Wybrana - ebook
Wybrana - ebook
Jerycho runęło, ale fizyczne wyzwolenie nie przyniosło Rachabe wyzwolenia wewnętrznego. Była królowa, która straciła wszystko, co bliskie było jej sercu, i która w swej zapamiętałości stała się wyuzdaną świątynną nierządnicą, teraz, gdy przebywa w obozie Izraela, dochodzi do wniosku, że nie zasługuje na miejsce wśród wybranego ludu. Bóg wydaje się jej zbyt surowy i wymagający, by niedawna ladacznica mogła znaleźć u Niego łaskę i nowe życie. Sama też nie jest w stanie wybaczyć sobie popełnionych w życiu błędów. Zmaga się z najważniejszym dla niej pytaniem: Jak Wszechmogący mógł dopuścić do śmierci jej dziecka w paszczy bożka Molecha?
Tymczasem sojusz miast Kanaanu mobilizuje siły i w obliczu zagrożenia ze strony Izraela postanawia raz na zawsze rozwiązać kwestię zbuntowanego Gibeonu i jego sprzymierzeńców, którzy uparcie odmawiają przystąpienia do koalicji przeciwko wojskom ludu Jahwe. Diaboliczny i nieokiełznany Murtekh - mściciel swego brata Hetammu, przybywa z podjazdem na teren konfliktu, by dokonać swej zemsty. Zbliża się dzień, gdy słońce zatrzyma się na nieboskłonie. Dzień, w którym upadnie Kanaan.
*
Ostatnia część trylogii Rafała Kosowskiego to powieść o potędze łaski, która w obliczu bezmiernego zła i okrucieństwa, staje się dla człowieka jedynym światłem i ratunkiem. Mimo otaczającego mroku działa ona także poza ludzkim pojmowaniem, bo Ten, który zna na wylot wszystkie serca, widzi sprawy inaczej niż jakikolwiek człowiek.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7829-045-2 |
Rozmiar pliku: | 833 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEZ całą noc obie grupy nie zbliżyły się do siebie ani trochę. Zbiegowie uciekali bezładnie, nie mając nawet pojęcia, jakie zmagania nieustannie toczą się sferze niedostępnej dla ich poznania, a przecież odległe zaledwie o krok. Gdyby dane im jednak było dostrzec postaci obrońców i napastników, ich oblicza, płonące oczy i zaciekłość, z jaką przypuszczali i odpierali kolejne ataki, ucieczka zmieniłaby się w kompletny chaos, co zresztą i tak groziło im przez cały czas. Bo w dziejach planety niewiele było dotąd sytuacji, w których w bezpośrednie starcie włączyłby się sam Niosący Światło. Wbrew zapewnieniom generałów, że nadal wszystko jest pod kontrolą, postanowił osobiście zająć się dowodzeniem i gratulował sobie tej decyzji. Bez jego interwencji Totmes nadal tkwiłby w Tebach i opłakiwał swych zmarłych, a tymczasem kapłani do rana zdążyliby wzniecić rewoltę i rękami zdesperowanego ludu zabić władcę, ukarać za wszystkie plagi, a szczególnie za ostatnią – najstraszliwszą. Do tego czasu przeklęci zbiegowie byliby bezpieczni. Tak się jednak nie stało, bo tylko on – Anioł Otchłani – Abaddon, znał siłę nienawiści, czystej i potężnej jak on sam, nienawiści, która potrafi wznieść się nad rozpacz i świadomość klęski, ba, klęskę obrócić nie tylko w sukces, lecz także w spektakularny triumf, taki, o którym jeszcze przez stulecia będzie się pisać pieśni i eposy. I tylko on wiedział, jak sprawić, by ta nienawiść i moc poczęły krążyć w ludzkich żyłach, by wreszcie dumny faraon porzucił rozpacz i sam stał się nienawiścią i mocą.
Ale jeszcze przed świtem zdarzyły się dwie rzeczy, które przerosły dumnego księcia. Najpierw stawił mu czoła potężny Mikajehu idący dotąd z przodu kolumny i kierujący ucieczką, którą Syn Jutrzenki brał za objaw strachu i zaskoczenia. A przecież posłańcy Wszechmocnego nigdy nie bywali zaskakiwani. To prawda, dziwili się ludzkim decyzjom, sprawiały im one ból i przykrość, ale zawsze byli gotowi… Jakże mógł znów to przeoczyć?!
I właśnie wtedy, podczas pościgu, gdy ofiara niemal wpadała im w szpony, zjawił się Mikajehu i odżyły wspomnienia. Bo wtedy było tak samo: gdy w Niebiosach rozszerzała się rebelia, a on był pewny, iż nic nie powstrzyma go przed przejęciem władzy, jego brat Archangelo Mikajehu, zamiast stanąć u boku Syna Jutrzenki, przeciwstawił mu się i wyrzekł słowa, po których niezdecydowani nie mieli już żadnych złudzeń.
Któż jest jak Jahwe? — zapytał wówczas głosem donośnym jak grzmot. Któż jest jak Jahwe? — powtórzył z taką samą mocą.
Gdy teraz znów stanął mu na drodze, miał na ustach to samo pytanie, a Niosący Światło zatrząsł się z gniewu; nienawiść w jego oczach eksplodowała jak rodząca się gwiazda. Rzucił się w stronę Mikajehu i zajadle zaatakował jak szerszeń, a za nim runęły mroczne szwadrony. Otoczyli Opiekuna i jego wojowników zwartym półkolem, chcąc przebić obronę i wziąć odwet na zbiegach. Ale nie dali rady. Miecz Mikajehu skutecznie trzymał ich na dystans. Dla ludzi pędzących w pościgu był nieprzebytą ciemnością, dla legionów mroku – niezdobytą twierdzą. A za jego plecami, jak okiem sięgnąć lśniła jasność i pokazywała drogę uciekającym.
I tak posuwali się spiesznie, zaślepione furią piekielne hufce, najeżone kłami, szponami i mieczami, przed nimi Opiekun, którego imię brzmi Któż-Jest-Jak-Jahwe, i jego zastępy, a z przodu ci, których bronił, wciąż niedostępni dla wrogów. Aż droga już dawno została za nimi, a oni ujrzeli, iż posuwają się środkiem morza; zwarte ściany wód stały po obu stronach, grożąc upadkiem w porywach silnego wschodniego wiatru.
Niosący Światło ogarnął to jednym spojrzeniem i zadrżał. Bo nie byli tu sami. Oni – istoty duchowe, dla których nie było fizycznych granic i przeszkód, przywiedli tu swoje narzędzia. Gdy znów spojrzał w oczy Mikajehu, dojrzał w nich błysk triumfu i już wiedział, że przegrał. Po raz kolejny dał się ponieść ambicji, zostawiając rozsądek na boku. Znów jak głupiec zabrnął w ślepy zaułek i wiedział, co za chwilę się stanie, co musiało się stać, bo przemówił Mówiący, a wszak jedno Jego słowo dawało początek galaktykom.
Zorganizowany pościg zmienił się w totalny chaos, gdy tysiące bojowych rydwanów zaczęło się rozpadać pod wpływem spadających na nie zwałów wody. W jednej chwili konie ciągnące wozy albo stawały dęba po napotkaniu nieoczekiwanego oporu osi pojazdów pozbawionych kół i haratających o piaszczyste dno, albo nagle uwolnione od ciężaru rącze zwierzęta po zerwaniu uprzęży gwałtowanie nabierały szybkości i wpadały na szczątki wozów jadących przed nimi, tratując piechurów i przewracając inne konie. Wystarczyło parę chwil, by cała armia faraona straciła swoje główne atuty bojowe. Ale on znów był tym samym zatwardziałym Totmesem, który, jeśli uginał się, to jedynie na chwilę, dopóki nie minęło zagrożenie. Potem jego twarz ponownie przybierała zacięty i pogardliwy wyraz, co poczytywał za dowód swej mądrości i odwagi. Teraz wciąż dumnie milczał, mimo tego, że dokoła zaczęły rozlegać się paniczne okrzyki, które dotkliwie przypomniały faraonowi, z czym musiał się zmagać przez ostatnie miesiące.
— Ich Bóg walczy za nich, jesteśmy zgubieni! — wołali zarówno szeregowcy, jak i oficerowie.
Angelos niczym zwinne jastrzębie wciągali przeciwnika w walkę, kluczyli między uszkodzonymi rydwanami, powiększając chaos, pojawiali się znikąd i o włos unikali czarcich szponów, co doprowadzało tamtych do furii.
— Zostawcie ich! — Niosący Światło bezskutecznie wykrzykiwał rozkazy w kierunku generałów, próbując zapobiec najgorszemu. — Zarządzić odwrót. Odwrót! Każcie Egipcjanom zawracać!
Ale wściekłość Totmesa była jak lawina, łatwo ją było rozpędzić, lecz zatrzymać niepodobna.
— Zorganizujcie się, głupcy! — ryknął faraon w kierunku swych dowódców, wściekły, że sam musi zejść z platformy powozu i brodzić w mokrym piasku. — Każcie im zejść z rydwanów, brać łuki i gonić tę pasterską hołotę! To tylko parę mil, słyszycie? Boicie się śmierdzących pasterzy?! Wyprzęgać i dosiadać koni!!!
W końcu Angelos zniknęli, pozostawiając demony w stanie wrzenia; przypominały teraz rój szerszeni. Zło raz wprawione w ruch, albo z impetem uderza w cel, albo trafia na silną zaporę, a wtedy obraca się przeciw tym, którzy je wezwali. Słowa „boskiego” faraona tonęły w zgiełku przerażonych głosów. Po raz kolejny wszyscy widzieli to, czego król nie chciał zobaczyć – Jahwe znów odsłonił swe mocarne ramię i ogłosił sąd nad ścigającymi. Wiedzieli, że są zgubieni!
*
Kapitan Ahmotes prowadził swój niewielki oddział na końcu kolumny. Doskonale zdawał sobie sprawę z bezsensu decyzji Totmesa o podjęciu pościgu. Wcale nie zamierzał przypłacić życiem jego głupoty. O zmierzchu nagle spadły na nich tak gęste ciemności, jak wtedy, w Egipcie, a porywisty wiatr chłostał ich niemiłosiernie, jakby cała przyroda sprzyjała temu, którego błogosławiona Hatszepsut wyciągnęła z wody, przybrała za swego syna i chciała uczynić następcą tronu. Dlaczego widział to tylko on, skromny kapitan, i jego najbardziej zaufani żołnierze? Pozostali dawali się porwać szaleństwu Totmesa, który już od dawna nie zasługiwał na zaufanie.
Moszeh był sługą Boga, kapitan od zawsze był tego świadom, więc szedł wraz z armią tylko po to, by w najlepszym razie zdać potem raport z klęski, bo nic lepszego nie mogło ich czekać po drugiej stronie morza. Teraz był jednak pewny, że nawet nie dotrą na drugi brzeg – byli w pułapce, niemal dostrzegał dłonie potężnych, świetlistych istot powstrzymujących napór morza, dzięki czemu w ogóle mogli wejść w ten najdziwniejszy, szmaragdowy tunel. Co będzie, gdy nadejdzie czas wybrany przez ich Boga na wymierzenie ciosu i mocarne dłonie zostaną cofnięte?
Niedaleko za ścianą tunelu woda gwałtownie ciemniała – tam zaczynała się przerażająca głębia. Tylko ten wąski skrawek płycizny nadawał się na przejście. Jahwe doskonale wybrał dla swego ludu drogę przez środek zatoki.
Ahmotes w głowie układał sobie plan działania, a jednocześnie ganił się za własną głupotę, która kazała mu posłuchać rozkazów Totmesa. Co teraz zrobić? Zawrócić samemu? Nikt tego nie zauważy, a nawet jeśli tak, to wątpliwe, by zaczęli go ścigać. Nie może jednak zostawić swoich żołnierzy. Czy wolno mu nakłaniać ich do dezercji? Ale coś trzeba zdecydować, teraz albo nigdy.
Gdy tylko od czoła pochodu dała się słyszeć wrzawa i nawoływania, wiedział, że to początek końca i nic już nie może powstrzymać łańcucha wydarzeń. Gromkim głosem przywołał swoich podkomendnych. Natychmiast posłusznie zebrali się wokół. Jednak zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, usłyszeli słowa powtarzane z trwogą teraz już chyba przez wszystkich:
— Ich Bóg walczy za nich, jesteśmy zgubieni! Rydwany pogruchotane, jesteśmy w rozsypce!
Skinął na adiutanta.
— Pamiętasz naszą rozmowę?
Nesmut przytaknął. Pozostali musieli coś podejrzewać. W drodze słyszał, jak komentują decyzje dowództwa. Dobrze ich wyszkolił. Potrafili myśleć i wyciągać wnioski. Teraz nerwowo rozglądali się dokoła, śledząc zachowanie pozostałych oddziałów, które zamiast przegrupować się po stracie rydwanów, miotały się bezładnie, powiększając i tak już ogromny zamęt. Ahmotes odnosił wrażenie, że zastępy złośliwych dżinów przejęły dowództwo nad armią Egiptu i gnały ludzkie pionki po swej szachownicy, bawiąc się nimi jak kot z myszką, zanim wymierzą ostateczny cios.
— Czas na nas. Każ im ruszać za mną i nie zadawać pytań.
Wiedział, że go posłuchają.
Patriotyzmu nie wolno mylić z głupotą — powtarzał sobie w myślach. To wpajał mu Moszeh, gdy jeszcze stał na czele armii. Ten kraj wyglądałby inaczej pod jego rządami. A teraz ścigali przybranego syna boskiej Hatszepsut i jego lud, łamiąc wszelkie przyrzeczenia i umowy. Trudno to było w ogóle nazwać pościgiem. Zawsze pragnął chwalebnej śmierci w bitwie, a tutaj na jego oddział czekała śmierć, i to w hańbie: potopieni jak bydło, w pogoni za bezbronnymi!
Po kolei omiótł ich spojrzeniem i spiął konia. Nesmut rzucił rozkaz i wszyscy jak jeden mąż ruszyli z kopyta.
Ahmotes na chwilę poczuł się lepiej. Odważył się na podjęcie trudnej decyzji, nie szedł jak baran na rzeź i miał jeszcze szansę. Jednocześnie jakiś uparty głos w jego umyśle powtarzał bez przerwy, że czas na dokonanie właściwego wyboru minął.
*
Demony Niosącego Światło nadal były poza kontrolą i teraz nie było takiej siły, która mogłaby przywrócić porządek w niezwyciężonej dotąd armii. Weterani z walk o Fenicję i Nubię, zwycięzcy w bitwie pod Megiddo i w kampanii mitanijskiej, bitni i karni, rozsławiający imię Ra i Izydy po całym regionie, teraz biegali jak przerażone dzieci bez celu i dowodzenia. Co chwilę potykali się o połamane koła rydwanów i ciała tych, których stratowały spanikowane konie.
Wrzawa narastała, a po chwili dołączył do niej inny, straszny dźwięk. Ahmotes obejrzał się zaledwie raz i już wiedział, że za nic nie zechce zrobić tego ponownie. Morze gwałtownie napływało do tunelu, druzgocąc wszystko to, co wciąż mogło poruszać się o własnych siłach. Kapitan jeszcze mocniej popędził rumaka, koncentrując się jedynie na własnym ocaleniu. Pozostali żołnierze zrobili to samo i kilkudziesięciu jeźdźców gnało przez mokry piach ku zbawiennemu brzegowi, który był jednak wciąż ponad milę od nich.
Za daleko, by zdążyć!
— Bogowie, pomóżcie! — Stare nawyki wciąż kazały mu szukać ratunku u bezsilnych. Po chwili znów zdał sobie sprawę ze swej głupoty. Cóż możecie zrobić? Zostaliście upokorzeni i pokonani — pomyślał z goryczą, a natrętny głos nadal powtarzał w jego głowie ponurą wróżbę: Już za późno, za późno, za późno… Zginiesz… Zginiesz… Zginiesz…
W nic już teraz nie wierzył. Pchał go do przodu jedynie instynkt przetrwania. Hałas narastał, a wraz z nim w stronę brzegu mknęła fala powietrza pędzona masami napływającej wody, przewracając wraki rydwanów i rzucając żołnierzami jak suchymi liśćmi. Ahmotes nigdy nie bał się tak bardzo jak teraz.
W pewnej chwili poczuł, jak ich rumaki przyspieszają, odnajdując pod kopytami skały wśród grząskiego piasku. Poczuł cień otuchy, która jednak od razu zbladła. Dno podnosiło się pod coraz ostrzejszym kątem w stronę zachodniego brzegu, zmuszając zmęczone konie do jeszcze większego wysiłku.
Nie mamy szans — pomyślał i usadził konia w miejscu.
Zdezorientowani żołnierze zatrzymali się wraz z nim, sądząc, że coś się zmieniło na ich korzyść, ale grzmot wody za ich plecami zaprzeczał tym nadziejom.
— Nadal jesteśmy wojownikami Egiptu! — ryknął w ich kierunku. — Śmierci trzeba spojrzeć prosto w oczy. Nie będziemy uciekać, bo to i tak na nic. Walczyliśmy razem, teraz razem zginiemy!
Na ich twarzach zagościła determinacja pomieszana z rozpaczą. Ustawili się w zwarty szereg, chociaż wiatr pędzący przed czołem fali niemal porywał konie w górę. Mimo to patrzyli do samego końca, zanim zdruzgotała ich biała kipiel.
*
Na przeciwległym brzegu wciąż falował zdumiony tłum Izraelitów, stanowiąc doskonały przykład niestałości ludzkich uczuć.
— Pogrążeni! Egipcjanie zostali rozgromieni! Zginęli w odmętach! — krzyczeli na całe gardło ci stojący najbliżej wody, widząc wypływające na powierzchnię ciała żołnierzy i koni, resztki owalnych tarcz i biało-czerwone pasiaste chusty zerwane z głów żołnierzy Totmesa przez potężny napływ żywiołu. — Jahwe ocalił nas! Chwała Temu-Który-Jest!
— Biada nam, zginiemy! Moszeh wprowadził nas w pułapkę! — darli się wniebogłosy ludzie stłoczeni w odległości mili od brzegu, nie wiedząc jeszcze, co się stało.
— Czy w Egipcie zabrakło grobów, że ten stary głupiec poprowadził nas aż tutaj, byśmy poumierali na pustyni?!
— Po co w ogóle wychodziliśmy z Goszen? Już wtedy trzeba było wepchnąć Moszehowi do gardła te jego puste zapewnienia i obietnice!
*
Powierzchnia wody powoli uspokajała się, tylko gdzieniegdzie kręciły się niewielkie wiry, a drobne fale napływające z przeciwnych kierunków zmagały się ze sobą jakby dla zabawy. I gdyby nie mnóstwo przedmiotów i ciał unoszących się na całej długości przebytego przez nich odcinka, można by zaprzeczyć, że to wszystko było czymś więcej niż tylko absurdalnym złudzeniem. Jednak ludzie stojący najbliżej brzegu wyraźnie widzieli, że to wydarzyło się naprawdę.
Jehoszua stojący tuż obok wodza patrzył nie tyle na wodę, co na rozkołysaną ludzką masę wydającą z siebie wszystkie jęki i narzekania, zmieszane z dzikimi wrzaskami radości i chwały dla Najwyższego. Nie łudził się. Wiedział, że nie będzie łatwo opanować ten najdzikszy z żywiołów – naród twardego karku i niestałego serca! Gąsienica ciężko wydostała się na brzeg i wciąż nie wiedziała, skąd wyszła i dokąd zmierza. Nie potrafiła ogarnąć ogromu Bożej troski, bo nowe stworzenie w środku dopiero zaczęło się kształtować.
— To będzie bolesny proces, wodzu — powiedział, kierując spojrzenie na lud zbity w gęstą masę na całym brzegu, zajmujący dziesiątki akrów pobliskiej przestrzeni. Potrzeba nam wiele wsparcia od El Elohe Israel, zanim osiągniemy cel.
Moszeh nie odzywał się, tylko oparł rękę na ramieniu swego młodego adiutanta i mocno uścisnął, spoglądając mu prosto w oczy. Jehoszua wyczytał w jego spojrzeniu potwierdzenie swoich własnych obaw i przewidywań. Czekała ich bardzo daleka droga…
*
Stojąc na brzegu zatoki, Niosący Światło przymrużył oczy i powoli się uspokajał. Umknęli mu, to fakt; Egipt już nie odważy się na żadne zaczepne działanie, więc ten atut przestał się liczyć. Ale ludzie nadal byli ludźmi. Te przeklęte zwierzęta, obdarzone duchem i umysłem, wyszły na drugi brzeg takie same, jakie z własnego wyboru były przez całą dotychczasową historię – słabe i głupie. Za chwilę zapomną o tej nocy i jej grozie. A on wiedział, jak to wykorzystać.
Po kolei przesuwał wzrokiem po ich twarzach, widział odblask ich emocji i myśli. Znajdzie wielu takich, którzy chętnie posłuchają obcego głosu.
Przywołał jednego z książąt.
— Znajdźcie to za wszelką cenę. Znajdźcie słabe ogniwo.
— Tak jest, Wasza Wysokość.
— Wystarczy tylko jedno. I skupcie na nim całą swoją moc. Możesz odejść. — Odprawił go, nawet nie zaszczycając spojrzeniem, po czym znów spojrzał na ludzką masę. — Zawsze jest jakieś słabe ogniwo i wcześniej czy później pęknie.
Odgłosy dnia powoli cichną dookoła,
Jestem bliżej, niż byłam,
Choć dokładnie nie wiem gdzie…
Już za chwilę, wsłuchana w noc,
Znowu zatęsknię za domem, który obiecałeś
Znowu zatęsknię…
Za Ziemią Obiecaną