich.

– Ale byłaś i wie­dzą, że zosta­łaś ze względu na rodzi­ców Phe­lina, jego żonę i brata.

– Wła­śnie dla­tego muszę tu być. A ty wróć i zaopie­kuj się Moreną i całą resztą. I doliną. Zbyt wielu naszych stra­ci­li­śmy. Zabierz się z Bria­nem.

– Po pierw­sze, Brian wyru­sza jutro bla­dym świ­tem i leci na zachód. A po dru­gie, dziew­czyno, za cho­lerę ni­gdy wię­cej nie dam się wsa­dzić na smoka.

Roz­ba­wił ją.

– Mogła­bym ci przy­rzą­dzić mik­sturę uspo­ka­ja­jącą.

– Hej, super­po­mysł! – Prze­wró­cił brą­zo­wymi oczami. – Polecę na smoku pod warun­kiem, że będę naćpany. Co ty na to?

– A może poje­dziesz konno? Keegan wysyła Briana z grupą zbroj­nych na zachód, część z nich na koniach. Lubisz konną jazdę. Kurde, lepiej ode mnie trzy­masz się w sio­dle, co w pew­nym sen­sie mnie wku­rza. Marco, ujmiesz mi zmar­twień. Przy­się­gam na Boga, że mówię prawdę.

– Niech ci spoj­rzę w oczy. – Ujął jej twarz w dło­nie, popa­trzył w oczy i wes­tchnął. – Cho­lera, to prawda. Tylko nie chcę cię samej zosta­wić.

– Wiem. Wiem, że to, o co pro­szę, jest dla cie­bie trudne. Ale ja mam tutaj Keegana i mojego groź­nego psa.

Fąfel wsko­czył na most i otrzą­snął się zado­wo­lony. Pry­skały bry­zgi wody, psie oczy świe­ciły z rado­ści. Jed­nak Breen pamię­tała, jak on zażar­cie wal­czył, został jej w pamięci zakrwa­wiony pysk i waleczny ogień w tych teraz szczę­śli­wych oczach.

– I – dodała – tak się składa, że jestem w miarę mocną cza­row­nicą.

– W miarę mocną, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc – popra­wił ją. – Wyjadę, ale musisz mi obie­cać, że będziesz przy­sy­łać wia­do­mo­ści. Codzien­nie, Breen, to mój waru­nek. Pchnij sokoła czy zrób coś w ten deseń.

– Wczo­raj zaj­rza­łam do sklepu Ninii Col­co­nann i kupi­łam ci Widzące Zwier­cia­dło.

– A to co znowu takiego?

– Będę mogła z tobą roz­ma­wiać. Na doda­tek jest ładne. Pomyśl o tym jak o wide­ocza­cie na Zoo­mie. Pokażę ci, jak to działa. – Prze­gar­nęła pal­cami burzę rudych loków. – Będę spo­koj­niej­sza, poważ­nie. I popatrz na to z prak­tycz­nej strony. Jeżeli Der­rick czy Sally spró­bują się z nami skon­tak­to­wać, nie połą­czą się. Po co ich dener­wo­wać? – Wykal­ku­lo­wała, że tym argu­men­tem prze­kona Marco. W końcu cho­dziło o Sally, ich duchową mamę.

– No. – Wepchnął ręce do kie­szeni. – Też o tym myśla­łem.

– A więc ruszaj w drogę i jak tylko znaj­dziesz się w domu, poga­daj na Face­Ti­mie z Fila­del­fią. I… – szturch­nęła go pal­cem w brzuch – weź się do roboty, dla mnie.

Przy­kuc­nęła i powio­dła dłońmi po sier­ści Fąfla, żeby otrze­pać z wody jego rudo-fio­le­towe loki.

– A ty? Wiem, że dużo tutaj nie piszesz.

– Tro­chę. – Piesz­czo­tli­wie pocią­gnęła Fąfla za strzę­pia­stą bródkę, zanim pod­nio­sła się z kucek. – Bra­kuje mi weny do wymy­śla­nia kolej­nych przy­gód Fąfla, nie mogę wykrze­sać z sie­bie pogod­nych myśli. Ale pra­cuję nad drugą wer­sją powie­ści dla doro­słych. Teraz mam lep­sze poję­cie o sce­nach bata­li­stycz­nych.

– Och, Breen.

Przy­tu­liła się do niego. Zawsze miała w nim opar­cie.

– To nic, Marco. Dali­śmy radę. Wal­czy­li­śmy i poko­na­li­śmy zło. – Popa­trzyła na niego sza­rymi oczami zim­nymi jak stal i wypro­sto­wała ramiona. – Kiedy nadej­dzie czas, znowu stanę do walki. I będę to robić, dopóki nie odnie­siemy osta­tecz­nego zwy­cię­stwa.

Jej spoj­rze­nie zła­god­niało. Wzięła go za ręce.

– Chodź, pomogę ci się spa­ko­wać i pokażę, jak działa Widzące Zwier­cia­dło.

*

O świ­cie, sto­jąc wśród poran­nych mgieł, patrzyła, jak odjeż­dża. Jej Marco, miesz­czuch z uro­dze­nia i wyboru, trzy­mał się w sio­dle, jakby na nim przy­szedł na świat. Roz­bry­kana klaczka zda­wała się tań­czyć. Breen usły­szała jesz­cze jego śmiech, gdy spiął ją do galopu, dołą­cza­jąc do jeźdź­ców zmie­rza­ją­cych na zachód.

Nad jej głową trzy smoki skrzące się w poran­nym świe­tle jak klej­noty prze­cięły bure listo­pa­dowe niebo, a za nimi prze­le­ciały dwie wróżki.

Wojna i roz­lew krwi powrócą wznie­cone przez upa­dłego boga Odrana. Jej dziada.

Na szczę­ście Marco będzie bez­pieczny. O ile w ogóle można czuć się bez­piecz­nie w świe­cie kocha­ją­cym pokój, nad któ­rym wisi groźba ataku krwio­żer­czego boga.

Marco, naj­lep­szy czło­wiek, jaki kie­dy­kol­wiek przy­szedł na świat, połą­czy się ze swoim uko­cha­nym. W tej chwili tylko na tyle mogła mieć nadzieję.

– Będzie mu tam lepiej niż dobrze – ode­zwał się Keegan, odpro­wa­dza­jąc wzro­kiem kon­nych zni­ka­ją­cych we mgle. – Dobrze zro­bi­łaś, że go ode­sła­łaś.

– Wiem. I wiem też, że jego obec­ność dobrze wpły­nie na miesz­kań­ców doliny. To ważne.

– Tak, to ważne. Też byś się tam przy­dała. Jed­nak chcę zatrzy­mać cię tutaj… z pew­nych powo­dów, cho­ciaż wiem, że pomo­gła­byś w doli­nie, no i sama zna­la­zła wytchnie­nie.

– Na razie nie szu­kam wytchnie­nia. – Przy­glą­dała się temu męż­czyź­nie, wie­du­nowi, wojow­ni­kowi, w któ­rym się zako­chała, któ­rego pra­gnęła i potrze­bo­wała nie­mal do utraty tchu. Był silny, mocno zbu­do­wany, miał czarne wło­sami z nie­dbale zaple­cio­nym war­ko­czem wojow­nika. Widziała znu­że­nie i gniew na dnie jego ciem­no­zie­lo­nych oczu.

– Tak samo jak ty – zauwa­żyła.

– Taak. Na razie nie ma dla mnie wytchnie­nia.

– Odran odparty, por­tal zapie­czę­to­wany, teraz nie ma tutaj z kim wal­czyć.

Odpo­wie­dział jej dłu­gim chłod­nym spoj­rze­niem.

– Żądza wojny jest pra­gnie­niem śmierci. Innej drogi nie ma.

– Źle mnie zro­zu­mia­łeś, Keega­nie. Ćwi­czysz się w sztuce wojen­nej, bo Talamh i inne światy potrze­bują obrony. Nauczy­łeś mnie wszyst­kiego i wdro­ży­łeś do walki. Nie oszczę­dza­łeś mnie. Nie zli­czę, ile razy bole­śnie zwa­li­łeś mnie z nóg.

Wzru­szył ramio­nami i powiódł wzro­kiem po placu do ćwi­czeń.

– Teraz nie tak łatwo zwa­lić cię z nóg.

– Daj spo­kój. Z przy­kro­ścią stwier­dzam, że tobie zawsze się to uda­wało. Ni­gdy nie będę tak dobra w walce na mie­cze jak Robin Hood w strze­la­niu z łuku.

– To ładne histo­rie. Te o Robin Hoodzie. Masz rację, nie będziesz.

– Wiesz co, mógł­byś sobie daro­wać ten komen­tarz.

Z lek­kim uśmiech nawi­nął pukiel jej wło­sów na palec.

– Po co kła­mać, skoro prawdę widać jak na dłoni. Ale jesteś lep­sza, niż byłaś.

– Nie­wiele mi to mówi.

– Lep­sza, niż byłaś na początku. Nato­miast moc two­jej magii budzi… sza­cu­nek. Jest i zawsze będzie twoją naj­groź­niej­szą bro­nią. A to? – Uniósł jej dłoń, odwró­cił wewnętrzną stroną nad­garstka do góry i dotknął pal­cem tatu­ażu.

– _Misne­ach_. Odwaga, masz jej w sobie tyle samo co magii.

– Nie zawsze.

– Wystar­cza­jąco czę­sto. Ode­sła­łaś Marco, rezy­gnu­jąc z kom­fortu, jaki daje ci jego obec­ność, żeby wes­przeć innych. To odwaga. Poje­cha­ła­byś z nim, ale zosta­łaś, bo ja cię potrze­buję.

– Jak powie­dzia­łeś, z jakie­goś powodu.

– Z jakie­goś powodu.

Grupa mło­dzi­ków wylała się na plac ćwi­czebny. Część przy­le­ciała, inni wbie­gli tam z elfią szyb­ko­ścią, a jesz­cze inni, zie­wa­jąc, przy­wle­kli się zaspani.

A więc nie mają dziś lek­cji, domy­śliła się Breen. W Talamh bar­dzo dbano o edu­ka­cję. Spoj­rzała na Fąfla, widziała jego bła­galne spoj­rze­nie.

– Leć.

Puścił się bie­giem z rado­snym szcze­ka­niem.

– Nie zapy­ta­łaś mnie wcale – ode­zwał się Keegan. – O powód.

– Sądzisz, że tutaj, przy tobie, jestem bar­dziej bez­pieczna. Shana dwu­krot­nie pró­bo­wała mnie zabić, a teraz ona należy do niego. Do Odrana.

– Wszyst­kie por­tale są strze­żone. Nie prze­do­sta­nie się. Nie może cię skrzyw­dzić.

– Ona mnie nie zabije.

Zmru­żył oczy.

– Zoba­czy­łaś to?

Pokrę­ciła głową.

– Nie. Wiem, że nie dam jej tej satys­fak­cji. Jest jesz­cze Yseult. Dwu­krot­nie mnie zaata­ko­wała. Nie żeby zabić, bo w prze­ci­wień­stwie do Shany nie jest, jak to mówi Marco, taka popie­przona, ale chciała mnie osła­bić i odsta­wić do Odrana. Gdyby nie ty, za pierw­szym razem by jej się udało. Za dru­gim już nie. To było dokład­nie w tam­tym miej­scu.

Odwró­ciła się i ruchem głowy wska­zała plac.

– Sama nią się zaję­łam. Nie­stety, ule­głam emo­cjom i roz­gnie­wana, zamiast od razu ją wykoń­czyć, chcia­łam zadać jej cier­pie­nie. Wię­cej tego błędu nie popeł­nię.

– Robisz się mściwa, _mo ban­dia_.

Mściwa? Chyba nie. Raczej pewna sie­bie. Zro­biła się pewna sie­bie.

– Bar­dzo długo mia­łam niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści, bar­dzo niskie. A teraz wiem, kim jestem, co mam, i zamie­rzam to wyko­rzy­stać. Sku­pia­jąc się na mnie, tra­cisz z oczu waż­niej­sze sprawy. Powi­nie­neś prze­stać.

Keegan, tak samo jak ona, obser­wo­wał ćwi­czą­cych na placu. Jacy oni mło­dzi, pomy­ślał z dumą pomie­szaną ze smut­kiem. I z dło­nią na gło­wicy mie­cza uświa­do­mił sobie, że w ich wieku robił to samo.

– Myślisz, że tylko z tego powodu chcę, żebyś została?

– Mię­dzy innymi, ale oboje wiemy, że się tu przy­daję.

– Fakt. Opie­ko­wa­łaś się ran­nymi i nio­słaś pocie­sze­nie, odwie­dza­jąc rodziny w żało­bie, zresztą na­dal to robisz. Za dużo na sie­bie bie­rzesz. To widać.

– Wiel­kie dzięki. W takim razie zacznę masko­wać zmę­cze­nie maki­ja­żem.

– Nie musisz, i tak jesteś piękna.

To idio­tyczne, ale ta banalna, jakby mimo­cho­dem rzu­cona uwaga, wywo­łała u niej dresz­czyk pod­nie­ce­nia.

– Nawet gdy jesteś zmę­czona, bar­dzo blada i przy­tło­czona smut­kiem – dokoń­czył.

– Z tobą jest tak samo. Ow­szem, jako _tao­ise­ach_ masz szcze­gólne obo­wiązki, ale jest w tym coś wię­cej. Ty to wszystko głę­boko prze­ży­wasz, Keega­nie.

– Nie pró­buj mi ująć cię­żaru smutku. – Przy­trzy­mał jej dłoń, zanim zdą­żyła poło­żyć mu ją na sercu. – Potrze­buję go tak samo jak gniewu i jak zim­nej krwi. Wiem, że poma­ga­łaś przy pole­głych, nie chcia­łem takich wido­ków dla cie­bie.

– To też są moi ludzie. Jestem tak samo Talam­hijką jak Ame­ry­kanką. A może nawet bar­dziej, gdy się nad tym zasta­no­wić.

– Nie­mniej wolał­bym, żebyś nie musiała oglą­dać takich wido­ków. Ode­sła­łaś Marco, a ja nie mogę zapew­nić ci towa­rzy­stwa w miej­scu, które nie jest dla cie­bie domem, tak jak Irlan­dia czy dolina. Jeste­śmy razem tylko kiedy się kochamy albo śpimy, wła­ści­wie czę­ściej śpimy, niż się kochamy, co stwier­dzam z przy­kro­ścią. Ta roz­mowa jest chyba naszą naj­dłuż­szą na osob­no­ści od czasu bitwy.

– Jesteś _tao­ise­achem_, masz zebra­nia Rady, Osądy. Wiem, że odwie­dzasz wszyst­kich ran­nych i rodziny pole­głych. Wiem, bo sami mi to mówią. Do tego docho­dzi naprawa znisz­czeń, ćwi­cze­nia i sama nie wiem co jesz­cze. Myślisz, że się spo­dzie­wam, że będziesz dotrzy­my­wać mi towa­rzy­stwa, gdy masz tyle spraw na gło­wie?

Popa­trzył na nią tak samo jak zawsze; uważ­nie i wni­kli­wie. A potem prze­niósł wzrok z powro­tem na plac i wieś.

– Nie, nie spo­dzie­wasz się i może dla­tego żałuję, że nie mogę ci tego dać. Na­dal pozo­sta­jesz dla mnie tajem­nicą, Breen Sio­bhan. A to, co do cie­bie czuję, to kolejna tajem­nica. I ona nie zawsze mi się podoba.

Znowu ją roz­ba­wił.

– Co czę­sto dajesz mi jasno do zro­zu­mie­nia.

– Potrze­buję cię tutaj ze wszyst­kich powo­dów, które wymie­ni­łaś. Tak, ze wszyst­kich, ale przede wszyst­kim chcę cię tutaj dla sie­bie. To nie musi mi się podo­bać, ale… lepiej tego wyja­śnić nie umiem.

Wzru­szył ją, naprawdę wzru­szył, bo cho­ciaż zadał sobie trud, żeby spró­bo­wać.

– Coraz lepiej ci to wycho­dzi. Zna­czy, wyja­śnia­nie. Ni­gdy nie będziesz w tym mistrzem, ale jeżeli poćwi­czysz, nabie­rzesz wprawy.

Kąciki ust drgnęły mu w uśmie­chu.

– Tro­chę uszczy­pliwe, ale trafne.

– Taki był zamiar. Lubię być potrzebna. – Prze­su­nęła pal­cami po jego war­ko­czu wojow­nika zaple­cio­nym przy skroni. – Bar­dzo długo nikt mnie nie potrze­bo­wał. Oczy­wi­ście oprócz Marco, no i Sally i Der­ricka. Ale to co innego. A więc teraz sen, seks i co jesz­cze ewen­tu­al­nie się przy­trafi, musi nam wystar­czyć.

– Na razie nic się nie przy­trafi. Mam cho­lerne zebra­nie Rady.

– Nie ma pro­blemu. Czeka mnie tre­ning na placu. Cho­lerne strze­la­nie z łuku.

– Podobno nie jesteś już aż tak bez­na­dziejna.

– Zamknij się. Bie­gnij prze­wo­dzić światu.

Pod­su­nął dło­nie pod jej łok­cie i pod­cią­gnął ją na palce. Ich wargi złą­czyły się w dłu­gim poca­łunku. Mgły zdą­żyły się roz­wiać i słońce przedarło się przez chmury.

– Nie ruszaj się ni­gdzie bez Fąfla, dobrze? A na wizyty we wsi zabie­raj Kiarę, Brid­git czy kogo tam chcesz.

– Prze­stań się mną przej­mo­wać.

– Będę się mniej przej­mo­wał, jeżeli potrak­tu­jesz poważ­nie to, o co pro­szę.

– Dobrze. W takim razie przej­muj się mniej. Idę po mój łuk i będę mniej bez­na­dziejna. Myślę, że będę się lepiej bawić niż ty.

– Nie wąt­pię. Nie ruszaj się ni­gdzie bez Fąfla – powtó­rzył, po czym zama­szy­stym kro­kiem prze­szedł przez most i skie­ro­wał się do zamku z cho­rą­gwią na wieży opusz­czoną do połowy masztu.

*

Dni upły­wały jej pra­co­wi­cie, dzień w dzień ćwi­czyła, poma­gała przy napra­wach – magią i fizycz­nie – i spę­dzała tak dużo czasu, jak tylko mogła, z rodziną Phe­lina.

Ze swoją rodziną, bo tak o nich myślała, gdy powra­cało do niej coraz wię­cej wspo­mnień z pierw­szych trzech lat życia. Flynn brał ją na ręce i pod­rzu­cał wysoko w górę, a ona pisz­czała z rado­ści. Sinead dawała jej lukro­wane pier­niczki, z Moreną hasała po polach, a Seamus z Phe­li­nem zawsze wymy­ślali jakieś zwa­rio­wane przy­gody.

Czuła się u nich jak w domu, tak samo jak na far­mie, gdzie się uro­dziła.

To Flynn, wojow­nik, czło­nek Rady i ojciec rodziny, w końcu pomógł jej otrzą­snąć się z żałoby.

Potrze­bo­wała odde­chu, potrze­bo­wała ciszy. Przez dwie godziny bla­dym świ­tem odda­wała się pracy nad książką i liczyła, że wygo­spo­da­ruje jesz­cze dwie wie­czo­rem, a potem brała Fąfla na długi spa­cer.

Odro­bina czasu, kra­dzio­nego czasu, kiedy mogła nic nie robić; tak o tym myślała. Póź­niej z Rowa­nem, człon­kiem Rady i magiem, oraz trzema mło­dymi cza­row­ni­cami spo­rzą­dzała elik­siry i amu­lety. Odtwa­rzali zapasy wyczer­pane po bitwie. Magia nie jest jakąś abra­ka­da­brą, to dzia­ła­nie wyma­ga­jące wysiłku, zdol­no­ści, wprawy i sku­pie­nia.

Poma­gała w pra­cach ogrod­ni­czych, żeby odno­wić plony zruj­no­wane w cza­sie bitwy. Liczyła, że uda się jej prze­ko­nać Sinead i Noreen, aby do niej dołą­czyły i cho­ciaż godzinę w ciągu dnia spę­dzały w słońcu na świe­żym powie­trzu.

Potem nad­cho­dziła pora tre­ningu, naj­mniej lubiana przez nią cześć dnia. Dzi­siej­szy fech­tu­nek i walka na pię­ści były dla niej tor­turą, z góry zakła­dała, że wyj­dzie z tego poobi­jana.

Nie­sa­mo­wite, jak pra­co­wite były te dni i jak nie­po­strze­że­nie mijały. I cho­ciaż zamek na­dal budził jej podziw, a widok nie­okieł­zna­nego morza fascy­no­wał, tęsk­niła za swoją przy­tulną chatą po dru­giej stro­nie, za farmą na zacho­dzie Talamh, przy­ja­ciółmi w doli­nie i za bab­cią. Bra­ko­wało jej, do czego tylko w duchu się przy­zna­wała, satys­fak­cji, jaką dawał rytm dnia wypra­co­wany wiele mie­sięcy temu po wyjeź­dzie z Fila­del­fii.

Jed­nak teraz była tutaj potrzebna i wie­działa, że już sam jej widok, zaan­ga­żo­wa­nej w codzienne zada­nia, budzi w miesz­kań­cach Sto­licy nadzieję na pod­nie­sie­nie się po stra­tach.

Pozwa­lała Fąflowi plu­skać się w wodzie pod mostem, ale dzięki łączą­cej ich więzi wie­działa, że cho­ciaż cie­szy go kąpiel, on też tęskni za ich zatoką, za hasa­niem na łące z syn­kami Aisling i zabawą z Mab, wil­czarką irlandzką, pil­nu­jącą chłop­ców.

Kiedy Fąfel wyszedł wody, pocią­gnię­ciem dłońmi osu­szyła mu sierść. Rześki listo­pa­dowy wiatr pach­niał morzem i świeżo zaoraną zie­mią. W ogro­dach na zbo­czach wzgórz i na polach kieł­ko­wały ozi­miny.

Razem z Widzą­cymi leczyła spa­loną, nasiąk­niętą krwią zie­mię i teraz widziała owoce swo­jej pracy; znowu rosły poma­rań­czowe dynie, żółte kabaczki, zie­lone głowy kapu­sty i jar­mużu. Poja­wiły się kwiaty i zioła. Widziała dachy chat pokryte świeżą strze­chą, dzieci bawiące się na podwór­kach, ludzi zaglą­da­ją­cych do kra­mów i skle­pów na wiej­skiej uliczce, dym uno­szący się z komi­nów.

Życie i świa­tło, myślała, są uparte. Muszą i będą jaśnieć na tle ciem­no­ści. Nie zdmuch­nie się ich jak świecy, to odra­dza­jący się pło­mień. Miała w tym swój udział i zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ten pło­mień pod­trzy­mać.

Fąfel popę­dził przed sie­bie i znik­nął jej z oczu pod gałę­ziami wierzby pła­czą­cej. Podą­żyła za nim i zoba­czyła Flynna. Sie­dział na kamien­nej ławce i dumał z psim pyskiem opar­tym o kolano.

Nie musiała widzieć jego smutku, on przy­gnia­tał jej serce jak kotwica.

Mimo wszystko Flynn uśmiech­nął się do niej, gła­dząc Fąfla po kosma­tym czu­bie.

– Taki pies to wielka radość.

– To prawda.

– Wkrótce zaczną krą­żyć o nim przy­śpiewki i opo­wie­ści. Tak dużo widać z tego miej­sca. Wieś i tęt­niące tam życie, pola i wzgó­rza, zarys gór, a kiedy wytę­żysz słuch, doj­dzie cię pomruk morza. Twoja bab­cia usta­wiła tutaj tę ławkę, zanim jesz­cze przy­sze­dłem na świat. Wiele razy sia­dy­wa­łem na niej z twoim ojcem, gdy szu­ka­łem sku­pie­nia i ciszy.

– A tam… – Wska­zał pal­cem, więc pode­szła bli­żej. – W tam­tej cha­cie miesz­kała dziew­czyna, w któ­rej się pod­ko­chi­wa­łem w cza­sach mojej sza­lo­nej mło­do­ści. Oczy­wi­ście to zda­rzyło się przed Sinead, bo to ona zało­żyła pie­częć na moje serce, któ­rej nic nie zła­mie. Ale tamto uczu­cie, kiedy trwało, było bar­dzo szczere, a wspo­mnie­nia po nim są nie­winne i słod­kie.

– Gdzie teraz jest ta dziew­czyna?

– Wyszła za far­mera, mają troje dzieci – nie, zdaje się, czworo. Miesz­kają w środ­ko­wej czę­ści Talamh, przy­jeż­dżają tutaj han­dlo­wać i wymie­niać towary. Chodź, przy­siądź na chwilę. Musia­łem ode­tchnąć świe­żym powie­trzem.

Zawa­hała się, lecz intu­icja jej pod­po­wia­dała, że on w tej chwili potrze­buje towa­rzy­stwa tak jak powie­trza. A kiedy usia­dła, a on nakrył dło­nią jej dłoń, poczuła w sercu, że się nie myliła.

– Kiedy ja i twój ojciec byli­śmy chło­pa­kami i miesz­ka­li­śmy w doli­nie, marzy­łem o życiu w Sto­licy, podo­bały mi się tam­tej­szy roz­mach i zamie­sza­nie. W prze­ci­wień­stwie do Eiana nie mia­łem zadat­ków na far­mera. Nie odzie­dzi­czy­łem po tacie zami­ło­wa­nia do rol­nic­twa, ani nie mia­łem takiego talentu do budo­wa­nia jak on. Oczy­wi­ście była muzyka. Ach, to ona łączyła mnie z Eia­nem tak mocno jak naciąg na bęb­nie. Jak ja kocha­łem tamte czasy, gdy gra­li­śmy w pubach tutaj i po tam­tej stro­nie. Ja, Eian, Kavan i Brian byli­śmy jak bra­cia. Ale zawsze cią­gnęło mnie do wojaczki. Tam w doli­nie z Sinead i dziećmi czu­łem się szczę­śliwy. Czer­pa­łem z tego życia radość i spo­kój. Do czasu.

Odwró­cił się do niej.

– On był szczę­śliwy z twoją mamą. Powin­naś to wie­dzieć.

– Wiem. – Do czasu, dodała w myślach.

– Ale ty, rudy kró­liczku, byłaś jego oczkiem w gło­wie, świa­tłem duszy. Kiedy Odran cię porwał… Ktoś mniej­szego kali­bru osza­lałby, pozwo­lił, aby zawład­nęły nim obłęd i strach. Ale nie Eian; on zamknął serce, użył rozumu, swo­jej mocy i siły. Tak jak ty, taki maluch. Tak jak ty – wymru­czał pod nosem.

– Twoja matka przy­nio­sła mnie na skrzy­dłach z powro­tem do domu, a Sinead śpie­wała mi koły­sanki i nosiła na rękach. Teraz pamię­tam bar­dzo wyraź­nie, jak sta­ra­li­ście się spra­wić, abym wyzbyła się stra­chu i znowu poczuła się bez­piecz­nie. Kiedy pierw­szy raz tutaj wró­ci­łam, bab­cia pomo­gła mi to wszystko zoba­czyć w ogniu. Widzia­łam, jak wal­czył mój ojciec, jak ona wal­czyła. I ty… ze swo­imi impo­nu­ją­cymi skrzy­dłami i mie­czem. Sta­wa­łeś za mnie, za niego, za Talamh.

– To była potworna, krwawa noc, a ja pra­gną­łem zacho­wać się jak wojow­nik, gotów umrzeć dla cie­bie, dla niego, dla Talamh. Tak wybra­łem. I prze­ży­łem. Tam­tej nocy stra­ci­li­śmy Kavana.

– Wiem.

– Był mi bli­ski jak brat. Potem zgi­nął Brian, a po nim Eian. Wraz z ich śmier­cią, śmier­cią moich braci, umarła cząstka mnie, bo tak to już jest. Ale żyłem dalej jako wojow­nik, mąż, ojciec i rów­nież dzia­dek, bo uczysz się żyć dalej bez tej cząstki zabra­nej przez śmierć. Czcisz ich śmierć poprzez życie, dzia­ła­nie, trwa­nie.

– Wiem, jaki jesteś.

Tak jak Flynn sie­działa zapa­trzona przed sie­bie. Kró­lik, szary jak jej oczy, przy­ki­cał przez pole do grzędy kapu­sty.

– Ni­gdy wcze­śniej nie stra­ci­łam nikogo bli­skiego. Myśla­łam, że ojciec po pro­stu mnie zosta­wił.

– Ni­gdy by tego nie zro­bił. Ni­gdy.

– Teraz to wiem, tak jak wiem, że ty czcisz śmierć tych, któ­rych kocha­łeś, żyjąc, dzia­ła­jąc i trwa­jąc.

– Zasia­dam w Radzie i robię, co w mojej mocy, aby decy­zje były mądre i uczciwe. Wal­czę, kiedy ata­kuje nas zło. A teraz, Breen, wspie­ram moją żonę, żonę mojego chłopca, jego brata i sio­strę, moją mamę i tatę. Moje ramiona muszą być silne dla nich, bo wraz z nim cząstka ich też umarła. Mój chło­piec, moje dziecko, które na moich rękach zaczerp­nęło pierw­szego odde­chu, nie żyje. Maleń­stwo, które ma się naro­dzić, ni­gdy nie pozna ojca. On ni­gdy wię­cej nie przy­tuli żony. Jego matka ni­gdy nie usły­szy głosu syna, nie zoba­czy jego twa­rzy. Te cząstki znik­nęły i nie wiem, jak bez nich żyć.

Nie znaj­du­jąc słów, po pro­stu oto­czyła Flynna ramio­nami. Nie była w sta­nie uwol­nić go od smutku, nie miała takiej mocy. Mogła tylko, czu­jąc jego cier­pie­nie, dzie­lić je z nim.

– Jesteś wojow­ni­kiem – ode­zwała się w końcu. – Mężem, ojcem, dziad­kiem. Prze­trwasz. Miej­sca po cząst­kach zabra­nych przez śmierć wypełni świa­tło tych, co ode­szli. Świa­tło Phe­lina jest w tobie i zawsze będzie.

Łzy zapie­kły ją pod powie­kami; nie pozwo­liła im popły­nąć.

– Wyczu­wam jego świa­tło w tobie. I świa­tło mojego ojca. – Cof­nęła się, by poło­żyć mu dłoń na sercu, i nie odry­wa­jąc oczu od jego oczu, tchnęła w niego to, co czuła. – Jest takie jasne, że nawet śmierć nie potrafi go przy­ćmić.

Flynn oparł głowę na jej ramie­niu i wes­tchnął.

– Eian byłby z cie­bie taki dumny.

– We mnie też jest jego świa­tło.

Flynn ode­rwał głowę od jej ramie­nia i pogła­dził ją po wło­sach.

– Widzę go w tobie i to wielka pocie­cha. Rów­nież dla mnie. – Poca­ło­wał ją w czoło. – Dzię­kuję wszel­kim siłom, które w tym samym cza­sie spro­wa­dziły mnie i cie­bie w to miej­sce. Rudy kró­liczku – wyszep­tał, poca­ło­wał ją jesz­cze raz, pod­niósł się z ławki i zosta­wił ją samą pod wierzbą.

Chciała wziąć na sie­bie cały ból dzie­lony z Flyn­nem, ugiąć się pod jego cię­ża­rem.

Nie tutaj, pomy­ślała, gdzie ktoś mógłby się na nią natknąć, zoba­czyć ją. Odsu­nęła się od gałęzi wierzby i przy­wo­łała swo­jego smoka.

Och, tak, dobry Boże, potrze­bo­wała prze­strzeni, dystansu i ulgi.

Kiedy Lonarch opadł na zie­mię, wsia­dła na jego czer­wony grzbiet w złote cętki.

– Wska­kuj – rzu­ciła do Fąfla, który też chciał się wdra­pać za nią na Lonar­cha. – No, dalej.

Wzbili się wysoko pod niebo. Gwał­tow­nie, nie­mal pio­nowo. Wiatr sta­wiał opór, burzył jej włosy, tar­gał ubra­niem. Im wyżej się wzno­sili, prze­dzie­ra­jąc się przez war­stwy wil­got­nych chmur, tym moc­niej wiał wiatr. Gdy Talamh z góry wyglą­dał jak dzie­cięca zabawka, z jej piersi wydarł się prze­cią­gły krzyk.

W tym krzyku gniew mie­szał się z żalem. Czuła, jak drży powie­trze, sły­szała huk pio­runu, widziała bły­ska­wicę. Ale nic nie było w sta­nie jej powstrzy­mać. To był jej gniew, tylko jej, za każdą kro­plę prze­la­nej krwi, za wszyst­kie łzy, za ogrom strat. Zde­rze­nie mroku i świa­tła, dwóch stron jej gniewu, wstrzą­snęło nie­bem, roz­darło chmury i wyci­snęło z nich płacz. Witała burzę z wysoko wznie­sio­nymi ramio­nami i dłońmi zaci­śnię­tymi w pię­ści.

– Niech cię szlag! – krzy­czała. – Przy­się­gam na wszyst­kich bogów, że spro­wa­dzę na cie­bie śmierć za mojego ojca, za Phe­lina, za nich wszyst­kich.

Opusz­czała się z Lonar­chem coraz niżej i niżej, kie­ru­jąc go tam, gdzie chciała wylą­do­wać. Od tam­tego krwa­wego dnia nie miała siły udać się w to miej­sce.

Kiedy pośród wichury i zaci­na­ją­cego desz­czu Lonarch opadł na zie­mię w lesie, zesko­czyła z jego grzbietu i sta­nęła przed Drze­wem z Węży. Jej krew otwo­rzyła ten por­tal, by spro­wa­dzić zgubę na Talamh. A potem bab­cia, Tar­ryn i ona zablo­ko­wały go swoją krwią.

Gro­ma­dząc coraz więk­szą moc, wysta­wiła twarz na burzę, sto­piła się z nią. Stała, pło­nąc jak ogień i w sobie, i na zewnątrz.

– Usłysz mnie, Odra­nie Prze­klęty. Usłysz i zadrżyj. Jestem Breen Sio­bhan O’Ceal­la­igh. Córka Fey, ludzi i bogów. Jestem świa­tłem i mro­kiem, nadzieją i roz­pa­czą, poko­jem i zagładą. Jestem klu­czem, mostem, odpo­wie­dzią. I tym wszyst­kim, czym jestem, cie­bie uni­ce­stwię. Krew będzie wrzeć w two­ich żyłach, a ciało pło­nąć i do wszyst­kich świa­tów dotrze twój krzyk z prze­ra­że­nia i bólu. Usłysz mnie, Odra­nie. Kie­dyś bogo­wie ska­zali cie­bie na bani­cję, a ja spalę cię na popiół, któ­rego nawet pie­kło nie przyj­mie. Sta­niesz się niczym. To moja przy­sięga, moje prze­zna­cze­nie.

Stała wypro­sto­wana, świa­tło wiro­wało wokół jej unie­sio­nych rąk, oczy miała ciemne i groźne jak burza.

– Breen. Odejdź stam­tąd.

Obej­rzała się gwał­tow­nie, jed­no­cze­śnie prze­no­sząc za sie­bie moc. Keegan musiał prze­jąć jej część na wycią­gnięte ręce, bo ina­czej stru­mień tej siły zwa­liłby go z nóg.

– Odejdź stam­tąd – powtó­rzył. – Chcesz ryzy­ko­wać, że swoją furią otwo­rzysz por­tal?

– Nie otwo­rzy się. Ale on mnie sły­szy.

– Powie­dzia­łaś, co mia­łaś do powie­dze­nia, a teraz się cof­nij.

Stała upar­cie, nie­bez­piecz­nie bli­sko por­talu z mocą prze­ta­cza­jącą się przez nią fala za falą.

Wtedy on pod­szedł do niej, a gdy chwy­cił ją za ramię, potężny wstrząs tar­gnął jego cia­łem, jed­nakże mimo wszystko zdo­łał ją odcią­gnąć.

Prze­mo­czony Fąfel zaskom­lał, kiedy z mocą i zło­ścią popa­trzyła Keega­nowi w oczy.

– Myślisz, że możesz mnie powstrzy­mać?

– Jeżeli będę musiał. – Sta­nął pomię­dzy nią i por­ta­lem. Widział, jak jej wście­kłość powoli słab­nie i zastę­puje ją zakło­po­ta­nie. – Musisz odpu­ścić.

– Co? Co mam odpu­ścić?

– Spro­wa­dzi­łaś burzę, a teraz ją ucisz.

– O Boże. – Przy­ci­snęła drżącą dłoń do twa­rzy. – Prze­pra­szam. Prze­pra­szam. – Roz­trzę­siona, usia­dła na ziemi. – Prze­pra­szam.

Wiatr ucichł, deszcz zamarł. Przy­ga­sło wibro­wa­nie powie­trza.

– Abso­lut­nie nie powin­naś przy­cho­dzić tutaj sama – zaczął, lecz ona już pła­kała sku­lona. Kiedy opu­ścił ją gniew, zostały tylko łzy.

Keegan przy­kuc­nął przy niej, Fąfel, cicho popi­sku­jąc, oparł łeb o jej nogi.

– No, już, już. – Keegan gła­dził ją po wło­sach, po ple­cach, po ramio­nach, osu­sza­jąc je i ogrze­wa­jąc dłońmi. Potem ją objął, szu­ka­jąc w myślach koją­cych słów. – No, już, już – powtó­rzył, bo żadne inne nie przy­cho­dziły mu do głowy.

– Prze­pra­szam.

– Już to mówi­łaś. Było, minęło. Jeśli musisz, popłacz jesz­cze, aż ci przej­dzie.

– Sie­dzia­łam z Flyn­nem i on… Nie mogłam dłu­żej wytrzy­mać. Dusić tego w sobie. Musia­łam…

– Nawrzesz­czeć na bogów.

Kiedy pod­nio­sła głowę, popa­trzył na nią z ukosa.

– Pew­nie sły­szeli cię aż na Dale­kim Zacho­dzie.

– Och, jaka ja jestem głu­pia. – Ukryła twarz w dło­niach. – Nie powin­nam… stra­szyć wszyst­kich, kiedy…

– Stra­szyć? Kobieto, jeste­śmy Talam­hij­czy­kami i nie miękną nam nogi w kola­nach, gdy ktoś z naszych uwal­nia swoją moc. A taka jak twoja, to, co poka­za­łaś, hmm, może jedy­nie cie­szyć. No, może prze­sa­dzi­łaś z tą burzą, bo pew­nie ludziom zaj­mie tro­chę czasu pozbie­ra­nie pra­nia, które pospa­dało ze sznu­rów.

– Prze­pra­szam.

– Na bogów, nie powta­rzaj tego w kółko, to się robi męczące. Obie­caj mi, że wię­cej nie przyj­dziesz tutaj sama.

– Nie mia­łam takiego zamiaru. – Pokrę­ciła głową z kolej­nym chlip­nię­ciem. – Zna­czy, nie pla­no­wa­łam. Chyba na moment mnie ponio­sło.

– Co naj­mniej na cho­lerną godzinę. Tro­chę mi zajęło, żeby cię odna­leźć, a potrwa­łoby jesz­cze dłu­żej, gdyby nie on. – Ener­gicz­nie pogła­dził Fąfla. – Ścią­gnął mnie tutaj. Byłem o krok od namie­rze­nia cie­bie, ale aku­rat lunął deszcz. Pew­nie jesteś zmę­czona po takim wybu­chu ener­gii i wyla­niu litrów łez. Możemy wyje­chać jutro rano, zamiast dziś po połu­dniu.

– Wyje­chać? Dokąd?

– W dolinę. – Pod­niósł się i wycią­gnął rękę, żeby pomóc jej wstać.

– Nie, Keega­nie. – Zerwała się z ziemi. – Musia­łam uwol­nić się od przy­gnia­ta­ją­cego mnie cię­żaru, dać upust emo­cjom, albo zwy­czaj­nie… – Obej­rzała się na por­tal. – Dać mu znać. Ale nie możesz mnie odsy­łać tylko dla­tego, że mia­łam taki… epi­zod.

– Epi­zod, tak? Pierw­szy raz widzia­łem lata­jące owce.

– O mój Boże.

– Nic im nie będzie. Jed­nak cię wysy­łam – jestem _tao­ise­achem_ i mogę to zro­bić. Taka prawda. Jestem potrzebny w innym miej­scu, poświę­ci­łem Sto­licy dosta­tecz­nie dużo czasu. Na razie wystar­czy. Poje­dziesz ze mną, bo tego mi potrzeba i dobrze wiem, że tobie też.

– Tak. – Przy­tu­liła się do niego i oparła mu głowę na ramie­niu. – Tak, potrze­buję tego. Możemy od razu wyru­szyć?

– Tak. Jak tylko zała­twimy swoje sprawy, ty się poże­gnasz i spa­ku­jesz to, co chcesz ze sobą zabrać. I nie miał­bym nic prze­ciwko temu, gdy­byś uprze­dziła Marco przez Widzące Zwier­cia­dło, żeby dać mu czas na przy­go­to­wa­nie posiłku. Wie­czo­rem chęt­nie zjadł­bym jego klop­siki.

– Dobrze. – Wes­tchnęła. – Daj mi chwilę. Muszę dopro­wa­dzić się do porządku, żeby nie było widać, że pła­ka­łam.

– Nie. – Zamknął jej dłoń w sta­now­czym uści­sku. – Sły­szeli twoją roz­pacz, niech ją też zoba­czą. Pozwól im ją widzieć. A mnie pozwól powie­dzieć, że Odran nie zna takiej modli­twy, którą mógłby wybła­gać w nie­bie czy pie­kle obronę przed kobietą, która stała tu dzi­siaj, pło­nąc jak tysiąc świec. Nie ma takiej modli­twy.

– Zbie­rajmy się. Szkoda dnia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: