- W empik go
Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo - ebook
Wybór poezyj pomniejszych Wiktora Hugo - ebook
Zbiór zawiera te oto utwory: Poezye Wschodnie. Ogień z Nieba. Chłopiec. Niewolnica. Sady w Gulistanie. Pełnia. Diwy. Zasłona. Sara w Kąpieli. Sułtan Achmet. Pożegnanie Gospodyni Arabskiéj. Sułtanka Faworytka. Ballady. Babunia. Do Wędrowca. – Pieśń Błazna. – Sylf. Bławatki. Dziewczyna Z Otaïty. Dumania. Lira i Arfa. Jehovah! Antychryst. Jéj Imie. Uniesienie. Widma. Dészcz Letni. Poranek. Przechadzka. Jeszcze o Tobie. Godło Gomfretów. Oczekiwanie. Wiérsze Różne. Grenada. Człowiek Szczęśliwy. Indyanka z Kanady. Zachód Słońca. Myśl. Mojżesz. Sen Dziécięcia. Do Pani T. Do swoich wiérszy pisanych w Młodości.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-404-6 |
Rozmiar pliku: | 170 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeżeli Cnocie, Zdatności i Pracy,
Winni wielbieniem nagradzać rodacy;
Jeżeli wolno za przyjaźń doznaną,
Nieść wdzięczną ręką uplecione wiano;
Te ja przymioty widząc w Twéj osobie,
Te żywiąc w sercu uczucia dla Ciebie,
Dogodzę tylko méj duszy potrzebie,
Gdy Twém imieniem to dziełko ozdobię.
Bruno Kiciński.
POEZYE WSCHODNIE.
OGIEŃ Z NIEBA.
24. Tedy Pan dżdżył na Sodomę i Gomorrhę siarką y ogniem z nieba.
25. Y wywróci! miasta te, y wszystkę w kół krainę,
wszystkie Obywatele miast, y wszystko co się zieleni na ziemi.
GENEZYS. Rozdział XIX.
I.
Czy widzisz jak przeciąga chmura zaczerniona?
To blada, to jaskrawa, to świetna jak łóna,
To martwa jak lato skwarne.
Błyszczą się na tle nocy jakieś ognie krwawe,
Kotłują się po brzegach dymu kłęby czarne,
Słychać jak pożarów wrzawę.
Skądże ta chmura? z nieba, z morza, czy z wulkanu,
Tenże-to wóz ognisty, którym grzeszne Panu
Po gwiazdach rozwożą duchy?
Jej łono tajemniczym będące zamętem,
Skądże to szarpią błysków szalone wybuchy,
Jak długiego węza skrętem?
II.
Morze, i wszędzie morze; fale, jeszcze fale,
Ptak, który się nad niémi zapędził zuchwale,
Próżno chce przebyć to morze.
Bo bałwan, coraz nowym bałwanem zepchnięty,
Po nad natłoczonémi toczy się odmęty,
I głębie bezdenne orze.
Niekiedy wielka ryba z nozdrzy wodę tryska,
I pod wodę płynąca srebrem skrzel połyska,
Modrym ogona ogromem.
Morze kołysze falą jak runami trzody;
Ą pas miedziany wciąga, krążąc nad poziomem,
Błękit nieba w błękit wody.
– Czy osuszyć to morze? rzekł obłok z płomienia,
– Nie, – Odlata słuchając Wszechmocnego tchnienia.
III.
W zielonych wzgórkach nadbrzeże
Patrzy w wód zwierciadło świeże,
Wznoszą pieśń pełną ochoty
Bawołów zbrojni pasterze.
Łowców, rybaków ród śmiały
Koczuje tu, a ich strzały
Z błyskawicą by igrały,
Ich te żłoby, te namioty.
Codzień indziéj te rodziny
Zdrowem powietrzem się nęcą,
Ich dzieci, ich dziarskie syny,
I hoże tańczą dziewczyny
Nad brzegiem, koło ogniska,
Które wiatr wzdyma lub ściska.
Ich tańca niewidząc z bliska,
Rzekłbyś, że duchy się kręcą.
Tak piękne jak noc w pogodę
Z twarzą jak heban dziewice,
W lśniącéj miedzi swą urodę
Przeglądają, żywe, młode;
Inne pod namiot się chronią,
I tam z pełnych wymion ronią
Białe mleko, czarną dłonią
Ciągnąc Wielbłądów samice.
W słonej kąpią się otchłani
Płci zmięszane w jednym tłumie,
Skądże ludzie ci nieznani?
Nikt powiedzieć nam nie umie.
Brzmią chrapliwie ich cymbały,
Na ten odgłos konie rżały,
Brzęk i rżenie się zmięszały
W Oceanu hucznym szumie.
Chmura chwilę w powietrzu zatrzymać się chce.
»Czy tu?« – Nikt nie objawił kto jéj odrzekł: »Nie.«
IV.
Egipt! ubrany w kłosy złociste i kwiaty,
Wskazał pole upstrzone jak dywan bogaty.
Za płaszczyznami płaszczyzny.
Wrzący piasek z południa, przestrzeń wódz północy
Chcą sobie wydrzeć Egipt; on świetny i żyzny
Z dwóch mórz urąga się mocy.
Trzy góry, twór człowieka, sięgały obłoku
Marmurowym trójwęgłem – i taiły oku
Stopy popiołem zasute.
Szły do złocistych piasków od ostrego Szczytu
Rozszérzając się stopnie potworne z granitu
Na krok dwusążniowy kute.
Sfinx różowy, – z marmurów zielonych Bogini,
Strzegły ich, i tym powiek nie mogły płomienne
Przymrużyć wichry z pustyni.
Nawy széroką piersią do portu wpływały;
Siedząc olbrzymie miasto nad morskiémi wały
Myło w nich stopy kamienne.
Zdala zabójczém tchnieniem ryczał semun dziki;
Chrzęszczały łuski tarte o białe kamyki
Pod krokodylów brzuchami.
Wźniosły się jednym tryskiem siwe obeliski, –
I jak tygrysia skóra żółty, w pływał bliski
Nil nakrapiany wyspami.
Król gwiazd szedł na spoczynek, a morze w pogodzie
Ten krąg z żywego złota odbijało w wodzie, –
Tę świata naszego duszę!
Błysły śród świetnéj fali i na krwawem niebie
Dwa słońca, jak dwóch królów, idących do siebie
Przyjazne zawrzéć sojusze.
– Gdzież się zatrzymać? – spytał głos idący z chmury
– Szukaj!... i aż Taboru zatrzęsły się góry.
V.
Piasek i piasek znowu,
Straszne, głuche pustynie
Potworów tu obłowu
Kto uszedł, w zaspach ginie.
Tu nic nie stoi stale,
Gdy ryknie wiatr zuchwale,
Wnet gnany jakby fale
Grzbiet gór piaszczystych płynie.
W tém miejscu sępów żyru
Brzmi czasem głos nieznany,
Od Membry i Ofiru
Przechodzą karawany.
Wzrok ściga ich ciekawie,
Gdy orszak ciągnie zwawie
Po wrzących piasków lawie
Jakby wąż nakrapiany.
Bóg martwe te pustynie
Pod władzę swę wziąść raczył,
On środek téj dziedzinie,
On krańce jéj oznaczył!
Mgłę zawsze widzieć możem
Nad wrzącém jej przestworzem,
Lecz tylko nad tem morzem
Z popiołów piana płynie.
»Czyż tę pustynię w morze zmienić?« chmura bada –
»Dalej!« tak jéj głos drugi z nieba odpowiada. –
VI.
Jak ogromna, śród morza, stércząca opoka,
Lub nawał wież okropném zwalonych wstrząśnieniem,
Tak Babel pusta, széroka.
Zadziwiający świadek nicości człowieka,
Tłumiąc światło księżyca, okrywa z daleka
Cztéry góry swoim cienieni.
Nurzał się gmach zwalony w głębokich przestrzeniach,
A huragany w jego więzione sklepieniach
Wydawały dziwne tony.
Niegdyś blisko ród ludzki gwarzył; mury swemi
Miała kiedyś roztoczyć Babel w koło ziemi
Zakręt niczém niezmierzony. –
Jéj schody miały dumnie wzbić się do zenitu,
A do nich, wielkie góry bokiem swym z granitu
Stopni tylko dostarczały.
Na dawnych szczytach, szczyty natłaczane, nowe,
Piramidalnéj wieży przykrywając głowę
Nieustannie przybywały.
Mniejszemi się wydając zdała od jaszczurów,
Boasy, krokodyle widzialne z tych murów
Śród brył olbrzymich zaległy.
W zbyt obszernym zakresie ginące, zastępy
Palm włosistych, co czoła owéj wieży strzegły,
Zdają się jakby ziół kępy.
Koło rozpadlin muru dziki zwierz się czaił,
Śród słupów i pilastrów na placu obszernym
Gęsty las cieniem zagaił.
Rudych orłów i sępów roje bez ustanku
Noc i dzień przy otwartym krążyły krużganku,
Jakby przy celu niezmiernym.
– Czy to mam zniszczyć? chmura zadaje pytanie,
– Leć! – I dokądze jeszcze unosisz mnie Panie!
VII.
Widok dwóch obcych grodów przed oczy nam stawa.
Piętra kładąc na piętrach wzbiły się w obłoki,
Teraz widać je śpiące śród nocnéj pomroki,
Usnął ich lud, i Bogi, i wozy, i wrzawa;
Pokładły się jak bracia na jedno nadbrzeże;
Księżycem odkreślony cień, kąpie ich wieże.
W różnych przedmiotów tłoku może dostrzedz oko
Wodociąg, schody, słupy z podstawą széroką,
Wydęte kapitele. Tu w niekształtném gronie
Gmach kopuły dźwigają granitowe słonie.
Tam kolosy patrzące w potwory źle sprzęgłe,
Pełzające i z związków ohydnych wylęgłe.
Tam w kwiatach sad na śmiałych wiszący arkadach,
W nim księżyc srébrną szarfę rzuca po kaskadach.
W świątyni wykładanej drogiemi flizami,
Sto bałwanów z jaspisu grozi byków łbami;
Sufity z jednéj tafli nakrywają sale,
A w nich głów kolosalnych nie podnosząc wcale,
Czuwają patrząc w siebie i zasiadłszy w gronie
Bogi z spiżu, wspiérając o kolana dłonie.
Te stopnie, te pałace, te przechody tajne,
W których wszędzie postaci straszą nadzwyczajnej
Ten most, wodociąg, łuki, te wieże okrągłe,
Męczą wzrok przez zakrętów przeglądanie ciągłe.
Na niebie tak te gmachy posępne stérczały,
Jak w morzu stérczéć; zwykły przylądki skały.
Tłok przedmiotów okrytych ciemności ogromem! –
Iskrzyło się gwiazdami niebo nad poziomem,
I przez tysiączne przerwy stojącéj osłonki,
Świéciło jak z pomiędzy tła czarnéj koronki.
Grody piekielne! W żądzach niepowściągłe plemię!
Tam z każdą chwilą nowa roskosz się uśmiécha,
Tajemnicę nieczystą kryje każda strzecha,
I jakby wrzód podwójny bezecniły ziemię.
Spało wszystko! Nad obu miast przestrzenią całą
Tylko niekiedy blade światło się migało.
Lampy rozpusty w samém zatleniu tłumione,
Gasnące ognie biesiad bez ładu rzucone.
Róg ulic cienie zmniejszał, bo go księżyc zbielił,
I tak zbielony w wodzie strumienia odstrzelił.
Kto wié, czyli wątpliwie nie był dosłyszany,
Szmér złączonych uścisków i oddech zmięszany.
Kiedy dwa bratnie grody po dzienném znużeniu,
Gwarzyły spoczywając w lubém uściśnieniu,
A wiatr wzdychając w chłodzie świeżéj Sykomorry,
Tchnący wonią z Sodomy spieszył do Gomorry,
Na ówczas-to przemijał obłok zaczerniony,
»Tu kres!« ozwał się z nieba głos w niém utajony.
VIII.
Grzmi chmura i pryska,
Z niéj płomień wytryska,
I boki jéj rwie.
Siarczysta z nim fala,
Na przepaść się zwala,
Na mury się drze,
I tocząc się lawą,
Odbija jaskrawo
Na białém ich tle.
Gomorro! Sodomo!
Palącąż się słomą
Pokryty wasz gród?
Ta chmura płomienna,
To kara niezmienna
Na grzeszny wasz lud.
Z jéj paszczy szerokiéj,
To na was potoki
Tych siarczystych wód!
Ten lud dni swe przeżył,
Co wczoraj nie wierzył,
Że może być Bóg!
Ich domy w proch poszły.
Ich wozy nie doszły,
Wskazanych im dróg.
W ulicach płomienie
Spłynęły w strumienie,
Któż przebrnąć je mógł?
Na w zniosły szczyt wieży,
Strwożony tłum bieży,
W niéj schronie się chcą.
Gdy inni tam zbiegli,
Snem wiecznym już legli,
I zmarli choc śpią.
Tak mrówki co siły,
I na mur pochyły
Za żérem się pną.
Lecz któż uciéc zdoła,
Kiedy Bóg do koła
Ogniem, gromem dżdży?
Mosty w proch rozściéra,
Duchy w pędzie zbiéra,
Jakby popiół czczy.
Wszystko niszczy w huku,
Az na szarym bruku
Szczątek dachu tkwi.
Rosnąc żar wszechmocny,
Ziemi ubiór nocny
Z czarnych odjął krep.
Jasny jak blask zorzy,
Przelatuje skorzéj
Niż rumak ze step.
Haniebne bozyszcze,
Spadłszy w ogni zgliszcze
Skręca z spiżu łeb.
Grzmi potok niezmierny,
Na lud ten niewierny
Zwala baszty z wież,
Różowo-zielona,
Fala rozogniona,
Wzdęta wzdłuż i wszérz,
Mur powleka wrzącą,
Emaliją lśniącą,
Z swych siarczystych leż.
Głazy z mogił wali,
Agat, porfir pali,
Jakby suchy wrzos;
Z marmuru wzniesiona,
Statua Nabona,
Łamie się jak kłos.
Twór snycerzy dumny,
Ozdobne kolumny,
Płoną jak drew stos.
Magów tłum zebrany,
Niosąc bóstw bałwany,
Na góry się piął.
Próżno król ofiary,
Próżno jakieś czary,
Przy potoku wszczął;
Wnet potok kościoły,
W płomieniste poły,
Swoich ogni wziął.
Daléj gmach porywa,
W którym się ukrywa
Natłoczony lud.
Tam wyspę kamienną,
Swą falą płomienną,
Ściąga w głębię wód.
Ona z razu płynie,
Potém tając ginie,
Jak od słońca lód.
Do wrzącego brzega,
Nadkapłan przybiega;
Ofiary nieść chcą;
I z niego ofiara!
Tli mu się tyjara,
Jak przez palne szkło;
Wznosi rękę do niéj,
Ta przylgła na skroni,
I płonie wraz z nią.
Lud piérzcha ze drżeniem,
Bo oczy płomieniem
Oślepione ma;
Pcha się do bram miasta;
Lecz w niém trwoga wzrasta,
Gdy się próżno pcha;
Przeklęci! pobladli,
Myślą że już wpadli,
Aż do piekieł dna.
IX.
Jak śród ciemnego lochu wstaje więzień stary,
By świadkiem być stracenia skazanéj ofiary,
Tak miano widziéć Babel wspólnicę miast obu,
Patrzącą się w ich stronę z nad gór swego grobu.
Słyszano w czasie trwania tajemnego cudu,
Łoskot, który świat cały przestrachem ocucił,
Tak okropny iż nawet spokojność zakłócił
Żyjącego pod ziemią Głuchoniemych ludu.
X.
Ogień był bez litości! Żaden z potępionych,
Nie mógł uciéc z tych murów zwęglonych, zwapnionych,
A jednak ręce składali do góry,
I ci co się w ostatnim żegnali uścisku,
Pytali się z jakiego Boga to nacisku,
Spłynął Wulkan na ich mury.
Widząc oni ten ogień żywy, ogień boski,
Czynili nadaremnie, w ukryciu się troski,
Umiał Wszechmocny dosiądź za złe sprawy!
Wzywali bogów swoich, lecz karzącym gromem
Padały nieme bogi; – okiem niewidomém,
Kamienném, leli łzy z lawy.
Już wszystko wrzącym, krętym spalone tumanem,
Znikło. Tak człowiek z grodem jak i zboże z łanem,
Wszystko Bóg w koło karząco wyplenił;
Z obu grodów nie stało nic o swojéj mocy,
Wiatr nieznany wiejący owéj strasznéj nocy,
Nawet gór postać odmienił.
XI.
Palma co tém powietrzem płonącém oddycha,
Czuje jak liść jéj żółknie, jak gałęź usycha.
Odjął jéj świéżość płomień zatraty,
Dawno miast obu nié ma. Przeszłości źwierciadło
Jezioro, na wygasłych szczątkach się zapadło;
I dymi jak gdyby z huty.CHŁOPIEC.
O horror! horror! horror!
– SHAKSPEARE. Makbet. –
Turcy tam prześli. Wszystko w gruzach i żałobie!
Chio! Wyspa z win sławna, już tylko w téj dobie
Jest dziką, bezludną skałą.
Chio! któréj pałace, nadbrzeża i bory,
Odbijały się Wmorzu, gdy w ciepłe wieczory
Młodzieży grono skakało. –
Wszystko pustynią. Lecz nie! Gdzie stérczą zwaliska,
Stoi chłopczyk. Z błękitnych oczu łza mu błyska,
Głowa jego pochylona.
Greckie to było dziecię. Przy nim tylko Stała
Jedyna towarzyszka jego róża biała,
W pustoszeniu pominiona.
O biédne dziécię! Stopę nagą krew mu broczy,
Niestety! By osuszyć z łez twe piękne oczy,
Które mają błękit nieba,
Żeby ten zachmurzony błękit rozweselić,
Żeby mu błyskawicy radości udzielić,
Powiédz chłopcze, co ci trzeba?
Żeby to czoło, które przygniotło cierpienie,
Podnieść, żeby w wesołe ułożyć pierścienie,
Dotąd żelazem zuchwale
Nietknięte jasne włosy, które dziś niechcący
Po białéj twojéj szyi spadają niedbale,
Jak liść na wiérzbie płaczącej?
Cóż chcesz? Czemże rozproszę twój smutek ponury?
Chceszże, bym ci czarowny zerwał kwiatek który
Rośnie nad studnią w Iranie?
Czy chcesz owocu tuby, tego drzew Olbrzyma,
Który pod swoim cieniem taką przestrzeń trzyma,
Że koń rok lecąc ledwie z niéj się wydostanie?
Może ten leśny ptaszek, którego śpiewanie
Milsze jest niż oboje, niźli lutni granie?
Może on zmiękczy twój ból? –
Cóż ci dać? kwiatek, owoc, czy cudnego ptaka? –
»Bracie! – Była odpowiedź greckiego chłopaka, –
»Daj mi prochu! daj mi kul!« –III. NIEWOLNICA.
Słyszano śpiew ptaków, tak
harmonijny jak poezjy.
SADY W GULISTANIE.
Gdybym nie była w więzieniu,
Tobym lubiła te strony;
Morze płynące w milczeniu,
Łan kukurydzą zżółcony.
Gdyby nie było w tym kraju
Tego dzikiego zwyczaju,
Że pod murami Seraju
Miecz Spahów błyska się w cieniu.
Nie jestem córką Tatara
Aby mnie strzegła niewiara,
Eunuchy czarno i stare
Stroiły moję gitarę.
W téj, z któréj pochodzę ziemi
Wolno pogadać z młodémi,
I w wieczór potańczyć z niémi,
I przyjąć serc ich ofiarę.
Jednak są piękne te strony:
Bo nawet w zimowéj porze
Przez okno śnieg, ani śrony
I mróz dosięgnąć nie może.
Deszcz ciepły rzeźwi śród lata,
Zielona muszka skrzydlata
Jak żywy szmaragd przelata,
Świecąc się w trawie zielonéj.
Smyrna jak Księżna opływa,
Pyszniąc się złotem swych wieży,
A letnia pora szczęśliwa
Ledwie ją chwilę odbieży; –
Jak z wiosny błogiego daru
Błyszczy się bukiet z puharu,
Tak tu z morskiego obszaru
Lśni się archipelag świéży.
Gdy słońce, blask siejąc złoty,
Powietrze obdarza ciszą,
Lubię te pstre ich namioty,
Co się na słoniach kołyszą;
Lubię ich domki ozdobne
Dziecinnym cackom podobne,
I te wieżyczki ich drobne,
Z których chorągiewki wiszą.
W téj czarodziéjskiéj dolinie,
Zdaje mi się słyszéć głosy,
Których wdzięk z pustyni płynie,
I wzbija się pod niebiosy,
A Jenijuszów tysiące
Niebiańskim, głosem wtórzące,
Nucą harmonije brzmiące,
Których brzmienie nie zaginie.
Dla mnie ma wdzięki urocze
Nad miastem minaret biały,
Gdy na nim bocian klekocze;
Lubię krynicy kryształy,
Która w cieniu palmy tonie;
Lubię słodko tchnące wonie,
Które nieraz w to ustronie
Ciche wiatry przywiéwały.
Dla mnie wtedy błoga dola,
Gdy się na łóże z mchu rzucę
I dumkę hiszpańską nucę,
A rówiennic mych swawola
Różne wymyśla zabawy,
I, w tańcu tłocząc murawy,
Tworzy z siebie okrąg żwawy
Pod okręgiem parasola.
Lecz najbardziéj wtedym rada
Siedziéć i dumać siedzący,
Gdy wietrzyk błogo wiejący
Pod wieczór do mnie się skrada.
Gdy się przyglądam w swobodzie,
Jak niebo skrzy się w pogodzie,
A blady księżyc po wodzie
Swój srebrny wachlarz rozkłada.IV. PEŁNIA.
Per amica silentia lunae.
– Virgilius. –
Księżyc świecił pogodnie igrając po fali,
Okno przecież otwarte miły chłód przyjmuje;
Patrzy Sułtanka, morze łamiące się w dali,
Czarne wysepki brzeżkiem srebrzystym haftuje.
Z Sułtanki ręki brzmiąca wypada gitara.
Słucha pilnie, dźwięk głuchy obija się głucho,
Tureckiéjże-to nawy szum uderza ucho?
Greckiż-to Archipelag porze łódź Tatara?
Może kormoran nurka daje o téj porze,
A woda, jak perłami, z skrzydeł mu ocieka,
Może to straszą Diwy złowieszcze zdaleka,
I z nadmorskich wież baszty obalają w morze.
Cóż-to zakłóca głębię pod samym Serajem?
Nie kormoran to czarny, nie zbujała fala,
Nie kamień, który z wieży w wodę się obala,
Ani wiosła takt biją żeglarzy zwyczajem.
To ciężkie worki spadły. W nich jęk słychać w dali,
Ktoby za niemi nurty zwiedziéć był ciekawy,
Ruszające się ludzkie dostrzegłby postawy.....
Księżyc świecił pogodnie igrając po fali. –