- promocja
Wybór opowiadań - ebook
Wybór opowiadań - ebook
Twórczość Edgara Allana Poego, amerykańskiego romantyka, zajmuje w kanonie literatury światowej szczególne miejsce. Jego prozatorskie utwory są świadectwem niedościgłej po dziś dzień wyobraźni sprzęgniętej z niesłychanie precyzyjnym, analitycznym intelektem. To prawdziwa mieszanka wybuchowa, która zniewala kolejne pokolenia czytelników.
Edgar Allan Poe (1809-1849), amerykański nowelista, poeta i krytyk literacki, twórca prozy detektywistycznej. Na literaturę światową silny wpływ wywarła jego nowelistyka, mistrzowska w cieniowaniu nastrojów niesamowitej fantastyki grozy, a także w precyzyjnym konstruowaniu zagadkowej intrygi sensacyjno-detektywistycznej („Ligeja”, „Czarny kot”, „Zagłada domu Usherów”, „William Wilson”, „Zabójstwo przy rue Morgue”, „Złoty żuk”).
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-897-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miłość do Poego zawdzięczam ojcu i Telewizji Polskiej.
Na początku lat dziewięćdziesiątych telewizja rozpoczęła nadawanie cyklu opowiadań wielkiego Amerykanina w reżyserii George’a Cormana, ze wspaniałym Vincentem Pricem. Sam Price za sprawą tych występów stał się ikoną kina grozy i gwiazdą Hollywood jednocześnie, co rzadko kiedy chodzi w parze. Dla odmiany Corman słynął z oszczędności i błyskawicznego tempa realizacji kolejnych majstersztyków. _Maskę czerwonego moru_, _Zagładę domu Usherów_ i inne opowiadania realizował w kilka dni, na improwizowanym scenariuszu i w tych samych dekoracjach. Jakimś cudem powstał cykl klimatycznych, stylowych filmów, które do dzisiaj stanowią wzorzec udanej ekranizacji. Mało który reżyser poradził sobie z Poem lepiej. Miałem jakieś czternaście lat i tonąłem w tych światach, wierzyłem w sztuczne drzewa, pałace z dykty i upiory w szkarłacie. Nie wiem, kim był człowiek, który ściągnął Cormana do polskiej telewizji. Dziękuję mu jednak szczerze za ważne, a nawet formacyjne przeżycie kulturowe.
Co było pierwsze? Telewizja czy ojciec? Cudownym aspektem wspomnień z okresu dzieciństwa jest zanik chronologii, ucieczka w bezczas. Różne wydarzenia funkcjonują nie jedno po drugim, lecz krążą w ciężkiej magmie wspomnień, kręgu minionego życia: tam pierwszy papieros, proca, ten Corman, kasety VHS, taśmy z hałasem, książki Kinga, Mastertona i ojciec przerażony tym wszystkim.
Zanurzałem się w kulturze popularnej, dosłownie zachłystując się kulturą Zachodu. Ojciec, który sam mieszkał kiedyś w Ameryce, rozpoznawał to uwielbienie w kategoriach zagrożenia. Fascynacja horrorem wydawała mu się niska, głupkowata i nie rozumiał mnie dokładnie tak, jak ja nie rozumiem swoich dzieci, oglądających godzinami transmisje z Minecrafta. Dziecięcego świata nie wolno jednak niszczyć. W ten sposób wyrządzimy krzywdę i tylko krzywdę. W zamian można go wzbogacić, co świetnie rozumiał mój zatroskany stary, kiedy podsunął mi dwa tomy opowiadań Poego, w pięknym przekładzie Leśmiana, tym samym, który czeka tutaj, obok, już za parę stron.
Spodziewałem się ramoty, jakichś bajań o amerykańskiej Świteziance, dostałem najprawdziwszy horror, znakomicie wykonany od strony literackiej, wiarygodny psychologicznie i po prostu przerażający. Bałem się czarnego kota, który powraca zza grobu po zemstę, upiornego jęku wahadła w kazamatach inkwizycji i głuchego trzepotu serca pogrzebanego pod podłogą. Byłem bardzo młody, nieoczytany, kochałem Mastertona z Kingiem, czyli solidnych rzemieślników. Poe był jednak geniuszem, prawdziwym artystą strachu, znawcą najmroczniejszych sekretów człowieka. Mam szczerą nadzieję, że ktoś z Was – może Ty, który właśnie czytasz te słowa – nie zetknął się jeszcze z jego twórczością i przeczyta te opowiadania tak jak ja, wiele lat temu je przeczytałem. Zazdroszczę tego doświadczenia. Chciałbym przeżyć je ponownie.
Do Poego wracam regularnie, jego twórczość towarzyszy mi przez całe dorosłe życie i ciągle odkrywam w nich coś nowego. Znajduję tropy, wpadam w sieci znaczeń, przypominam sobie, jak żywa i piękna to literatura. Wspomniałem o grozie ziejącej z tych tekstów, więc teraz upomnę się o komponent każdego prawdziwego horroru – o poczucie humoru. Opowiadania Poego wyróżniają się błyskotliwym, choć bardzo czarnym dowcipem. Przywołam tutaj _Hop-Froga_, na pozór prościutką przypowiastkę o zemście, z przepięknym obrazem możnych tego świata, królów, ministrów i prokuratorów przebranych za małpy i podwieszonych pod sufitem. Majtają bezradnie nogami, wrzeszczą, aż wreszcie płoną. Dowcip leży u podstaw _Prawdziwego opisu wypadku z panem Waldemarem_, gdzie tytułowy starzec nieoczekiwanie znajduje się w stanie zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią, przepowiadając dzisiejszą modę na żywe trupy, z żartu wychodzi _Beczka Amontillada_, _Król Dżumiec_ i _Diabeł na wieży_, nie odsuwając przy tym grozy. Tu ujawnia się prawdziwa wielkość Poego. Żart nie niszczy grozy, horror nie ściera z twarzy uśmiechu. Życie jest przecież straszne i śmieszne jednocześnie.
Sam Poe żył krótko. Ojciec błyskawicznie opuścił rodzinę, matka zmarła wkrótce potem i przyszły pisarz dorastał w rodzinie zastępczej. Z umiarkowanym powodzeniem próbował kariery wojskowej. Wreszcie chwycił za pióro. Zaistniał najpierw jako krytyk literacki, dopiero później jako poeta i autor znakomitych opowiadań – ojciec nie tylko amerykańskiego horroru, ale i nowelistyki. Próbował żyć wyłącznie z pisania, co w tamtych czasach było zadaniem jeszcze bardziej karkołomnym niż teraz. Publikował poezję, recenzje, ogłosił powieść i sztukę teatralną. Chwytał się każdej możliwej roboty. Znam ten trud.
Przeszkadzał sam sobie i konsekwentnie deptał owoce własnych, nielicznych przecież sukcesów. Nadużywał alkoholu? Nie, wielki pisarz pił jak smok, przychodził do pracy urżnięty w dym i awanturował się na przyjęciach, zrażając do siebie wszystkich, którzy mogliby wesprzeć jego kulawą karierę. Choroba alkoholowa pogłębiła się po śmierci żony. Znaleziono go na ulicach Baltimore, w głębokim delirium i cudzych ubraniach. Nie potrafił wyjaśnić skąd tam się wziął, nie wiedział nawet jak się nazywa. Lekarz na próżno ratował jego życie. Legenda chce, że Edgar Allan Poe w ostatnich słowach błagał Boga o litość.
Pisał o demonach tak pięknie i mądrze, bo miał swoje, z którymi w końcu przegrał. Żałuję, bo mógł jeszcze wiele lat . Prawdziwa sława przyszła po śmierci. Co nam, biednym pisarzom po niej? Ale Poe żyje niemal dwieście lat od zgonu, jest czytany, ekranizowany i komentowany, a jego twórczość stanowi niesłabnącą inspirację dla współczesnych autorów grozy. To także jest śmieszne i straszne – tragiczne, krótkie życie i piękna nieśmiertelność.
_Łukasz Orbitowski_EDGAR ALLAN POE
Edgar Allan Poe
Życie Edgara Poego było jednym z tych cichych, żmudnych i beznadziejnie bolesnych dramatów, których ocenę i odsłonę publiczną rozumnie i celowo zrzeszone społeczeństwo odsuwa starannie na męczeńską chwilę przedwczesnej śmierci zbytecznego bohatera, pozwalając mu cierpieć i ginąć samopas oraz, pilnie odwracając oczy od „krwawych scen”, gdyż widok ich mógłby niepotrzebnie zakłócić rozzuchwalony ład zbrodniczej codzienności – ład, który jest wszakże sumieniem społeczeństwa. Ponętną ofiarą tego ładu, potajemnym łupem tego sumienia był wielki poeta, któremu zbrakło na ziemi tyle nawet miejsca, ile go zagarnia żebrak w przytułku noclegowym. Popełniono na nim zbrodnię tym większą, że bezkarną, bo uświęconą prawem, zwyczajem i obowiązkiem społecznym. Zapewne śmierć poety jest dla niektórych tym samym, czym dla szczurów nikczemnych – nieobecność pana w pałacu: rządzą się samowolnie i bezczelnie w pustych komnatach i mienie pańskie uważają za prawnie przywróconą swym kłom i pyskom własność. I nie tyle nawet kły, ile właśnie pyski tuczą się na bezbronnym chlebie wzgardzonego za życia siewcy, przedzierzgając ów chleb w podnietliwe smakołyki dla swych zdrętwiałych od nudy podniebień, lub spieniężając go umiejętnie na rynkach i targach publicznych. Dziś – po śmierci Poego – uznano jego geniusz i uwielbiono jego dzieła, to znaczy, iż niebieski przepych wywalczonych przezeń na ziemi marzeń stał się rozrywką czytających lub oczytanych filistrów, oraz źródłem dochodu byle jakiego wydawcy lub księgarza. Wobec tak jawnych i nieodpartych zysków czyż wolno mówić o bezużyteczności marzeń, o bezpotrzebie sztuki dla sztuki? Czyż wolno twierdzić, jak to czyni jeden z zoilów Poego, iż musiano go opłacać mniej od innych, ponieważ zażywał zbyt ponad poziom wybiegającego stylu? Czyż wolno wreszcie pouczać poetę o tym, iż winien poniechać marzeń, stłumić snu nadmiar i zbytek, a _zbliżyć się_ za to lub _powrócić do życia_, i w dodatku do życia w tej postaci, w jakiej raczą je widzieć, postrzegać i przenikać zbrukane trywialnym bielmem codzienniej tępoty, a zuchwałe ślepie uspołecznionego recenzenta? Oderwany od życia, poza nim kędyś przebywający marzyciel – trwa dotąd, żywotny i nieśmiertelny, podczas gdy wspomniani recenzenci – ludzie „z rzeczywistego życia, bezpośredni życia postrzegacze i pochłaniacze, poufni jego zausznicy i, że tak powiem, _zapanbraty_ – znawcy żywiołu i potrzeb najdonioślejszych istnienia – zmarli doszczętnie na zbyt pośpieszną bezimienność i zbyt widoczną bezżywotność, nie pozostawiając po sobie nawet tych znaków i śladów, które pozostawia na ręku komar zgnieciony. Ktokolwiek swą napaść na sztukę osłania przebiegłą i obłudną maską troskliwej dla życia „rzeczywistego” miłości, temu w żywe oczy zaprzeczy wywłaszczony z życia za nadmiar marzeń nędzarz-poeta, który wzbogacał i wzbogaca owo wzbronione mu życie bez względu na to, czy osobistą, czy zbiorową jest własnością.
W Baltimore, w roku 1813 urodził się Edgar Poe z ojca Dawida i z matki Elżbiety Arnoldówny. Ta ostatnia była artystką dramatyczną. Dawid Poe pokochał ją płomiennie i bezrozumnie. Pokochał raz na zawsze. Los chciał, aby Edgar był dzieckiem niepowszedniej i bezwzględnej namiętności. Wypadki zmusiły kochanków do ucieczki. Wkrótce Dawid poślubił Elżbietę i – dla tym ściślejszego zgmatwania przeznaczeń obojga – sam został aktorem. Dawidowstwo, prócz Edgara, mieli jeszcze dwoje dzieci. Wszyscy troje w młodym wieku pozostali bez środków do życia, gdyż śmierć niemal jednoczesna odebrała im rodziców – w Richmond.
Bogaty bezdzietny kupiec, nazwiskiem Allan – zwrócił uwagę na niezwykłość i niepowszedniość czarująco pięknego Edgara. Upodobał go sobie i usynowił. Odtąd poeta nazywał się Edgar Allan Poe. Zdawało się, iż przypadły mu w dziale – dostatek i niezależność materialna. Ta ostatnia jest najwyższym przepychem poety, który nie potrafi nigdy nałamać się, zastosować i pokurczyć aż do poziomu wymagań, stanowiących warunek niezbędny pozyskania choćby względnego dobrobytu lub nawet „małego ubóstwa”. Warunek ów, mówiąc mimochodem, zawiera jednocześnie – nagrodę i zemstę. Społeczeństwo nagradza mniejszym lub większym kęsem trudnego lub łatwego chleba – nagradza według stopnia upodobnienia mu się duszy, w zasadzie odrębnej. Mści się zaś życie samo, detronizując i pozbawiając skrzydeł pokurczoną do wspomnianego poziomu duszę – mści się za to, iż samochcąc lub niechcący, stała się gorszą od siebie samej, brzydszą od własnych przeznaczeń, znikomszą od własnego lęku o dzień jutrzejszy.
Przybrani rodzice Poego udali się z nim razem w podróż po Anglii, Szkocji, Irlandii. Wracając do domu, zostawili chłopca w słynnej wówczas szkole doktora Bransby’ego, w Stoke-Newington, w pobliżu Londynu. W noweli pt. _William Wilson_ opisał Poe swe wspomnienia i wrażenia szkolne.
W roku 1822 powraca Poe do Richmond i już tu – w Ameryce – kształci się nadal pod kierunkiem najwybitniejszych profesorów. W roku 1825 – jako student uniwersytetu w Charlottesville – przejawił Poe inteligencję niezwykłą, zdolności rzadkie, a jednocześnie wykazał płomienne zasoby drzemiących dotąd na dnie duszy, a obudzonych przedwcześnie namiętności. Te ostatnie były powodem, iż go wkrótce z uniwersytetu wyrzucono. W tych czasach zaznaczyć należy osobliwy dar i zapał Poego do fizyki i matematyki. Zaznaczyć należy dlatego, że później niektóre ze swych koncepcji literackich będzie Poe osnuwał na pomysłach pozornie ścisłych, matematycznych, aby w ten sposób uprawdopodobnić, uzasadnić i tym łacniej, tym nieodparciej narzucić czytelnikowi drogą nieuniknionej logiki – swe obrazy, swe wizje fantastyczne, nierzeczywiste, a tak tęczowo prawdziwe, tak sennie bliskie i pokrewne każdej głębszej zadumie ludzkiej!
Z powodu wynikłych pomiędzy Poem a jego ojcem przybranym – doraźnych zresztą – rozterek i nieporozumień, których nie dość sprawdzoną przyczyną były jakoby drobne, karciane długi Poego, ten ostatni, dzięki zapewne naturze gwałtownej i gwoli całkowitego oderwania swej osoby od przybranego ogniska, a jednocześnie dając ujście swym rycerskim skłonnościom i folgując fantazji płomiennej – postanawia nagle zaciągnąć się do szeregów wojsk greckich – w walce z Turcją. Był to zamiar dojrzały, czy też tylko młodzieńczy? Czy rzeczywiście wyruszył Edgar do Grecji? Podobno – tak. Istnieje w legendowym skądinąd żywocie mistrza Twardowskiego – słynnego czarodzieja – okres pełen niejasnych i niezbadanych wieści, które go nagle przenoszą do krajów przeróżnych, ogólnikowo jeno wspominając o jego pobycie i nie podając szczegółów wyraźnych.
Taki sam okres ma w swym życiu Poe, też mistrz i też czarodziej. Legenda, niepozbawiona zresztą plotek, przenosi go najpierw do Grecji, a potem do Petersburga, gdzie brak paszportu mógł się łatwo stać źródłem podejrzeń, a nawet poważnym rodzajem przestępstwa, i skąd wreszcie, za wdaniem się ministra amerykańskiego, Henryka Middletona, wyjęty spod karalności rosyjskiej, zhańbiony zapewne brakiem paszportu i obciążony sprawą zapewne za włóczęgostwo – powraca pozbawiony chwilowo _„imienia i rodu”_, lecz słynny skądinąd mistrz i czarodziej Poe na łono swej ojczyzny. Pisma amerykańskie zapowiadały przez czas pewien druk całego szeregu artykułów o wspomnianej odysei Poego. Artykuły te jednak nigdy się w druku nie ukazały. Nie wiem, czy pisma owe były świadome odpowiedzialności niemal kryminalnej, którą mógł pociągnąć za sobą brak paszportu, to tylko pewna, że plotki, które wówczas naprędce klecono, zbyt rozmyślnie uwłaczały czci i honorowi młodego poety. Zdaje się, iż całe jego życie było nieprzerwalnym i nieodpartym dowodem niepokalanej bezinteresowności anielsko-czystej i tęczowo-promiennej duszy. Raczej wrodzona niezależność i skrzydlata buntowniczość jego cudacznie boskiej natury mogła się pośrednio lub bezpośrednio przyczynić do tych lub innych wypadków na obczyźnie. W roku 1829, po powrocie do Ameryki – widzimy go nagle w jednej ze szkół militarnych, gdzie, jak zwykle, zwraca na siebie uwagę wybitną umysłowością, lecz jednocześnie, nie znosząc żadnych karbów i więzów, tak dalece zaznacza swą odrębność, niezależność, własną wolę i niepowściągliwość, że po kilku miesiącach wykreślono go, ma się rozumieć, z listy wychowanków.
Tymczasem umiera pani Allanowa, dla której Poe czuł przywiązanie prawdziwie synowskie. Pan Allan poślubia młodą dziewczynę. Dom Allanów staje się odtąd miejscem niesnasek rodzinnych, o których jeno mgliście i pobieżnie napomykają biografowie. Trudno odgadnąć rodzaj i barwę tych niesnasek – dość, że Edgar zajął, zda się, stanowisko wrogie względem pana Allana i jego młodej małżonki – i dość, że pan Allan, obdarzony potomstwem, wydziedzicza przybranego syna. Odtąd nędza ściga Poego, utrudniając mu – w imieniu całego społeczeństwa – swobodę marzeń i wykonań twórczych i przecząc jego lotom tysiącem przeszkód – niestety – zbyt spodziewanych i zbyt banalnie bolesnych. W tym czasie – wbrew owym przeszkodom i trudnościom, wbrew woli swego społeczeństwa – wydaje pierwszy, szczupły tom poezji – poezji tak zaświatowo przejrzystych, jak gdyby życie nie tknęło go wcale swym pazurem, czy też swym łbem, bezmyślnie bodliwym. Mowa tu, ma się rozumieć, nie o tym życiu, którego twórcą był Edgar Poe, jeno o tym, które byle pierwsza z rzędu kwoka radykalna, lub smętnie zadumany dziennikarz przezywają _zdławionym_, _twardym_ lub po prostu _rzeczywistością_ i mierzą wartość poety stopniem zdławienia lub stwardnienia jego duszy, zarzucając jej, iż nie jest dość _bieżącą_, a więc dość czynną i bohaterską.
Owo _zdławione i twarde życie_, którym starannie otaczano Poego, zmusza go do przedzierzgnięcia się w żołnierza, żeby swój byt marzeniowy na ziemi ratować żołdem zwykłego szeregowca. Trwa to wszakże niedługo. Po pewnym bowiem czasie poeta pozbawia siebie wspomnianego żołdu i oddaje się w ręce bezwzględnej nędzy. Praca literacka opłaca mu się gorzej niż żołnierska. Zwykłe dzieje brzydkiego kaczęcia, któremu tak zaszkodziło zbyt łabędziowe pochodzenie! Niezależność, odrębność i bezpoddańczość charakteru uraża każdego, ktokolwiek ma kark społecznie zgięty i minę kompromisowo układną. Edgar Poe jest wyrzutkiem społeczeństwa, bezużytecznym opojem, karygodnym darmozjadem, któremu daje się od niechcenia i z pobłażliwym uśmiechem nie zarobek, nie honorarium, jeno _odczepnego_. Podczas gdy inni otrzymują należność za pracę, Poe dostaje jałmużnę z rąk sytych i popularnych łaskawców. Podczas gdy innych, według jednomyślnej i jednozgodnej opinii, trzeba _koniecznie_ ratować udzieleniem stosownej pracy i stanowiska, z Poem, według tej samej opinii, nie trzeba liczyć się zgoła. Poe nie istnieje. Cokolwiek dlań się czyni – czyni się za wiele, a w każdym razie zadość. Przyznaje mu się wprawdzie talent, jak się przyznaje komuś ciężką, chroniczną i nieuleczalną chorobę, ale i owo przyznanie robi się z uśmiechem pobłażania lub powątpiewania, lub wreszcie z osobliwym, a zupełnym _bezwyrazem_ twarzy, zdolnej skądinąd do przejawiania uprzejmych współniepokojów lub serdecznych zaciekawień. Baudelaire w przedmowie do przekładu dzieł Poego wspomina dość, zda się, pojemną księgę jakiegoś autora, poświęconą wyłącznie wykazaniu tej smutnej, czy też radosnej prawdy, że poeta, prawdziwy poeta nie może znaleźć dla siebie _stanowiska w żadnym społeczeństwie, ani w demokratycznym, ani w arystokratycznym, ani w republikańskim, ani wreszcie w ustroju absolutnej lub umiarkowanej monarchii_.
Żadnego _stanowiska_! Dziwne słowo – pełne dobrobytu, powagi, tryumfu, spełnionych życzeń, tysiącznych powinszowań, powszechnego szacunku i osobistego szczęścia! Słowo jasne, na wskroś zrozumiałe, całkowicie określone, pozbawione wszelkiej tajemniczości, wszelkiej zadumy, wszelkiego nieporozumienia!
Istnieją rozmaite stanowiska na świecie. Dobre jest stanowisko adwokata, ponętne – stanowisko dziennikarza, trudne do zdobycia – stanowisko prezesa Towarzystwa wzajemnego kredytu. Do niezgorszych też należy stanowisko partyjne lub stanowisko życiowe, lub stanowisko kompromisowe. Zgoła inne jest owo stanowisko, które zajmuje artyleria względem wrogiego obozu. Podobne do powyższego, a bardziej może dochodowe jest stanowisko redaktora, które ten ostatni zajmuje też względem wrogiego mu obozu. Lecz _stanowisko_, które zajmuje poeta względem świata i ludzi, i siebie samego! Cóż za śmieszne i bezpożyteczne _stanowisko_! Któż by opłacał tego rodzaju tajemnicze, niepojęte i nierzeczywiste _stanowiska_!
Toteż głodem przymierał Edgar Poe, przyszła chluba swego narodu, przyszła sława swego społeczeństwa. Przymierał – mało jeszcze znany, daleki od sławy i poczytności. Zdawało się, iż nędza już go do końca nie wypuści ze swych śmiertelnych uścisków. Atoli uśmiechnęło mu się szczęście nagłe i niespodziewane. Istnieje podobno taki osobliwy rodzaj kokieteryjnego szczęścia, które się tylko uśmiecha zaczepnie i mimochodem.
Jedno z pism ogłosiło konkurs na nowelę i poemat. Poe na chybił trafił stanął do konkursu. Zdarzyło się, iż kaligraficznie piękny charakter jego pisma pogłaskał oczy i przykuł uwagę prezesa _jury_ – Kennedy’ego. Dzięki temu właśnie zbiegowi okoliczności Kennedy odczytał osobiście rękopisy Poego. Traf chciał, że przyznano Poemu obydwie nagrody – i za poemat, i za nowelę. Kennedy wyraził życzenie poznania autora osobiście. Redaktor wspomnianego pisma przyprowadził doń Poego. Głębokie zapewne, a może nawet wstrząsające wrażenie wywarł na Kennedym widok młodzieńca uderzająco pięknego, o rysach subtelnych, niemal kobiecych, w przyodziewie z łachmanów, starannie i z odruchem wrodzonej elegancji zapiętych aż do ostatniego guzika. Dumny, z piętnem geniuszu na czole, wytworny głodomór i darmozjad, wychudzony i wynędzniały stanął przed prezesem _jury_. Kennedy zapoznał go wkrótce z Tomaszem White’em, redaktorem i wydawcą „Southern Literary Messenger” w Richmond.
W dwudziestym drugim roku życia zostaje Poe redaktorem wspomnianego pisma i zdobywa dla niego olbrzymie powodzenie, drukując między innymi – _Przygodę nieporównaną poniektórego Hansa Pfaalla_. Przez dwa lata z rzędu redaguje Poe z zapałem poruczone mu pismo. Gaża jego redaktorska wynosi 2700 franków rocznie: dla takiego jak on nędzarza – niespodzianie i wyjątkowo przychylne warunki istnienia, a raczej marzenia na ziemi. Poślubia w tym czasie swoją kuzynkę, czarująco powabną, bohatersko szlachetną Wirginię Clemm. Wszakże niepokonany nałóg pijaństwa oraz niepodległość i porywczość charakteru były zapewne przyczyną, dla której White usunął Poego z redakcji. Odtąd włóczy się beznadziejnie i rozpaczliwie z miasta do miasta. Czujne na wszelkie zjawiska życiowe dzienniki podają pewnego razu sensacyjną wiadomość o tym, że Poe i jego żona, dotknięci chorobą niebezpieczną, mrą z nędzy w Fordhamie. Wkrótce potem umiera umiłowana przez poetę i na wieki tkwiąca w jego duszy natchnionej Wirginia, zaś Poe podlega pierwszemu atakowi _delirium tremens_. Tymczasem jeden z dzienników oburza się i oskarża Poego o pogardę dla ludzkości, o zniechętę do życia, o odwrócenie oczu od świata, o zasklepienie się we własnych, zarozumiale uporczywych snach. Zwykłe oskarżenia, które w każdej epoce spotykają każdego niemal poetę, a które – pod kątem szczerości – powinny raczej brzmieć tak: „Nie drażnij nas swoją odrębnością! Złości nas twoja nienawistnie skrzydlata zdolność odlotu w niebiosa w chwili, gdy my całą śmiertelną rozciągłość zastosowanego do wymagań życia cielska musimy włóczyć po ziemi, udając przy tym zadowolenie z powodu braku skrzydeł! Jak śmiesz nie tylko być do nas niepodobnym, lecz – na domiar bezczelności – zdobywać cześć i uznanie dla owej różnicy, która istnieje pomiędzy tobą a nami! Śpiewaj o nas! Utwory twoje pełnij naszą myślą, naszą troską codzienną! Bądź tym, czym my jesteśmy – a uwielbimy cię wówczas, nazwiemy rzeczywistym, i swoim, i swojskim i narodowym”.
Poe wszakże tworzy cały szereg utworów, które nie mają nic wspólnego z _ich_ myślą i z _ich_ troską codzienną. Dla powiększenia zapewne swych dochodów, wygłasza odczyty. W Nowym Jorku odczytuje poemat kosmogoniczny pt. _Eureka_ – z biciem serca wraca do Richmond i mówi o _Zasadach poezji_. W Richmond spotyka go przyjęcie uroczyste, pełne niemal entuzjazmu. Postanawia więc Poe na stałe osiąść w Richmond. Jakaś jednak sprawa zmusza go do chwilowego odjazdu z powrotem do Nowego Jorku. Odjeżdża czwartego października, a już szóstego tegoż miesiąca w Baltimore, po drodze do Filadelfii, zatrzymuje się z powodu złego stanu zdrowia. Tegoż dnia wchodzi do jakiejś oberży, aby się trunkiem pokrzepić. W oberży tej spotyka – niestety – kilku starych druhów i braci po kieliszku. Nazajutrz – skoro świt – znaleziono na ulicy jego ciało, w którym życie tliło się jeszcze drętwym, niepostrzegalnym płomykiem. Ciało – bezimienne, gdyż konający poeta nie miał przy sobie nic, co by świadczyło o jego nazwisku. Nie miał też, mówiąc nawiasem, ani złamanego szeląga przy duszy, którą za chwilę winien był wyzionąć. Ciało zaniesiono do szpitala. I tam – w szpitalu poeta zmarł samotnie na _delirium tremens_, siódmego października roku 1849, mając lat 37.
Pokój jego snom cudacznym, które na ziemi przytułku znaleźć nie mogły! Cmentarz gościnniej niźli reszta świata przyjął trupa – przybłędę, trupa, który po pijanemu padł w objęcia śmierci i zasnął, być może snem pijanym, odrębnie wiekuistym, niepodobnym do normalnie wiekuistego snu ludzi trzeźwych i rozsądnych.
Dla trzeźwych i rozsądnych, dla sytych posiadaczy stanowisk społecznych tragiczna śmierć genialnego poety była jeno – sensacyjnym skandalem, smakowitym żerem dla rozpustnie usłużnych dziennikarzy, których duszyczki bieżące z nikczemnym pośpiechem rozpasanej codzienności zwęszyły sen wiekuisty poety, aby pijany i bolesny czar tego snu oświetlić stosownie z własnego, dobrze płatnego _stanowiska_. Cnota mieszczańska miała sposobność załamywania swych lubieżnie obłudnych dłoni nad życiem bezładnym, grzesznym, a przeto słusznie pokaranym. Kat płakał nad własną ofiarą nie dla tego, iż czuł wyrzuty sumienia, jeno dla tego, iż go do łez rozczulał widok spełnionej przezeń, a tak dalece bezkarnej, tak dalece uczciwej i chwalebnej zbrodni! Rozczulała go sama słuszność kary. Rozczulało go wreszcie poczucie swej wyższości nad zarozumiałym opojem, który zginął marnie przeto właśnie, iż za życia – zachowując swą bezprawną i karygodną odrębność – świecił w oczy ludziom porządnym domniemaną nad nimi wyższością.
Przeczuwając zapewne śmierć nagłą i niespodzianą, polecił Poe dwóm „przyjaciołom” – Griswoldowi i Willisowi wydanie pośmiertne swych dzieł i opatrzenie ich życiorysem. Skorzystał z tego polecenia Griswold, żeby owo wydanie pośmiertne poprzedzić do woli obszernym, a pełnym niskich oszczerstw i kalumnii artykułem. Brak talentu i zawiść chętnie się przytraczają do imienia geniuszów, aby w ten sposób i dla siebie pozyskać nieśmiertelność. Willis – przeciwnie – zachował w swym artykule łagodność, tolerancję i ugrzecznioną powściągliwość względem zmarłego. John Neal i George Graham z oburzeniem zaprotestowali przeciwko artykułowi Griswolda. Poeta Longfellow, którego Poe bezlitośnie miażdżył swym piórem, potrafił jednak stwierdzić niezwykły artyzm i potęgę duchową Poego, jako prozaika i poety.
Oto – wszystko. Nie, nie wszystko jeszcze! Ten wzgardzony pijanica, ten wyrzutek społeczeństwa, ten nędzarz bez stanowiska spotkał w swym życiu istotę, która stała się dlań aniołem – stróżem. Była nią Maria Clemm, matka Wirginii, która po śmierci swej córki jakimś czarodziejskim zbiegiem zaświatowych okoliczności przedzierzgnęła się w natchnioną matkę i jasnowidzącą służebnicę poniewieranego skądinąd geniusza. Miłością samą odgadła i wyczuła czar i potęgę ducha w chwili, gdy ów duch nie miał jeszcze uznania. Widziano ją, jak wędrowała po ludziach w pilnym poszukiwaniu zarobku dla ukochanego Edgara. Widziano, jak wystawała dumnie i cierpliwie po redakcjach pism z manuskryptami poety w swej macierzyńsko wytrwałej dłoni. – „_On_ jest chory” – oto jedyne słowa, któremi usprawiedliwiała częstą bezpłodność kapryśnego twórcy. Tej matce natchnionej, tej służebnicy geniusza poświęca Baudelaire swój przekład Poego. Poświęcenie owo jest jedynym czynem, na jaki mógł się w swej niemocy społecznej zdobyć inny nędzarz-poeta, aby tym świętem, opiekuńczym, niepokalanym imieniem zaprotestować przeciwko wszelkiej krzywdzie, obojętności i wydziedziczeniu z życia tych, którzy je tworzą, barwią i pogłębiają.
Utwory Poego to – szaleńcze uprawdopodobnienia zaledwo pochwytnych wizji, w których gorączkowa równoległość snów i ocknień przetapia atrybuty rzeczywistości w tęczę marzeń. Marzenie graniczy z rzeczywistością, rzeczywistość z marzeniem. Zresztą – różnica pomiędzy nimi znika radośnie w chwili, gdy je pochłania wiecznie zagadkowa, a niepodzielna całość. Przedmiot i jego odbicie zyskuje jednakie prawa na ziemi i jednakie przywileje w niebiosach. A nie masz tu przedmiotów błahych i podrzędnych: wszystko jest zarówno ważne i wieczne, wszystko po prawicy, nic po lewicy Boga. Śnić – i widzieć sen własny, i ująć go w bezwględne karby bezwzględnego artyzmu, i wywalczyć mu cudaczne prawo bytu w dookolnych obszarach – oto czyn jedyny, na który zdobyć się winien poeta.
Tajemnica śmierci i milczenia, wyczuwana i stopniowana drogą niepochwytnych szczegółów zawrotnie bacznej psychologii, przejawia się w obrazach już to anielsko oskrzydlonych, już to potwornie straszliwych, już to groteskowo spazmatycznych. W świecie tym, czy też zaświecie, panuje zaraźliwy klimat strachu, zgrozy, pożogi, zagłady i wiekuistego odrodzenia w sobie, przez się i poza sobą.
Demonizm i anielskość – długie godziny przerażeń i przelotne chwile rozrzewnień niebiańskich – nagłe objawienia i ścisłe wnioski logiczne – upadki i wzloty – zemsta i przebaczenie – ciemność podziemi i światłość niebios na oścież rozwartych – cała ta czarna i biała magia posłuszna była skinieniu wielkiego czarnoksiężnika.
Tworzył piękno i pozostawił je – komu? Czy istnieją spadkobiercy takich, jak on, nędzarzy i opojów?… Dziś nazwisko jego jest chlubą społeczeństwa. Jest nią na pewno ze stanowiska tegoż społeczeństwa. Lecz z innego, niespołecznego, bezprawnego stanowiska jest ono chlubą tej ściśle i głęboko pokrewnej sobie, choć rozrzuconej po świecie rodziny, którą tworzą wzajem wszyscy poeci bez względu na to, jakie społeczeństwo utrudniało im życie i stawiało przeszkody ich marzeniom twórczym.
_Bolesław Leśmian_Wyspa zaklęta
Wyspa zaklęta
Nullus enim locus sine genio est.¹
Servius
_Muzyka_ – mówi Marmontel w tych _Bajkach Obyczajowych_, które nasi tłumacze, jakby własnym istotom na urągowisko, _Bajkami Obyczajnymi_ uporczywie przezywają – _muzyka jest jedynym darem, który sam z siebie czerpie swe upojenie; wszystkie inne pożądają widzów_.
Marmontel gmatwa w tych słowach rozkosz chłonięcia dźwięków powabnych z władzą tworzenia tych dźwięków. Muzyce w tej samej mierze, co wszelkim innym _darom twórczym_, brak mocy udzielania zadowoleń całkowitych bez obecności osoby postronnej, gwoli oceny dokonanych zamiarów. Zaś owa władza tworzenia zjawów, które pełnią upojeń samotnika obdarzają, nie jest jej wyłącznym przywilejem, lecz i wszystkich innych sztuk wspólnotą. Myśl, której wspomniany twórca bajek nie zdołał ująć wyraźniej, lub którą w swym określeniu poświęcił narodowym umiłowaniem _skrótów_, niewątpliwie zawiera bardzo uzasadnione twierdzenie, że muzyka w stylu najwyższym udziela się najcałkowiciej naszym wyczuciom wówczas, gdy jesteśmy bezwzględnie samotni. Wniosek, w ten sposób ujęty, znajdzie gościnę przede wszystkim u tych, którzy kochają lirę dla samych ukochań lirnych i dla jej wnętrznych zdobyczy. Wśród upojeń istnieje wszakże jedno, zawsze dosiężne dla zwykłego śmiertelnika – i, być może, jedynie dosiężne – które dla doznania więcej nawet niż muzyka, wymaga obwarowań samotniczych. Mam na myśli szczęście doświadczane w chwili oglądania krajobrazu. Zaiste – kto pragnie oko w oko oglądać chwałę Boga na ziemi, winien tę chwałę oglądać w samotności. Dla mnie przynajmniej obecność nie tylko życia ludzkiego, lecz życia pod wszelką inną powłoką, prócz tej, co rozzielenia roje istnień, którymi ziemia porasta, a które są bez głosu – plami krajobraz, jest bowiem w rozterce z duchem krajobrazu. Tak, zaprawdę, lubię oglądać doliny cieniste i szarawe opoki, i wody, które się zacisznie uśmiechają, i bory, które drzemota nieukojna do westchnień przynagla, i wyniosłe a baczne góry, które na wszystko poglądają z wysoka. Lubię widzieć w tych dziwach to, czym są w istocie: olbrzymimi strzępami przestronnej całości, żywej i czujnej. Kształt tej całości (kształt kulisty) jest najdoskonalszym i najpojemniejszym ze wszystkich ukształtowań. Jej wędrówkom towarzyszą inne planety. Jej paziem przesłodkim jest księżyc. Jej władyką współzależnym jest słońce. Jej trwaniem jest wieczność. Jej myśl jest myślą Boga. Jej radością jest świadomość. Jej przeznaczenia zatracają się w bezmiarach. My zaś w jej pojęciu jesteśmy tym samym, czym są dla nas nurtujące mózg żyjątka. Istotę ową z naszego stanowiska uważamy za bezduszną i do cna materialną – ocena wielce podobna do tej, którą o nas winny powziąć owe żyjątka.
Teleskopy nasze i badania matematyczne – wbrew obłudzie dotkniętego najskrajniejszem nieuctwem kleru – utwierdzają nas całkowicie w tym przekonaniu, że przestrzeń, a więc i pojemność posiadają doniosłe względy w oczach Wszechmogącego. Kręgi, których śladem toczą się gwiazdy, są jak najtrafniej zastosowane do zabezpieczonego od zderzeń obrotu możliwie największej ilości ciał. Kształty ciał owych są skutkiem zmyślnego doboru, gwoli skupienia na danej powierzchni najsutszych zasobów materii. Układ zaś samych powierzchni nadaje się do gęstszego zaludnienia, niźli te same powierzchnie w innym układzie. Z zasady nieskończoności przestrzeni nie można wysnuć żadnego wniosku przeciw temu twierdzeniu, że pojemność ma wagę w oczach Boga; ku wypełnieniu bowiem tej przestrzeni przypuścić należy nieskończoność materii. Ponieważ tedy wskroś widzimy, że obdarzenie materii przepychem życia jest zasadą – a nawet, ile sądzić zdołamy, zasadą najprzedniejszą czynów Bożych – miałby wobec tego podstawy logiczne domysł uwięzienia tej zasady w obrębie ułamku, kędy ją oczom naszym powszedniość ukazuje – i wyświecenia jej z państwa bezmiarów? Jeżeli raz po raz bez końca wykrywamy orbity w orbitach, których zespół wszakże wiruje wokół jedynego a nieskończenie dalekiego ośrodka, przyrównanego Bóstwu – cóż nam wzbrania zgadywać istnienie w istnieniu – pomniejsze w donioślejszym – wszystkie zaś razem w Duchu Bożym? Słowem błądzimy szaleńczo w swej pysze, rojąc, że człowiek w swych doczesnych lub pozgonnych przeznaczeniach ma wyższą rangę we wszechświecie, niźli ta rozległa _glina padolna_, którą uprawia, a którą pogardza, odmawiając jej duszy na tej niezbyt głębokiej zasadzie, iż nie przyłapał tej duszy na gorącym uczynku widomego działania². Te i tym podobne wnioski przydawały zawsze mej zadumie wśród gór i lasów, w pobliżu rzek i oceanów – ów odcień, który ludzie gminni skwapliwie napiętnują przezwiskiem fantastyczności. Częste były, osobliwie ciekawe, po wielekroć samotne włóczęgi moje błędne wpośród takich właśnie zakątków. Wzruszenie towarzyszące mym wędrowaniom poprzez więcej niż jedną dolinę przepastną i zamierzchłą, lub moim wypatrywaniom _podniebia_ w wielu a wielu przezroczach jeziornych – należało do rzędu tych wzruszeń, które wzrastały niepomiernie na samą myśl o tym, że błądzę _samopas_ – że samopas wypatruję. Cóż to za Francuz gadatliwy, napomykając o słynnym dziele Zimmermana, orzekł: _„Samotność jest dobrym wynalazkiem, lecz konieczna jest obecność kogokolwiek, coby nam powiedział, że samotność jest dobrym wynalazkiem”?_ Świetny epigramat, lecz – _konieczna jest!_ Konieczność owa jest czymś, co nie istnieje.
Stało się podczas jednej z mych wycieczek samotnych, w krainie bardzo odległej – wzgórza, wzgórzami zwikłane przeguby rzek melancholijnych, jeziora ociemniałe i senne – stało się, żem zdybał pewien ruczaj niewielki i wyspę na tym ruczaju. Przybyłem tam niespodzianie, w dniach pewnego czerwca – miesiąca rozlistwienia – położyłem się na ziemi pod gałęzistą osłoną wonnego krzewu, który mi był nieznany – położyłem się takim obyczajem, ażeby grążącemu się w drzemocie zwolić oglądania krajobrazu. Uznałem, że tylko w ten sposób zdołam go oglądać należycie – tak dalece zdawał się być – przywidzeniem.
Od wszystkich stron, prócz zachodu, gdzie słońce miało się wkrótce pogrążyć, piętrzyły się zieleniejące ściany boru. Drobna rzeczułka, czyniąc nagły zakręt i przeto z oczu pierzchając niespodzianie, nadaremnie, zda się, usiłowała wyszarpnąć się ze swej uwięzi; rzekłbyś natomiast, że od strony wschodniej wsiąkała w pochłonną zieleń drzew. Od strony zaś przeciwnej (tak mi się widziało leżącemu, jakom się był położył z oczyma utkwionymi w niebiosach), spadała w dolinę bez przerwy i bez hałasu kaskada olśnień – ze złota i purpury, wyzionięta przez zachodnie upusty nieba.
Niemal wpośrodku zwężonej perspektywy, którą mój wzrok, majaczeniem zaprawny, ogarniał, drobna, okrągła wyspa, bujnie zieleniejąca, spoczywała na piersi ruczaju.
_Brzeg i jego odbicie w taki zamęt ścisły_
_Zwiały się, jakby wzajem w powietrzu zawisły._
Woda przezrocza tak się nieodparcie zwierciedliła, że prawie nie można było domysłem naznaczyć, w którym miejscu szmaragdowego ukosa poczyna się jej państwo kryształowe.
Stanowisko moje pozwalało mi ogarnąć jednym rzutem oka obydwa krańce wysepki – wschodni i zachodni – i dostrzegłem w ich pozorach różnicę, dziwnie podkreśloną. Zachód był od końca do końca jednym jaśniejącym haremem ogrodowych przepychów. Żarzył się i szkarłacił pod zezem oka słonecznego i uśmiechał się ekstatycznie całym swym rozkwieceniem. Murawa była niska, prężna, wonna i asfodelami zatrzęsiona. Drzewa były gibkie, radosne, proste, bujne, smukłe i czarowne – kształtem i ulistwieniem wschodniej roślinności pokrewne – o korze gładkiej, połyskliwej i różnobarwnej. Rzekłbyś, iż wszędy krążyło otchłanne poczucie życia i wesela, a chociaż niebiosa nie tchnęły żadnego powiewu, wszystko wszakże roiło się pozornie, dzięki niezliczonej gromadzie motyli, które w swych zalotnych pościgach i zygzakach powietrznych mogły się wydać oku – oskrzydlonymi tulipanami. Drugi brzeg wyspy – brzeg wschodni – zawieruszył się w cieniu najgłębszym. Tam – melancholia ponura, lecz pełna uciszenia i czaru, przesłaniała rzecz wszelką. Drzewa barwy czerniawej, żałobne kształtem i postawą – tężyły się kurczowo w widma smętne a uroczyste, szerząc zadumę o udręce śmiertelnej i o zgonie przedwczesnym. Głęboka zamrocz cyprysowa przyoblekała murawę tamtejszą, a źdźbła jej bezsilnie chyliły swe kończyny. Tam – w rozproszeniu widniała garść pagórków przyziemnych, szczupłych, niezbyt wydłużonych, które mając wejrzenia mogił, nie były wszakże mogiłami, chociaż je po wierzchu i wokół opełzły ruta i rozmaryn. Cień drzewny ociężale padał na wodę i – rzekłbyś – sam siebie w niej grzebał, sycąc mrokiem bezdeń żywiołu. Śniłem, że cień każdy, w miarę jak słońce staczało się niżej, wciąż niżej – z żalem odłączał się od pnia, który go stworzył, i zaprzepaszczał się w ruczaju, podczas gdy inne cienie co chwila z drzew wynikały, aby zająć miejsce swych zmarłych przodków.
Myśl ta, zaledwo owładnąwszy moją wyobraźnią, już ją rozpłomieniła tak bardzo, że się natychmiast zapodziałem w marzeniach. – „Jeżeli wyspa kiedykolwiek doznała zaklęcia – rzekłem sam w sobie – jest nią na pewno ta oto – nie inna. Oto – miejsce spotkania kilkorga Wróżek czarownych, które przetrwały zagładę swej rasy. Te zielone mogiły byłyż by ich mogiłami? Czyżby się zbywały swych zwiewnych istnień sposobem człowieczym? Czyli raczej zgon ich jest rodzajem melancholijnego niknienia? Albo też źdźbło za źdźbłem zwiewają swój żywot ku Bogu, jako te drzewa zwiewają swe cienie jeden po drugim? Czemuż by życie Wróżki nie miało być tym samym dla chłonącej je śmierci, czym jest drzewo mrące dla wody w chwili, gdy spijając jego cienie, mrocznieje od żeru, który sama wgarnia?”
Gdym śnił tak właśnie, z oczyma na wpół przymkniętymi, podczas gdy słońce zdążało pośpiesznie ku swemu łożysku, a fal rozkłęby krążyły wokół wyspy, unosząc na swej piersi przestronne, połyskliwe, białe pierwoliście, od pni sykomorów oderwane – pierwoliście, które płomienna wyobraźnia, dzięki przeróżnym ich na wodzie układom, mogłaby przedzierzgnąć w przedmiot dowolny – gdym śnił tak właśnie, przywidziało mi się, że postać jednej z tych samych Wróżek, o których marzyłem – odtrącając się od świetlanych, zachodnich dziedzin wyspy, posuwa się z wolna ku ciemnościom. Wyprostowana w swym nad wyraz kruchym czółnie, widmem wiosła znaglała je do biegu. Dopóki trwała w obrębie wpływu cudownych, zapóźnionych promieni, dopóty ruch jej zdawał się zdradzać wesele – lecz smutek zaniepokoił jej oblicze, skoro wstąpiła w państwo cieni. Z wolna przebrnęła całą jego długość, krok za krokiem okoliła wyspę i wnikła ponownie w okręg światłości.
„Koło błędne, którego przed chwilą dopełniła Wróżka – myślałem dalej, wciąż oddany snowi – jest krótkim okresem jej doczesnego istnienia. Przeszła wskroś swej zimy i swego lata. O rok jeden zbliżyła się do śmierci – postrzegłem bowiem wyraźnie, że w chwili wnijścia w pomrocze cień jej oderwał się od niej i zaprzepaścił się w wodach zamierzchłych, których ciemnota przeto pociemniała jeszcze”.
I znowu łódź drobna ukazała się wraz z Wróżką, postać jej wszakże zdradzała więcej troski i niepewności, mniej zasię krzepkich uniesień. Żeglowała ponownie od świateł ku ciemnościom, które się co chwila pogłębiały, i ponownie cień jej, oderwany od niej, upadł na płynne hebany i zaprzepaścił się w mroku. I jeszcze kilkakroć okoliła wyspę, podczas gdy słońce na oślep zapadało się w swe podłoża – i za każdym wynurzeniem się na światło postać jej coraz bardziej słabła i nędzniała, i niewidoczniała – i za każdem wnijściem w mroki odrywało się od niej widmo coraz posępniejsze i grzęzło w cieniu coraz głębszym. Aż wreszcie, gdy słońce znikło doszczętnie, Wróżka – odtąd istne widmo siebie samej – zabrnęła wraz ze swą łodzią – biedna nieukojnica! – w oddale hebanowych porzeczy – i, czy wróciła stamtąd kiedykolwiek – odpowiedzieć nie mogę, gdyż ciemności padły na wszystko dokoła – i już nigdy nie ujrzałem jej postaci zaklętej.Morella
Morella
Samo w sobie i przez się,
w niezmiennej bytujące tożsamości.
Plato
Uczucie, którego doznałem wobec mej przyjaciółki Morelli, było głębokim, lecz zgoła swoistym uczuciem przywiązania.
Odkąd traf – przed lat szeregiem – zdarzył mi ową znajomość, serce moje od pierwszej chwili naszego spotkania zawrzało nieznanym mu dotychczas płomieniem. Nie od Erosa wszakże ów płomień pochodził – toteż duchowi memu bolesną zgryzotą stało się wzrastające przeświadczenie, iż nigdy nie zdołam określić niezwykłych tego płomienia znamion, ani uśmierzyć jego błędnych rozżarzeń. Tak czy owak – upodobaliśmy siebie nawzajem i przeznaczenie połączyło nas wobec ołtarza. Nigdy nie mówiłem o pożądaniu, nigdy nie marzyłem o miłości. A jednak – Morella unikała zgiełku światowego i jej wyłączna do mnie przynależność czyniła, żem był szczęśliwy. Jest szczęście w zdziwieniu – a we śnie czyliż zarówno szczęście nie przebywa?
Morella posiadała wiedzę głęboką. Mam nadzieję, iż złożę dowody niepośledniości jej talentów. Potęga jej umysłu była nadludzka. Nie uszło to mej baczności i pod wieloma względami stałem się jej uczniem. Wkrótce jednak postrzegłem, że Morella ulegając presburskim wpływom swego wykształcenia, olśniewała mnie całym szeregiem owych dzieł mistycznych, którym zazwyczaj przypisują wartość mętów pierwotnej literatury niemieckiej. Księgi te – dla niedostępnych mym zrozumieniom powodów – były przedmiotem jej stałych i ulubionych zajęć, a jeżeli z biegiem czasu stały się tym samym dla mnie, przyczyn po temu szukać należy jedynie w niezawiłym, lecz nieodpartym wpływie przyzwyczajenia i przykładu. Nie pobłądzę, jeśli powiem, że umysł mój w całej tej dziedzinie nie znajdował żadnego ujścia swym czynnościom. Albo zatraciłem już wiedzę o sobie samym, albo światopogląd mój u swoich podstaw był doszczętnie wyzbyty ideału, i – o ile nie mylę się zasadniczo – ani w mym życiu, ani w mym myśleniu nie można było wyśledzić najmniejszych zakusów mistycznych, pokrewnych rodzajowi mego czytelnictwa. Przekonany o tym, poddałem się na oślep przywództwu mojej żony i wkroczyłem bez wahania w labirynt jej badań. I wówczas, gdy zatopiony w księgach wyklętych, czułem, jak się we mnie duch wyklęty rozniecał, Morella jawiła się tuż, aby swą chłodną dłoń położyć na mej dłoni i z popiołów martwej filozofii wygarnąć kilka znaczenia pełnych a osobliwych wyrazów, które mocą swej treści dziwacznej ryły się w mej pamięci. Natenczas godzinami trwałem, marząc u jej boku i chłonąłem melodię jej głosu, aż do chwili, gdy owa melodia, przedłużona w czasie, zaprawiała się grozą – i cień padał na mą duszę – i bladłem – i drżałem w sobie na odgłos tych zbyt nieziemskich dźwięków. I oto – upojenie nicestwiało nagle od przerażeń – i wzór piękna stawał się wzorem grozy, jak ongi dolina Hinnomu – Gehenną. Za zbędne uważam ustalenie dokładnej poznaki owych zagadnień, które jako posiew ksiąg wspomnianych, stanowiły przez czas długi wyłączną niemal treść rozmów moich z Morellą. W lot je pochwycą znawcy owej dziedziny, której można przydać nazwę wiedzy teologicznej, zaś niewtajemniczeni, tak czy owak, jeno cząstkę maluczką wyrozumieć potrafią. Dziwotworny panteizm Fichtego, Pytagorejska odmiana Palingenezy, a przede wszystkim nauka o _tożsamości_ w tym kształcie, w jakim ją Schelling podaje, dostarczały zazwyczaj rozmowom tych zadzierzgnięć, z których wyobraźnia Morelli snuła dla siebie najwięcej oczarowań. Ową tożsamość, mianowicie tożsamość jednostki, M. Locke, jak mi się zdaje, słusznie utwierdza na wiekuistości istoty rozumnej. O ile pod jednostką pojmujemy treść myślącą, obdarzoną rozumem, i o ile istnieje świadomość, która nieustannie myśleniu towarzyszy, o tyle i przede wszystkim świadomość owa pozwala nam być tym, co przezywamy sobą, odgraniczając nas w ten sposób od reszty istot myślących i udzielając nam naszej tożsamości osobistej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki