- W empik go
Wybór matki - ebook
Wybór matki - ebook
Płock, 1946 rok. Michalina powraca do rodzinnego miasta z bagażem konspiracyjnej działalności, córeczką i nadzieją, że po wojennej zawierusze zdoła odnaleźć upragniony spokój. Szybko jednak się okazuje, że walka jeszcze nie dobiegła końca, a niebezpieczeństwo czyha również i tutaj. Misternie budowane na nowo szczęście w jednej chwili może przysłonić cień demonów z przeszłości, a także tych nowych, rodzących się na podatnym gruncie Polski Ludowej. Czy młodemu i przystojnemu lekarzowi uda się uleczyć serce Miśki? Czy ona zdoła ocalić człowieka, dzięki któremu zyskała sens życia? Ile będą musieli poświęcić, żeby osiągnąć coś pozornie tak prozaicznego jak namiastka szczęścia?
Wybór matki to opowieść z historią w tle, o tym, ile jesteśmy w stanie zrobić dla miłości, oraz o trudnych wyborach i ich konsekwencjach, na które nie zawsze jesteśmy gotowi. Los jednak nigdy nie czeka na sprzyjający moment...
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67402-01-9 |
Rozmiar pliku: | 818 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miała nadzieję, że z biegiem lat wspomnienia do końca wymieszają się ze snami i tam pozostaną, zakryte całunem pozornego zapomnienia…
Teraz niektóre chwile wciąż szarpały pamięć, przejmowały lękiem, zaskakiwały koszmarem w ciągu zwykłego dnia, spinały mięśnie, nagle gotowe do ucieczki. Inne zacierały się jak wyblakły na słońcu druk i pozostawało po nich jedynie echo przyspieszonego oddechu albo niespodziewana pobudka w środku nocy. Strach tak znajomy, że niemal oswojony.
Czas, kiedy kilka minut mogło całkowicie odmienić przyszłość albo pozbawić jej na zawsze. Gdyby zapytano – któż by nie wybrał życia? Tyle że nikt nie zadawał pytań, a los zdawał się nie pozostawiać wyboru.
Warkot samolotów mełł rozedrgane upałem powietrze, ale Warszawa tego dnia poprzez zasnute dymem niebo nie dostrzegała słońca. Narastał hurgot i świst bomb, tak powszechny i wszechogarniający, że już nie dało się wychwycić kierunku, z którego nadciągało niebezpieczeństwo.
Michalina skuliła się odruchowo. Na szczęście drugie uderzenie poszło obok, ale kamienicę szybko ogarniały płomienie. Nie było już czasu. Zbiegła po schodach w ostatniej chwili, czując, że za nią wszystko się wali. Za plecami uciekającej dziewczyny coś huknęło, nieznośny hałas obsypującego się gruzu boleśnie wypełnił jej uszy. Zanim upadła, zdążyła jeszcze osłonić niesione w ramionach dziecko.
Ze wszystkich sił starała się zachować przytomność, nie mogła tu zostać. Gdzieś niedaleko wyła syrena, chwilowo zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Pył szczypał w oczy, przesłaniał widok, zatykał usta, dusił w gardle. Michalina, jeszcze oszołomiona, usiadła i otarła twarz ramieniem. Trzymane w objęciach niemowlę zakwiliło.
– Cicho, maleńka, cicho… Znajdziemy bezpieczne miejsce – szeptała, z trudem próbując wstać.
Przeszkadzały jej zawroty głowy i narastająca obojętność na to, co się działo wokoło. Czuła spływającą po plecach ciepłą strużkę. „Jestem ranna?” – pomyślała przelotnie, jakby bez zainteresowania. Jedyne, co było teraz ważne, to bezpieczeństwo małej. Tylko jak miały uciekać, kiedy ona nagle straciła siły? Przytuliła dziewczynkę i rozejrzała się bezradnie. Ponowiła wysiłek i tym razem udało jej się ustać na nogach.
Ulicą biegła grupa cywilów prowadzona przez wyrostka w harcerskim mundurze. „Wygląda, jakby był niewiele starszy od Michała” – przemknęła jej myśl o bracie i tęsknota zakłuła w jednym, bolesnym uderzeniu serca.
– Uciekaj stąd, dziewczyno! Nalot idzie, do piwnicy! – krzyczeli do niej, nie zwalniając.
Po chwili zniknęli jej z pola widzenia.
Michalina niepewnie zrobiła kilka kroków. „Dlaczego wszystko się kręci?” – dziwiła się. Nie dowierzała, że coś jej dolegało. Przecież musiała biec, ukryć się. Spojrzała w tył. Budynek się zawalił, całkowicie zagradzając drogę nawet do suteren. Jeżeli ktoś pozostał w piwnicach, raczej nie przeżył, nie mówiąc już o wyższych piętrach, gdzie przed chwilą była. Trzeba iść dalej, szukać innego miejsca.
Z trudem zrobiła kilka kroków. Słabła. Pojawili się kolejni ludzie, ale i oni, bardziej zainteresowani własnym losem niż dziewczyną z niemowlęciem, zniknęli jej z oczu. Nie wiedziała, gdzie pobiegli. Brnęła jednak wytrwale, zdawało jej się, że nie wiadomo jak długo. Buczek umilkł, samolotów też nie było słychać. Niespodziewana cisza zadzwoniła jej w uszach. Nagle dziewczynie zaczęły doskwierać upał i duszność. A może to wszechobecny pył i popiół z pożarów? Zmęczona, przystanęła. Odruchowym kołysaniem uspokoiła maleństwo. Rozejrzała się. Przeszła dopiero taki kawałek? Ile minęło czasu? Nie miała pojęcia. Przed oczami latały jej ciemne płatki.
– Pani wsiada! Szybko, na wóz! – Czyjś krzyk wdarł się w jej oszołomione myśli.
Siedziała na ziemi? Jak to się stało? A dziecko? W panice przycisnęła małą do siebie. Na szczęście była bezpieczna i, o dziwo, spokojna. Nie płakała, tylko szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w twarz Michaliny.
– Pomogę! No już, ruszy się pani! Nie ma czasu! – ponaglił obcy głos. Uniosły ją czyjeś silne ramiona. Niespodziewanie poczuła zapach tytoniu i cebuli, zadziwiająco silny wobec wypełniającej dotąd nozdrza spalenizny. – Ranna? – Ton nieznajomego zabrzmiał troską.
– Maciej, a pospiesz no się! – krzyknął ktoś z boku.
Michalina zamrugała. Na wozie oprócz niej siedziały dwie inne kobiety i kilkoro skulonych dzieciaków. Poza tym pełno było walizek, pakunków, zawiniętych w prześcieradła tobołków.
– Już, jedziemy!
Wóz szarpnął. Ktoś delikatnie dotknął jej pleców. Usłyszała, że trzeba będzie opatrzyć, żeby nie krwawiło. Inne ręce odebrały od niej dziecko. Protestowała przez moment, póki miała na to siłę, ale w końcu – uspokojona kojącymi głosami – poddała się zabiegom. Zapiekła przemywana alkoholem rana. Potem migoczące w oczach czarne strzępy w końcu wygrały i zasnuły całkowicie jej wzrok. Czuła jeszcze, że wóz podskakiwał na wybojach, słyszała jakieś głosy, urywki cichych, pospiesznych rozmów, a nawet wybuchy i krzyki z oddali, ale nie umiała wydostać się z dziwnego letargu, który ją ogarnął.
Myślała tylko o małej, o jej włoskach jasnych jak len. Janek miał takie. I oczy… Niebieskie. Przenikliwe. Dalekie jak niebo w pogodny dzień.
***
Ocknęła się gwałtownie, ni to ze snu, ni z marzenia. Było cicho, a słońce wydłużało cienie, szykując się do zachodu. Już nie jechali, a może jedynie zatrzymali się na postój. Warszawa została w tyle. Niedostępna. Oblężona. Nie było powrotu.
– Jak masz, dziecko, na imię? – Starsza z kobiet nachyliła się do niej, obmyła rozpaloną twarz. To przyniosło chwilową ulgę.
– Michalina – szepnęła. – Gardowska.
– A dziewczynka? To córka?
– Julia.ROZDZIAŁ I
Niewielki gabinet dyrektora niedawno odmalowano, zapach olejnej farby jeszcze kręcił w nosie, na równi ze smrodem papierosowego dymu, którym rezydent pomieszczenia zdążył go wypełnić. Na pokrytym czerwonym suknem biurku panował względny porządek, stał tam jedynie telefon i piętrzył się niezbyt równo ułożony stosik teczek na dokumenty, a na szerokim parapecie przesłoniętego przykrótką firaną okna oprócz kilku szklanek z niedopitą herbatą stała wypełniona niedopałkami popielniczka.
– A czy podczas wojny była pani w Płocku?
Dyrektor Popkowski przyglądał się Michalinie znad okularów. Świdrujący błysk w jego oczach podpowiedział jej, że może znać już odpowiedź na zadane pytanie: mówiło się, że brat Popkowskiego donosi ubecji albo on sam jest funkcjonariuszem. Ale tylko on mógł zdecydować, czy Michalina dostanie tę pracę czy nie. Cała rozmowa stawała się coraz bardziej nieprzyjemna i krępująca. Ledwo przejrzał jej podanie. Nie interesowało go nawet, czy kandydatka ma maturę, co w ogóle umie czy wcześniej gdzieś pracowała, tylko ciągle pytał o wojnę, kluczył i wracał do tego tematu, jakby polował na potknięcie czy nieścisłość w odpowiedziach. Michalina zacisnęła palce na trzymanej na kolanach torebce. Solidny materiał dał jej chwilowe poczucie pewności.
– Nie przez cały czas. Z obawy przed skierowaniem na przymusowe roboty w Niemczech jak wiele młodych ukrywałam się w Generalnej Guberni – odparła najspokojniej jak potrafiła, starając się nie pokazać po sobie nawet cienia irytacji. – Wróciłam do Płocka dopiero w lutym czterdziestego piątego.
– W Warszawie? – dopytał z pozorami uprzejmości, a nawet niezobowiązującego zainteresowania, niemal jak podczas zwykłej towarzyskiej rozmowy.
Przetłuszczona grzywka opadła mu na czoło i odgarnął ją niecierpliwym ruchem. Chwilowe wrażenie, że Popkowski z takim lekkim uśmiechem mógłby wydać się nawet przystojny, szybko uleciało. Michalina przełknęła ślinę. Dyrektor całą swoją osobą budził jej niesmak. Niski, w przyciasnym garniturze, z przybrudzonym kołnierzykiem, na który opadały niezbyt czyste i niestarannie przycięte włosy.
– Wie pani, ja pochodzę spod Warszawy, swoje przeszedłem i wiem, co się działo – zaznaczył protekcjonalnym tonem.
– Tak, byłam także w stolicy. Przez jakiś czas – przyznała.
Poczuła zniechęcenie. Po co pytał, pewnie i tak wszystko wiedział. Miała ochotę wstać i wyjść. Najlepiej jeszcze trzasnąć drzwiami. Tyle że nie mogła, musiała wykorzystać szansę. W domu czekali na nią Julka i matka z Michałem. Gdyby zaczepiła się w biurze spółdzielni, im wszystkim żyłoby się lepiej. W magazynie cukrowni czy nawet przy taśmie podczas kampanii było ciężko i płacili marnie, dlatego postanowiła wytrzymać to przesłuchanie w śmierdzącym gabinecie. Nie po to wychodziła wszystkie znajomości, które tylko miała.
– Ale nie w czterdziestym czwartym, kiedy tam było tak niebezpiecznie? – Popkowski zmartwił się obłudnie. Krzywy uśmiech przemknął po jego zmęczonej twarzy, jak niespodziewany odblask światła w brudnej szybie.
„Całą wojnę było niebezpiecznie, bydlaku jeden. A o kwalifikacje mnie nie spytasz? Ciekawe, co ty robiłeś podczas wojny” – pomyślała niewesoło, z niechęcią. Czuła, że nic z tej pracy nie będzie.
– Moja córka urodziła się w kwietniu czterdziestego czwartego – powiedziała, uśmiechając się smutno. – Uciekłam z miasta i resztę okupacji przeczekałam we wsi pod Pruszkowem.
– Rozumiem, rozumiem… – Dyrektor pokiwał głową, nagle bardziej zajęty poszukiwaniem zapałek, żeby odpalić trzymanego w ustach papierosa, niż swoją rozmówczynią. – Dziękuję, może pani wyjść – polecił.
Michalina z ociąganiem wstała z krzesła. Biła się z myślami. Mimowolnie wygładziła spódnicę i poprawiła włosy. Ruch nie umknął uwagi Popkowskiego. Spojrzał pytająco.
– Ja… – zawahała się. – Przepraszam pana dyrektora, ale chciałam zapytać, czy miałabym widoki na tę pracę – wygłosiła, starając się nie brzmieć zbyt błagalnie, ale wystarczająco uniżenie, by połechtać ego mężczyzny. – Zależy mi na posadzie, pan rozumie, prawda? Mam małe dziecko, jej ojciec zaginął. Mieszkam z matką i małoletnim bratem, mój ojciec też nie żyje, został zastrzelony przez gestapo – tłumaczyła pospiesznie, jednocześnie wstydząc się tego słowotoku. Zdawała sobie sprawę, że nie ona jedna była w takiej sytuacji.
– Współczuję, wojna każdemu kogoś zabrała. – Popkowski niecierpliwym machnięciem ręki uciszył jej wywód, przyrównując tragedie tysięcy polskich rodzin do banału. – Szanse to oczywiście pani ma – oświadczył i zaśmiał się krótko, złośliwie. – A decyzję podejmiemy w swoim czasie. Chyba że… – Zawiesił głos. Ręka z papierosem niespiesznie powędrowała do ust.
– Tak? – ponagliła. Zrobiło jej się duszno i chciała jak najszybciej zakończyć spotkanie.
– Zje pani ze mną kolację. Dziś w Ludowej? – Uśmiechnął się, wypuszczając dym. Patrzył wyczekująco, świdrując ją spojrzeniem.
Michalina nie odpowiedziała. Bez słowa odwróciła się na pięcie i wyszła z dyrektorskiego gabinetu. Nie odmówiła sobie, żeby zamknąć za sobą drzwi o wiele mocniej, niż pozwalało na to kulturalne wychowanie, ani nie zaszczyciła spojrzeniem sekretarki, dumnie prezentującej trwałą ondulację znad maszyny do pisania.
Rozpłakała się dopiero na ulicy. Szybkim krokiem przeszła do najbliższej bramy, żeby się uspokoić. Godziny starań poszły właśnie na marne. Wyciągnęła chusteczkę i w małym lusterku sprawdziła, czy nie rozmazał się jej makijaż. Ostrożnie wytarła czarny tusz ze skóry pod oczami. „Bydlak” – złościła się w duchu, czując coraz większą bezsilność. Gdyby dostała tę pracę, mogliby wszyscy spróbować wrócić do Płocka, może nawet namówiłaby matkę, żeby i ona poszukała konkretniejszego zajęcia, choćby i w szkole, o czym kiedyś tak marzyła, a teraz zdawało się, że w ogóle o takiej możliwości nie myśli. Wprawdzie po służbie u Niemców w dworku w Borowiczkach została jej maszyna Singera, którą żona stacjonującego tam porucznika pozwoliła jej zabrać, gdy w obawie przed nadciągającą Armią Czerwoną okupanci pakowali się przed pospiesznym wyjazdem, i teraz dorabiała szyciem, dzięki czemu mieli chociaż jaja, ser i mleko, a czasem kawałek lepszego mięsa, ale nie były to regularne dochody. Tyle razy złościła się na bierność Janiny. Odkąd zabrakło ojca, nie poznawała jej. A jeszcze wypadek w maglu i zerwane ścięgno w prawej dłoni sprawiły, że zupełnie zamknęła się w sobie.
Michalina westchnęła i niecierpliwie odgoniła myśli o matce. Nie czas teraz na żal i wypominki, zwłaszcza że nie było jej wtedy z nimi. Niby rozumiała i współczuła, ale pogodzić się z zastaną po powrocie sytuacją nie potrafiła. Do tego Janina, tak kiedyś przekonana do mieszkania w mieście, teraz nie chciała słyszeć o powrocie i ciągle powtarzała, że nie znajdą mieszkania, albo wymawiała się od szukania pracy tym, że powinna opiekować się wnuczką. Jakby nie przyjmowała do wiadomości, że w Płocku funkcjonował żłobek dla dzieci pracujących matek, a Michał mógłby chodzić do lepszej szkoły.
Sięgnęła jeszcze do torebki po szminkę, ale szybko ją schowała. Nie zostało już wiele, a nie wiadomo kiedy trafi się okazja, żeby zdobyć kolejną. Nieco spokojniejsza wróciła na chodnik i skierowała kroki w stronę ulicy Kwiatka – choć w myślach wciąż nazywała ją Szeroką, mimo że zmiana patrona nastąpiła jeszcze przed wojną – gdzie w skromnym jednoizbowym lokalu na poddaszu zamieszkała jej przyjaciółka.
Znały się z Marysią właściwie od czasów szkolnych, choć ona była dwa oddziały wyżej, to wspólnie uczęszczały na zbiórki żeńskiej drużyny harcerskiej, ale dopiero czas wojny i działalność w konspiracji je naprawdę zbliżyły. Wcześniej wydawało się, że nie mają ze sobą wiele wspólnego – ani nie spędzały razem czasu na przerwach, ani nie spotykały się po lekcjach. Nawet kolegowały się z zupełnie różnymi dziewczętami i wzdychały do innych kawalerów. Marysia, od maleńkości wychowywana tylko przez ojca, samotnego wdowca, wydawała jej się zawsze poważną i wyniosłą osobą.
Wybuch wojny szybko zweryfikował dotychczasowe przyjaźnie Michaliny. Hani Jaruckiej udało się uciec z rodzicami do Francji i do dzisiaj się nie odezwała. Bliźniaczki Nowakowskie nie miały zamiaru zajmować się ani tajnym nauczaniem, ani harcerstwem. Dodatkowo fakt, że ojca Michaliny zwolniono z aresztu, chociaż był policjantem, a jej matka pracowała jako służąca u oficera niemieckiego, uznały za przejaw sprzyjania wrogowi i zerwawszy z nią wszystkie kontakty, roznosiły takie plotki po mieście. Podobno po wojnie wyjechały z Płocka na Ziemie Odzyskane. To z Marysią Michalina zaczęła działalność w konspiracji i wspólnie uciekły z obszaru uznawanego za Rzeszę, a kontakt straciły dopiero na początku powstania w Warszawie.
Tym bardziej cieszył powrót Marysi do miasta. Michalina, która nie mając żadnych wieści o koleżance, ze smutkiem pogodziła się z jej zaginięciem, a nawet śmiercią, o tym, że tak się nie stało, dowiedziała się nie inaczej jak przypadkiem. Od kilku lat miała nieodparte wrażenie, że wszystkim, co ją spotykało, rządził przypadek, równie hojnie rzucający okruchy szczęścia, co kłody zmartwień. W oddziale PCK jak co miesiąc wypytywała o jakiekolwiek wieści o rodzinie matki i właśnie wtedy natknęła się na Marysię, szukającą informacji o losie swojego ojca. Nawet teraz, na wspomnienie tej chwili, wzruszenie zapiekło pod powiekami. Zamrugała, żeby wysuszyć łzy.
Dawna dzielnica żydowska zmieniała się z każdym tygodniem. Większości poprzednich mieszkańców już tu nie było, wywiezieni podczas okupacji nigdy nie powrócili do swoich mieszkań, zajętych teraz przez potrzebujących dachu nad głową Polaków. Michalinie brakowało wielu sklepów i miejsc, które znała z lat przedwojennych, kojarzących się z beztroską dzieciństwa. Nie mogła się przyzwyczaić do dziwnie odmiennego gwaru, innych niż kiedyś zapachów, okien wystawowych nieprzypominających tego, do czego tęskniła przez ciemne wojenne lata. Równocześnie z ciekawością obserwowała, jak ta ulica ciągle żyła, wychwytywała nowe, mimowolnie porównywała z obrazkami wyświetlającymi się w pamięci, jakby oglądała stary album ze zdjęciami, z radością odnajdując ślady dawnego życia. Wprawdzie nie pachniało już czulentem, ale aromat świeżo upieczonego chleba, dochodzący z jakiegoś uchylonego okna, wszędzie był ten sam.
Wyminęła bawiące się w bramie dzieciaki, starając się nie patrzeć na ich obdarte i niedopasowane ubrania, i wbiegła po skrzypiących schodach na ostatnie piętro kamienicy. Marysia miała szczęście – mieszkanko, chociaż małe, było wyposażone w całkiem przyzwoity tapczan, szafę, a nawet kredens. Przyjaciółka już na nią czekała. Zaraz usadziła Michalinę przy stole, zakrzątnęła się przy kuchni, żeby zagotować wodę, podała nawet ciasteczka, sprytnie upieczone z otrąb.
– No to jak? Udało się? – spytała w końcu, wyraźnie zniecierpliwiona przedłużającą się ciszą.
Odpowiedziało jej milczenie. Michalina niepotrzebnie zamieszała w kubku, jakby od tego herbata mogła stać się słodsza. Jakoś trudno jej było przyznać się do porażki. Ostrożnie odłożyła łyżeczkę na talerzyk. W palcach nieuważnie rozkruszyła ciastko. Kilka otrębowych grudek z pacnięciem spadło na stół, Marysia błyskawicznie zgarnęła okruchy, część wpakowała szybko do ust, część zdobyczy ukryła w rękawie bluzki. Usiadła sztywno wyprostowana, zapatrzona gdzieś w głąb siebie. Przez moment w jej źrenicach zagościł dziki, niemal zwierzęcy blask, uwydatniając głębokie cienie pod oczami. Zadygotała.
Michalina zastygła, jakby poczuła woń strachu. Nie wiedziała, jak ma postąpić, choć doskonale znała powody takiego zachowania przyjaciółki. Pełnym współczucia spojrzeniem ogarnęła jej nadal wychudzoną sylwetkę i westchnęła w duchu.
– Marysiu?
Niepewny, ostrożny szept wystarczył. Zawstydzona Maria wysupłała z tkaniny resztki ciastka, układając je na dłoni, ostrożnie, niczym najcenniejszy skarb. Wyraźnie nie mogła zdecydować, co z nimi zrobić. Rozejrzała się bezradnie i w końcu zjadła, starannie ocierając usta. Poprawiła chustkę na ciemnych i wciąż jeszcze krótkich włosach.
– Przepraszam – mruknęła głucho, zmienionym głosem.
– Wszystko w porządku? Wybacz, to głupie pytanie, po prostu nie wiem, co powiedzieć – zreflektowała się Michalina. – Nie przepraszaj… – Delikatnie pogłaskała jej ramię.
– To czasem wraca. Nie chcę o tym rozmawiać. – Marysia odwróciła głowę w stronę okna. Milczała jakiś czas, zamyślona. – Powiedz wreszcie, co z pracą – ponagliła za chwilę, już normalniejszym, choć nadal trochę zduszonym tonem.
Wstała i ze schowka nad piecem wydobyła paczkę papierosów. Wciąż jeszcze drżącymi dłońmi wyłuskała jednego. Zaciągnęła się gwałtownie dymem, aż zakaszlała.
– Chcesz?
– Nie. – Michalina machnęła ręką. – A z pracy nici – przyznała w końcu.
– Jak to? Popkowski cię nie przyjął? – Wyraźnie spokojniejsza Maria oparła się plecami o ścianę. – Ciotka wprawdzie mówiła, że kilka razy trzeba go było prosić, żeby się zgodził na rozmowę, ale wydawało się dogadane. Pani Kowalska miała podsunąć twoje podanie. Nie byłaś u niego?
– Byłam, rozmawiałam. Wypytywał o wojnę, o Warszawę, o powstanie… Ale to, czy umiem rachować, go nie zainteresowało! – Gorycz zabarwiła wypowiedź Michaliny niebezpiecznie płaczliwą nutą.
– No i co mu takiego powiedziałaś? – Marysia wróciła na swoje miejsce za stołem i usiadła z popielniczką na kolanach. Paliła wolniej, jakby wkładając w tę czynność całą swoją uwagę. Wyraźnie ją to uspokajało.
– Nic! Tylko że Julka się urodziła w czterdziestym czwartym, a ja pod Pruszkowem resztę wojny przesiedziałam. Co miałam powiedzieć, przecież to prawda – westchnęła.
Obie się już nauczyły, że lepiej nie wspominać w oficjalnych rozmowach o działalności w konspiracji. Niebezpiecznie było też kłamać, najlepiej mówić prawdę, ale tylko taką, którą ktoś mógł poświadczyć i która nie kojarzyła się z zakazanymi obszarami.
– No i co? Nie chciał cię? – szczerze zdziwiła się Marysia.
– A jakże, chciał! Na kolację do Ludowej zabrać! – wybuchła Michalina i aż zacisnęła pięści ze złości. – Co on sobie myślał? Że tyłka dam za posadę? Wstrętny! – parsknęła.
– Ech, Michaśka… Myślałby kto, żeś taka niedotykalska. Poszłabyś na tę kolację, dałabyś się po udzie pogłaskać, dziad by się pewnie upił i odpuścił. – Marysia wzruszyła ramionami. – A ty co? Pewnie trzasnęłaś drzwiami i wyszłaś?
– Tak.
– Ech, Michaśka… – powtórzyła.
– A ty co byś zrobiła? – Zirytowana Michalina zabrała przyjaciółce resztę papierosa, krótko zaciągnęła się dymem i zdusiła niedopałek w popielniczce.
– Bo ja wiem? Słuchaj, nie przejmuj się, moja ciotka jeszcze z jego żoną pogada. Może nie wszystko stracone – pocieszała.
– Daj spokój, to nie ma sensu. I tak miło ze strony twojej cioci, że wystarała mi się o tę rozmowę. Nie zajmuj jej już czasu. – Michalina posłała przyjaciółce smutny uśmiech.
– Ale słuchaj! – Oczy Marysi rozpalił nagle nowy pomysł. – Że ja od razu o tobie nie pomyślałam! W szpitalu jest znowu organizowany kurs na pielęgniarkę, wiesz, taki, w jakim i ja uczestniczyłam. Ludzi brakuje. A ty też przecież masz doświadczenie z… – Zawahała się przez moment, jakby nawet wyjawianie przeszłości tylko między nimi dwiema było ryzykowne. Od jakiegoś czasu o swojej działalności w konspiracji rozmawiały półsłówkami, niezależnie czy ktoś niepożądany mógł je słyszeć. – …z harcerstwa – dokończyła.
– Myślisz, że bym się nadała?
– No pewnie, gdybyś tylko chciała. Zresztą pomogę ci – zapewniła. – Jutro pogadam z siostrą przełożoną, która zajmuje się nowymi pielęgniarkami, ona mnie lubi.
– Byłoby cudownie! – W Michalinę wstąpiła nowa nadzieja. – Tylko co z moją pracą? Przecież musimy za coś żyć…
– O to się nie martw, będziesz od razu mieć płacone, bo na kursie są zwyczajnie dyżury w szpitalu. I zarobisz więcej niż teraz w cukrowni czy przy taśmie w sierpniu, a i nawet w spółdzielni. Co prawda godziny gorsze niż w biurze, ale coś za coś. Tylko przyjdź jutro na dziewiątą na izbę przyjęć. Zdążysz?
– No pewnie. Dziękuję ci! – oznajmiła rozradowana. – A teraz lecę, bo się spóźnię na samochód do Borowiczek.
Przed wyjściem przytuliła jeszcze Marysię. Dotyk jej wciąż kościstego ciała boleśnie przypominał o okropnościach, które przyjaciółka musiała przejść w obozie koncentracyjnym. Nie mówiła o tym wiele – zaledwie kilka gorzkich zdań rzuconych w chwili największej słabości. Ale Michalina słyszała wystarczająco dużo od innych, żeby nie męczyć dziewczyny niepotrzebnym dopytywaniem. Opowie, gdy będzie tego potrzebowała.
– Poradzisz sobie? – upewniła się.
– Tak, Michaśka, nie martw się o mnie. Henio ma niedługo przyjść, akurat nam się zmiany w pracy dobrze ułożyły. – Perspektywa spotkania z narzeczonym rozświetliła jej uśmiech. – Mamy jechać do jego matki, na wieś. Obiecuje mi to od tygodni, a dziś w końcu się uda.
***
W ciężarówce kursującej do Borowiczek jak zawsze dokuczał jej ścisk i gwar, doskwierał zapach ludzkiego zmęczenia, przypominając nieprzyjemnie o trudnych latach wojny, ale cieszyła się, że ma czym dojechać do domu. Właściwie był to pokój z kuchnią i ciasnym zachowankiem, wynajmowany w czworaku u rodziny Zawilskich w Ośnicy. Matka z Michałem trafili tam jeszcze za okupacji, kiedy Michalina – gdy otrzymali ostrzeżenie, że jej oddziałowi grozi wykrycie – zdecydowała się uciec do Warszawy. Niemiecki oficer, u którego Janina służyła, domyślił się powodu nieobecności córki Gardowskich i sam załatwił Jance przeniesienie pod Płock oraz służbę w dworku zajętym przez niemieckich urzędników i ich rodziny. Prawdopodobnie to pomogło im przetrwać, a nawet uratowało życie, bo Wahnke został niedługo wezwany na front, natomiast kamienicę zajął oficer gestapo.
Gdy po wojnie Michalina zjawiła się z córką w Płocku, odkryła, że w jego miejsce trafił z kolei oficer radziecki i mieszkania nie da się odzyskać. Na szczęście spotkany na targu dawny sąsiad przekazał jej wieści zostawione przez Janinę na wypadek powrotu córki. Gdyby nie to, długo nie odszukałaby matki i brata, tak jak dotąd nie udało im się uzyskać żadnych wiadomości o rodzinie z Popłacina – z dziadkami i wujostwem Michaliny kontakt urwał się jeszcze na początku wojennej zawieruchy, kiedy w okolicy przeszedł front. Teraz częściowo spalone gospodarstwo i dom, podczas wojny zajmowany przez Niemców, stały się miejscem stacjonowania oddziału radzieckiego. Podejrzewały, że wszyscy krewni z Popłacina mogli zginąć podczas ucieczki, ale dopóki nie przyszły oficjalne wieści, usiłowały nie tracić nadziei. Znany im był tylko los wcielonego do wojska brata Janiny.
Z przystanku w Borowiczkach musiała dojść jeszcze do wsi. Droga do Ośnicy wiodła wydeptaną ścieżką przez las. Michalina rozważała, czy najpierw nie skręcić do sklepu, ale o tej porze raczej się nie spodziewała, że zdoła dostać tam cokolwiek sensownego. W Płocku jeszcze przed feralną rozmową z Popkowskim kupiła lizaki dla Julii i Michała. Wiedziała, co najbardziej ucieszy dzieci. Idąc, korzystała z chwili samotności. Kojący szum wiatru w koronach drzew pomagał odetchnąć, nie myśleć choć przez chwilę o problemach, o nieuniknionych pytaniach matki. Michalina upajała oczy jeszcze świeżą późnowiosenną zielenią i miłym zapachem świerków. Cieszyło ją nawet to, że nikt jej nie towarzyszył w drodze, bo choć w pojeździe zauważyła sąsiadki, to przystanęły one jeszcze na plotki. Ona nie miała zamiaru udzielać się w rozmowie. Przywitała się jedynie i wymówiła pośpiechem.
Odpoczywała. Nie trwało to jednak długo, bo szła dość szybko, a i do domu nie było zbyt daleko. Mimo to była wdzięczna za kilkanaście minut spokoju, który zawsze znajdowała w otoczeniu przyrody.
– Milina! – Młodszy brat ucieszył się na jej widok.
Jeszcze kilka miesięcy temu mogła tylko pomarzyć o takim powitaniu. Obrażony na Michalinę za jej zniknięcie z domu w ostatnim roku wojny, przez dłuższy czas unikał siostry i nie chciał nie tylko rozmawiać, ale nawet słuchać tego, co próbowała mu wytłumaczyć. Nie rozumiał, jak mogła zostawić jego i matkę, a do tego wrócić z jakimś niemowlakiem, który płakał i zajmował domownikom czas, który mógł być przeznaczony dla niego. Dopiero ogromna cierpliwość Michaliny oraz – co tu dużo mówić – uroczy uśmiech małej siostrzenicy zmiękczyły serce chłopca, który zaczął odczuwać dumę z bycia wujkiem, czym mógł się przecież pochwalić kolegom na podwórku.
Do dziś nazywał siostrę przezwiskiem, które nadał jej w dzieciństwie, i Michalina często się śmiała, że przez niego dla córki nie będzie „mamą”, tylko właśnie „Miliną”. Ucząca się dopiero poprawnie mówić Julka chętnie przejmowała od Michała wszelkie słowa i zwroty.
– Co tam, braciszku? Jak było w szkole? – Potargała ciemną czuprynę, wręczając chłopcu lizak.
Uśmiechnął się szeroko i od razu odwinął papierek.
– Nudno, nic ciekawego się nie dowiedziałem. Jak zwykle. – Przewrócił oczami. – A do tego musieliśmy malować plakaty, bo będzie pochód pierwszomajowy. I przez to przepadła nam gra w piłkę – poskarżył się.
– Jeszcze sobie zdążysz pograć – mruknęła Michalina. – A Julka to gdzie?
– Usnęła – poinformował, pakując lizak do ust. – A wcześniej się z nią bawiłem w ganianego – dodał, już z pełną buzią.
– Bardzo ładnie – pochwaliła odruchowo. – A przyjdź do domu zaraz, bo wieczór niedługo – nakazała jeszcze.
W ciemnej sieni zrzuciła buty i weszła do kuchni. Od razu zarejestrowała, że panuje względny ład, tylko na zajmującym sporą część pomieszczenia kaflowym piecu stały nieuporządkowane garnki. Córeczka spała na tapczanie pod oknem, jasne jak len włosy przykrywały jej policzek, a w buzi tkwił kciuk, który ssała bezgłośnie. Matka siedziała przy stole, nie zwracając na nic uwagi. Zamyślona patrzyła w okno, gładząc leżącą przed nią szarą kopertę z czerwonym stemplem. Ocknęła się dopiero, kiedy Michalina podeszła i delikatnie wyciągnęła palec z ust Julki.
– Mówiłam ci, że trzeba tego pilnować – syknęła, nagle rozzłoszczona, nie zważając nawet, że na policzkach Janiny dostrzegła świeże ślady łez.
– Pilnowałam. Michał na podwórku? – Matka rozejrzała się po kuchni. – Zupa jest, możesz sobie nalać – dodała.
– Nie jestem głodna – skłamała. – Zjem potem kolację z Michałem.
Nie rozumiała, dlaczego sama obecność matki budziła w niej taką niechęć. Nie zawsze tak było. Tęskniła za Janiną, którą znała z czasów, gdy żył ojciec – energicznie kręcącą się przy kuchni, uśmiechniętą, zorganizowaną – a widząc ogarniającą ją nieporadność i bierność, zdawałoby się z dnia na dzień coraz większą, buntowała się. „Gdyby tata nie zginął, byłoby inaczej” – pomyślała. Dojmujący żal po stracie Antoniego przemknął niczym dreszcz. Tak niewiele jej po nim zostało. Kilka zdjęć w albumie, ubrania przerobione tak, żeby pasowały na Michała, ojcowski pędzel do golenia i guziki z munduru policyjnego, które nosiła ze sobą niczym talizman. Aparat fotograficzny, który odziedziczyła, przekazała dowódcy oddziału, kiedy zmuszona była się wycofać z akcji. Zaginął, tak jak i ślad po Janie… Odruchowo spojrzała na świetlistą czuprynę córeczki.
– Załatwiłaś coś? – dotarło do niej pytanie.
– Nie do końca. – Michalina ze smutkiem pokręciła głową. – Dyrektor mnie przyjął, ale raczej mnie nie zatrudnią. Za to – ożywiła się – odwiedziłam Marysię i wyobraź sobie, szpital ponownie organizuje kurs dla pielęgniarek. I to taki, że od razu jest praca. Płacą z początku trochę mniej, ale potem jest szansa na podwyżkę i posadę. Marysia mówiła, że na pewno lepiej bym zarobiła niż w cukrowni – opowiadała, zdejmując sweterek.
Ostrożnie odwiesiła cienką dzianinę na oparcie krzesła.
– Zamierzasz iść? – Janina odłożyła list i zdrową dłonią przykryła tę z usztywnionymi palcami. Obie lekko drżały.
– Co to za koperta? – Michalina dopiero teraz zauważyła, że to stempel Czerwonego Krzyża.
– Pismo. Nie ma żadnych nowych potwierdzonych informacji o Pawlakach – cicho odparła matka. – Tylko jeszcze raz napisali, że Wojtek w stalagu na tyfus zmarł. A poza tym nikt nic nie wie. Sąsiadów ojca też pytałam. To niemożliwe, że tak wszyscy zniknęli. – Szybko otarła policzki z nowych łez. – Mój ojciec i Franka, i dzieciaki… Gdzie oni się mogli podziać? Wywieźli ich na Wschód? Zamordowali? Tak trudno czekać na jakiekolwiek wieści.
– Chciałabym to wiedzieć. – Dziewczyna, skruszona swoją niedawną niechęcią, usiadła obok i uściskała matkę. – Jedyne, co możemy robić, to czekać i wysyłać listy.
– A obejście w Popłacinie najpierw Niemcy na posterunek przemianowali, a teraz tam ruscy żołnierze siedzą – sarknęła matka, która nie mogła przeboleć straty majątku. – Żadnych dokumentów nie ma, żeby to odzyskać, a sąsiedzi boją się poświadczyć, żeby się nowej władzy nie narazić. Zresztą – machnęła ręką – nasza administracja też nie lepsza. Pamiętasz, powiedzieli, że dopóki potwierdzenia śmierci ojca nie ma, to oni nic zrobić nie mogą, a budynki dla wojska i milicji potrzebne.
– Trudno ich winić, mamo – zauważyła Michalina, mając na myśli zarówno sąsiadów, jak i urzędników. – Sama wiesz, co ruskie potrafią.
– Tyle lat minęło… Pewnie się nawet nie dowiemy, w jakiej ziemi leżą. Antoni ma przynajmniej pomnik na cmentarzu – westchnęła, po chwilowym uniesieniu wracając do smutnego tonu.
– Mamo, daj spokój – poprosiła Michalina. – Musimy myśleć o przyszłości. Michał mógłby chodzić do lepszej szkoły, na wsi to się tylko zmarnuje.
– O czym mówisz? – Janina spojrzała czujnie.
– Jak się dostanę na kurs dla pielęgniarek, chciałabym poszukać mieszkania w Płocku, wygodniej niż stąd dojeżdżać – wyjaśniła. – A może i ty byś pracę znalazła. W mieście więcej niż jedna szkoła, na pewno szukają nauczycielek.
– Skąd niby to wiesz?
– Nie wiem – odburknęła, zirytowana, że Janka wynajdywała coraz to nowe przeszkody. – Ale nawet tu ogłoszenie przed początkiem roku szkolnego było. Czemu nie chciałaś się zgłosić? Spróbować? – napierała.
– A Julka z kim by została? – Matka zaczęła się bronić, ale odruchowo, nawet nie podnosząc głosu, jakby bardziej stwierdzała fakt, niż pytała.
– Coś by się wymyśliło. – Michalina pokręciła głową. – A w mieście są żłobki.
– Czego ty, dziecko, chcesz?
– Przecież powiedziałam przed momentem. Zresztą… póki nic nie wiem o tym kursie, nie ma co się zastanawiać i kłócić – odpuściła.
Będzie jeszcze czas na rozmowy i decyzje. Michalina po emocjonalnym dniu czuła się wyjątkowo zmęczona, a przecież czekało na nią jeszcze sporo zajęć. Trzeba było przygotować ładne ubrania na jutro, bluzkę odprasować, żeby zrobić dobre wrażenie w szpitalu, naczynia pozmywać, sprawdzić, czy Michał odrobił lekcje, co niepostrzeżenie stało się jej wyłącznym obowiązkiem.
– Michasia, a o tym ojcu Julki to ty nadal nic nie wiesz? Bo listu żadnego do ciebie nie było… – Janina wróciła do tematu, który pojawiał się w ich rozmowach regularnie.
Córka z uporem trwała przy swoim, zaparła się wręcz, że nie zdradzi jego tożsamości, dopóki go nie odnajdzie, a matka z nie mniejszym zacięciem usiłowała dowiedzieć się więcej.
– Skąd mam wiedzieć? Nie ma listu, to pewnie jeszcze nic nie ustalili. Bo ja jedna szukam bliskich? Mówiłam ci przecież, że…
– Mówiłaś, wszystko mówiłaś, tylko ukrywasz, kto to jest. Co to niby za tajemnica? Że ślubu nie mieliście? Myślisz, że cię za to potępię czy co? – pytała. – Wiesz ty cokolwiek o tym mężczyźnie? Znasz jego nazwisko? Szukałaś jego rodziny?
– Z małym dzieckiem, sama, akurat miałam kiedy! A Julcia nazwisko ma moje – podkreśliła zdenerwowana wywiadem Michalina. – Idę Michałka zawołać, miał już dawno do domu wrócić, ciemno się robi.
Wstała, energicznie odsuwając krzesło. Zaalarmowana hałasem Julia poruszyła się przez sen.
– Michalina! – Janina zatrzymała ją jeszcze. – Powiedz mi, on walczył w…
– Walczył – teraz ona przerwała matce.
Wolała nie ciągnąć niebezpiecznego tematu, choć tutaj raczej nikt nie miał szans podsłuchać, o czym mówiły. Może oprócz Michała, który mógłby potem wygadać coś w szkole, lepiej nie kusić losu.
– I nie pytaj o nic więcej – dodała twardo. – Wybiorę się do Warszawy, sprawdzę, czy nie ma tam wiadomości. Gdy tylko będę miała kolejny dzień wolny.
– To ja kolację przygotuję. Julka pewnie do rana pośpi, zrobię jej kaszy, może przez sen zje. – Janina gładko zmieniła temat. – No idź już po tego ancymona – ponagliła, ale Michał właśnie wpadł do sieni, jak zwykle czyniąc rumor przy ściąganiu butów.
– Ciszej, Julcia śpi – napomniała brata. – Ręce umyj, tylko porządnie, mydłem – mruknęła jeszcze.
Jakby nie dowierzając, że jej słowa odniosą spodziewany efekt, nalała wody do stojącej na stelażu emaliowanej miednicy.
– Dobrze – zgodził się nad wyraz pokornie. – Milina?
– No, co znowu? – Michalina wróciła, zaciekawiona, co tym razem wymyślił.
– Bo ja mam zadanie z matematyki, wytłumaczysz mi? – poprosił. – Mamie nie chciałem przeszkadzać.
– Akurat, po dworzu wolałeś pobiegać. – Pogroziła mu palcem. – Zrobimy, ale najpierw kolacja – obiecała, otrzymując w nagrodę promienny uśmiech. – Oby tylko Julcia się nie obudziła.