Wybrana - ebook
Wybrana - ebook
KIEDY JEST TEN MOMENT, W KTÓRYM TRACISZ KONTROLĘ NAD SWOIM ŻYCIEM I ZISZCZA SIĘ NAJCZARNIEJSZY SCENARIUSZ?
Komisarz Iwona Banach jest szefem zespołu realizującego zatrzymania osób. Podczas jednej z takich realizacji ginie jej kolega z zespołu, a ona sama zabija napastnika. Obarczona odpowiedzialnością za nieudaną akcję zostaje dyscyplinarnie zwolniona z policji, w tym samym czasie opuszcza ją wieloletni partner.
Była policjantka z wilczym biletem jest łakomym kąskiem dla ludzi z półświatka i kiedyś musi nastąpić ten moment, gdy zostawiona sama sobie, zmieniając prace na coraz gorsze stoczy się na samo dno i nie będzie miała wyjścia.
Jak nisko trzeba upaść, żeby móc się odrodzić jako człowiek? Ile można dać siebie, kiedy nie ma się już niczego?
PIERWSZA CZĘŚĆ NOWEJ SERII KRYMINALNEJ AUTORA BESTSELLERÓW!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-658-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Iwona otworzyła oczy i utkwiła spojrzenie w suficie. Przejście ze snu do jawy nastąpiło wyjątkowo szybko, bo sen nie był zbyt głęboki. Wiedziała, że za około półtorej godziny czeka ją robota. W zasadzie rutynowa, robiła to już kilkadziesiąt razy, ale teraz miała jakieś dziwne przeczucie, że coś może pójść nie tak. I nie wiedziała, skąd się ono wzięło, bo przecież wszystko było jak zawsze.
Obudziła się w swoim pokoju hotelowym na pięć minut przed sygnałem budzika. Była pewna, że chłopaki też już nie śpią, i zastanawiała się, czy któryś z nich też ma to przeczucie. Irracjonalne przeczucie, miała tego świadomość. Ryzyko zawsze istniało, ale mieli wyniki rozpoznania, byli przeszkoleni i w trójkę, no i nie robili tego pierwszy raz, przynajmniej ona i Mirek. W czasie realizacji zawsze coś mogło pójść nie tak, ale zwykle tak się nie działo. Zwykle wszystko przebiegało rutynowo.
Może to przez Krzyśka. Zawsze był tajemniczy, akceptowała to, kochała go takiego, jaki był, i od niego oczekiwała tego samego, ale ostatnio działo się z nim coś dziwnego. Coś niedobrego.
Wstała z łóżka i poszła do łazienki. Toaleta, zęby, lekki makijaż, który miał tylko pokryć zmęczenie, i była gotowa. Wróciła do pokoju, ubrała się, założyła pas z kaburą, wsunęła do niej glocka i sprawdziła, czy dobrze się trzyma, a potem wzięła telefon i zadzwoniła do Sołtyka.
– Halo? – ziewnął jej do telefonu, ale od razu zorientowała się, że tylko udaje zaspanego.
Mirek Sołtyk bywał zabawny, ale tym razem mu nie wyszło.
– Gotowi? – zapytała.
– Pewnie, szefowo! – Sołtyk miał denerwujący zwyczaj nazywania jej szefową.
Nie była jego bezpośrednią przełożoną, a kierownikiem grupy realizacyjnej została z racji stażu w policji, doświadczenia i starszeństwa stopniem. Tak się utarło od kilku miesięcy, że jeździli na zatrzymania razem. A od wczoraj dodatkowo z „Synkiem”, nocującym z Mirkiem w tym samym pokoju. Jacek Knobl był młodym chłopakiem, który przeszedł do kryminalnej z prewencji i w związku z tym w tej robocie praktycznie nie miał doświadczenia, choć nie było między nimi aż takich różnic. Może ta nowa wymagała mniej siły, a więcej finezji. Knobl podobno coś zbroił. Był funkcjonariuszem policji prawie dwa lata, ale wciąż myślał, że będzie w kryminalnej robił nie wiadomo co, a skończyło się na zatrzymaniach poszukiwanych po ustaleniu miejsca pobytu. To tak, jakby szykował się na polowanie, a tymczasem kazano mu przynieść martwą kaczkę myśliwemu, który ją ustrzelił. I to w zębach.
– Śniadanie i jedziemy – zakomenderowała i rozłączyła się.
W trójkę zeszli do hotelowego bufetu, gdzie jedzenie nie było zbyt wyrafinowane: pszenne pieczywo, tanie wędliny, żółty ser i twaróg oraz parę innych rzeczy, które miały urozmaicić jadłospis, czyli pokrojone w cienkie paski warzywa. Jedli w milczeniu w niemal pustej sali, świadomi, że jeszcze dziś czeka ich podróż z zatrzymanym do Gdańska. No, chyba że gość wymyśli sobie, że natychmiast potrzebuje lekarza, wtedy realizacja się przedłuży. Synek poszedł po dolewkę kawy, a Sołtyk, gmerając językiem w zębach, kiwnął głową w jego stronę.
– Trzeba go wyszlifować. To jego ględzenie o przygodach na ulicy mnie dobija. I jeszcze chrapie, jebaniec.
– Nigdy nie byłeś krawężnikiem? – Iwona spokojnie smarowała bułkę masłem.
Zdarzyło się kilka razy, że musiała spać z Mirkiem w jednym pokoju i stąd wiedziała, że w chrapaniu wcale nie jest gorszy.
– Ale żeby ciągle o tym gadać? – Sołtyk zrobił wielkie oczy. – Ile, kuźwa, można?
Zamilkł, kiedy Knobl wrócił do stolika i kontynuowali posiłek już w milczeniu. Po śniadaniu wrócili do pokojów po rzeczy. Pora powrotu do Szczecina zależała od tego, jak pójdzie zatrzymanie, i wszyscy po cichu liczyli na to, że gładko, pomijając dziwne przeczucia Iwony. Obrzuciła ostatnim spojrzeniem pokój, sprawdzając, czy niczego nie zostawiła, i wyszła na korytarz, niosąc torbę. Chłopaki właśnie wychodziły od siebie. Zeszli razem na dół, wymeldowali się, wyszli przed hotel i wrzucili torby do bagażnika passata.
Na realizację wyjechali ze Szczecina przedwczoraj, a Łódź powitała ich mgłą i chłodem. Kiedy pierwszego wieczoru zainstalowali się w hotelu, jeszcze przed kolacją podjechali po ciemku pod dom człowieka, którego mieli zatrzymać w związku ze śledztwem prowadzonym przez gdańską prokuraturę. Następnego dnia prowadzili dyskretną obserwację, wieczorem Sołtyk przebrał się w sportowe ciuchy i pobiegł tam, kręcił się w okolicy przez dwie godziny i udawał joggera. Wszystko wyglądało normalnie. Facet mieszkał w niewielkim domu sam, nikogo nie przyjmował, miał psa, z którym koło dwudziestej pierwszej wyszedł przed dom, na ulicę. Mirek mówił po powrocie do hotelu, że palił spokojnie papierosa, stojąc w miejscu, dając psu tylko tyle swobody, na ile pozwalała długość smyczy. Spokój i sielanka. Tak było wczoraj.
A dzisiaj było dzisiaj i zbliżała się już siódma. O tej godzinie planowo mieli zacząć.
– Synek, co ci tam dynda na pasku? – zapytał rozbawiony Mirek, widząc Synka od tyłu, kiedy ten wrzucał plecak do bagażnika. – Z jakimś krzyżykiem, jak na tabletce od Goździkowej?
– Ajfak. – Jacek nie wyglądał, jakby się przejął.
Indywidualny zestaw pierwszej pomocy nosili przy sobie czasem patrolowcy jako dodatkowe zabezpieczenie. Synkowi widać zostały przyzwyczajenia z poprzedniej roboty.
– To ma coś wspólnego z fuck you? Czy ty mnie właśnie obraziłeś? – Sołtyk zerknął na Iwonę i puścił do niej oko.
Jacek, nie odwracając się, wystawił rękę, pokazał Mirkowi środkowy palec i wsiadł na tył auta.
– Przezorny zawsze ubezpieczony – rzucił jeszcze przez uchylone drzwi.
– To gdzie masz kamizelę?
– Gdybym miał, tobym wziął.
– Chłopie, jedziemy po faceta, który przewalił ludzi na kasie, a nie po gangusa.
Trzaśnięcie drzwiami było jedyną odpowiedzią. Sołtyk wzruszył ramionami i podszedł do drzwi kierowcy. Iwona wsiadła do auta od strony pasażera i po chwili ruszyli w stronę Bałut, gdzie na osiedlu Marysin mieszkał podejrzany. Dom Marcina Jończyka znajdował się na ulicy Kryzysowej, co od początku wzbudzało w chłopakach wesołość. W niej nie. Ona kryzys miała w domu.
Kiedy jechali przez zatłoczone miasto, Iwona myślała o Krzyśku. Dlaczego się tak dziwnie zachowywał, a przede wszystkim dlaczego nie chciał z nią o tym porozmawiać. Byli nie tylko partnerami, ale i przyjaciółmi, wydawało jej się, że nie mają przed sobą tajemnic, a tymczasem wyglądało na to, że on był w tej kwestii odmiennego zdania, przynajmniej od jakiegoś czasu. Poznali się w Tatrach, które były ich miłością. Spotkali się na szlaku, na Zawracie. Ona odpoczywała na Orlej Perci, patrząc, jak rzadkie niczym podarte pierze chmury napływają nad grań znad Doliny Gąsienicowej. Przycupnął obok niej i przedstawił się, a kiedy okazało się, że oboje są ze Szczecina, tematów do rozmowy przybyło. Zagadali się trochę, a dalej poszli razem. On kończył filozofię, ona była po maturze, zdecydowana iść do policji. On skryty i cichy, ona ekstrawertyczna, co w końcu jej przeszło, choć i tak później doszła do wniosku, że jej otwartość na ludzi była tylko na pokaz. Lubili tę samą muzykę, nie przepadali za zwierzętami, oboje byli samotnikami i kochali góry. To wszystko ich połączyło. Nie było wulkanów emocji ani histerycznej namiętności, ale była miłość, stabilność i szacunek, i to przez dwadzieścia lat. Razem przechodzili trudne momenty, zwłaszcza utratę Michasia, ale i szczęśliwe chwile. Tak było aż do teraz.
Sołtyk prowadził w milczeniu, ona patrzyła na mijane ulice i zabudowania, Synek też się nie odzywał. Kiedy przyjechali na miejsce, równocześnie wysiedli z samochodu. Nie zamierzali się czaić, robić teatrzyku, tylko załatwić sprawę i ruszać do Gdańska. Iwona rozejrzała się odruchowo: wąska ulica obsadzona szpalerami młodych drzew sprawiała wrażenie spokojnej. Niska, jednorodzinna zabudowa, przeważnie kostki z płaskimi dachami i hybrydy, a w zasadzie mutanty, które wyewoluowały z nich do formy przypominającej chaty, ogródki, trochę samochodów; jednym słowem standard. Kiedy podeszli pod drzwi domu Jończyka, Iwona zapukała zdecydowanie. Przez chwilę nic się nie działo, ale kiedy wyciągnęła rękę, żeby zrobić to jeszcze raz, tym razem mocniej, klamka opadła. Przygotowała się, spinając odruchowo mięśnie. Za plecami czuła obecność chłopaków.
Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyli drobnego bruneta w okularach. Twarz miał gładko ogoloną, ale uwagę Iwony zwrócił uderzający kontrast między czernią włosów a bladością skóry. Po prostu bił w oczy.
– Czy pan Marcin Jończyk? – zapytała.
– Tak.
– Komisarz Iwona Banach, komenda wojewódzka policji w Szczecinie. Informuję pana, że zostaje pan zatrzymany w związku z postanowieniem prokuratora Pomorskiego Wydziału Zamiejscowego Departamentu do spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Krajowej w Gdańsku pod zarzutem udziału w zorganizowanej grupie przestępczej kwalifikowanym z paragrafu dwieście pięćdziesiąt osiem kodeksu karnego. Ma pan prawo poinformować o zatrzymaniu swojego prawnika oraz członków najbliższej rodziny. Jeśli źle się pan czuje, może pan wezwać lekarza. Proszę się spakować i wziąć leki, jeśli jest pan przewlekle chory. Zostanie pan przewieziony do prokuratury w Gdańsku, gdzie przedstawione zostaną panu zarzuty.
Iwona klepała stałą formułkę beznamiętnym tonem. Zawsze mówiła tym samym tonem, zmieniały się tylko paragrafy, nazwiska i siedziby prokuratur.
– Musimy wejść do środka – dodała, widząc, że Jończyk stoi w drzwiach nieruchomo jak kamień.
Mirek zrobił krok do przodu, stając obok niej i szykując się do udzielenia gospodarzowi pomocy we wpuszczeniu ich do domu.
– Wiem, po co naprawdę przyjechaliście – powiedział nagle Jończyk. – Wszystko wiem. Wiem, że nie dojadę do prokuratury, że gdzieś po drodze mnie sprzątniecie.
Sołtyk spojrzał zdziwiony na Iwonę, ale ona tego nie widziała, skupiona na twarzy Jończyka. Facet wyglądał na desperata. Blady, spocony, jego klatka piersiowa unosiła się w rytm szybkiego oddechu. To się nie stało w momencie, w którym zobaczył ich w drzwiach, ani kiedy mu powiedzieli, kim są i po co przyjechali. Ani nawet wtedy, gdy zobaczył ich przez okno. On był w takim stanie już wcześniej, o czym mogły świadczyć mokre włosy i ciemniejsze plamy pod pachami. To, co przed chwilą powiedział, też było dziwne, a w połączeniu z jego stanem mogło oznaczać tylko jedno.
Wiedział, że po niego przyjdą. Ale nie od wczoraj, bo już dawno by go tu nie było, zresztą Sołtyk meldował, że facet normalnie krząta się po domu i nic nie wskazuje na to, że czegoś się obawia. Musiał się tego dowiedzieć dosłownie kilka, może kilkanaście minut wcześniej, ale mimo to nie próbował uciec. Coś było nie tak. Iwona patrzyła mu w oczy, patrzyła, jak oblizuje usta, i jak po czubku nosa spływa mu kropla potu. Trząsł się. Był autentycznie przerażony i Iwona to po części rozumiała.
– Proszę pana – zaczęła spokojnym tonem. – Kto panu naopowiadał takich…
– Brooooń!!!
Kiedy usłyszała wrzask Synka, jej ręka odruchowo sięgnęła do kabury. Dobycie glocka, wycelowanie i wsunięcie palca pod kabłąk zajęło jej ułamek sekundy. Potem był ogłuszający huk, podrzut broni, smród spalonego prochu i błysk łuski kręcącej się w powietrzu jak fryga.
Iwona zobaczyła, jak pod prawym okiem Jończyka, tuż obok nosa wykwita niczym krwawe znamię mała, czerwona kropka, a ułamek sekundy później jego głowa szarpnęła się w tył, porwana energią pocisku. Mężczyzna poleciał w głąb domu i w tym samym momencie kątem oka Iwona zauważyła tam jakiś cień, majaczący przy ścianie. Z wnętrza dobiegło rozpaczliwe wycie psa.
Opuściła lekko ręce. Serce jej waliło, krew dudniła w skroniach, a w uszach piszczało. Linia jej wzroku wciąż przechodziła przez elementy celownicze glocka i kończyła się na ciele Jończyka. Metr dalej zauważyła pistolet, który Jończyk najprawdopodobniej wypuścił, upadając na ziemię. Musiał go mieć w prawej dłoni, tej, która schowana była za drzwiami. Nie zauważyła go, bo patrzyła Jończykowi w twarz, a ubezpieczający ją Synek miał go całego w polu widzenia i może zobaczył lufę wystającą zza drzwi. W sumie chłopak uratował jej życie.
Wciąż w szoku odwróciła się, żeby mu podziękować, i zdrętwiała z przerażenia.
Synek leżał na ziemi wpatrzony w niebo. Sołtyk kucał obok niego i rozpinał mu koszulę. Iwona wróciła spojrzeniem do Jończyka, a w głowie miała kompletną pustkę. Była pewna, że nie zdążył wystrzelić, że go ubiegła, ale możliwe, że strzały zlały się w jeden, a ona była tak skupiona na reakcji obronnej, że wszystko, co działo się obok, umknęło jej uwadze. Wszystko było możliwe, bo szok starł z jej pamięci obrazy ostatnich chwil jak gąbka kredę z tablicy.
– Ajfak! Gdzie jego ajfak?! – wrzeszczał do niej Sołtyk, machając zakrwawionymi dłońmi.
– Pod nim! – Poczuła, jak głos jej się łamie. – Miał go z tyłu.
Synek łapał powietrze gwałtownymi haustami. Przypadła do nich, szukając wzrokiem rany. Koszula była zakrwawiona, jej poły odsunięte na bok, ale klatkę piersiową też pokrywała rozmazana krew.
– Gdzie dostał? – wyszeptała bez tchu, ale Sołtyk jej nie słyszał.
– Nie odpływaj, chłopie, rozumiesz? Hej! Nie odpływaj! – wołał do Knobla. – Nie zamykaj oczu! Zaraz wezwiemy pomoc! – Unosił biodro Synka, usiłując dostać się do pakietu pierwszej pomocy.
Twarz Knobla zrobiła się nagle niemal biała, a usta sine. Iwona poczuła, że trzęsą się jej ręce, bo wiedziała, co to oznacza. Jacek wpadł we wstrząs krwotoczny. Wokół niego nie było dużo krwi, ale tylko dlatego, że wsiąkała w materiał. W rzeczywistości musiał jej mnóstwo stracić w krótkim czasie, więc pocisk uszkodził jakieś duże naczynie. Trzęsącymi się rękoma wyciągnęła telefon, wstała z kolan i wybrała sto dwanaście. Rozmowa z dyspozytorem była nerwowa, bo musiał postępować zgodnie z procedurami, co jej zdaniem tylko wydłużało czas. Rozumiała, że każdy mógł się podać za funkcjonariusza policji, ale dyspozytor nie rozumiał, że liczy się każda sekunda. Kiedy skończyła rozmowę, Mirek robił już Synkowi resuscytację. Klęcząc przy nim, uciskał rytmicznie klatkę piersiową, napierając na nią całym ciężarem ciała. Jego oddech zsynchronizowany był z uciśnięciami i wydostawał się z ust Sołtyka krótkimi syknięciami, ale Iwona i tak wiedziała, że jest już po wszystkim. Do Mirka dotarło to kilka koszmarnie długich minut później. Przestał. Jeszcze przez chwilę klęczał tak nad Synkiem z pochyloną głową, a potem gwałtownie zerwał się z ziemi i popatrzył na Iwonę szeroko otwartymi oczami.
Nie potrafiła wykrztusić z siebie ani słowa i stała tak, patrząc mu w twarz, aż nagle Sołtyk zacisnął pięści i zaczął młócić nim powietrze wokół siebie.
– Kurwa, kurwa, kurwa!!! – powtarzał jak mantrę, jakby wierzył, że to słowo odwróci bieg zdarzeń.
Iwona usiadła ciężko na stopniu schodków z głową ukrytą w dłoniach i siedziała tak kilka minut, a kiedy usłyszała jęk syren, wstała, zdjęła z siebie kurtkę i położyła ją na twarzy Synka, żeby ukryć te szeroko otwarte oczy przed spojrzeniami wścibskich sensatów. W Stanach, Brazylii czy RPA, kiedy ludzie na ulicy usłyszą strzały, natychmiast kładą się na ziemi albo uciekają, a w tym popieprzonym kraju wyciągają telefony i biegną w tamtą stronę jak szczury, które zwęszyły padlinę. Kilku było już na miejscu. Jeszcze nieśmiało wychylali się zza drzew, albo wystawiali dłonie z komórkami, badając sytuację i kwestią minuty było, zanim zbiorą się na miejscu strzelaniny i zaczną jawnie robić zdjęcia albo kręcić filmiki na TikToka.
Mirek patrzył w milczeniu na nieruchome ciało Synka.
– Powinniśmy byli wejść do domu i sprawdzić, czy nie ma tam kogoś jeszcze – powiedział nagle.
– Powinniśmy… – wyszeptała, a głos ledwo przechodził jej przez gardło.
– Mamy przejebane, szefowo – stwierdził bez związku, a ona pokiwała głową, bo miał cholerną rację, choć tylko w połowie.
To ona miała przejebane.MICHAŚ
Następne kilkanaście godzin po akcji było koszmarem. Brak snu, obecność mnóstwa ludzi, z którymi musiała rozmawiać, wyjaśniać im, tłumaczyć się, telefony ludzi ze środowiska, którzy albo jej współczuli, albo byli ciekawi – wszystko to wyczerpywało zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Jej uczucia po zabiciu człowieka były na ostatnim miejscu, dla wszystkich najbardziej liczyło się to, dlaczego doszło do śmierci funkcjonariusza oraz zatrzymanego. Z jednej strony to rozumiała, z drugiej – narastał w niej bunt. Pocieszała ją tylko jedna myśl: gdyby doszło do tego wszystkiego przed śmiercią jej synka, pewnie skończyłoby się lekami, terapią, a może nawet jeszcze czymś gorszym.
Śmierć Michasia osiem lat temu znieczuliła ją. Magda, jej bliska koleżanka, która była psychoterapeutką, uważała wtedy, że Iwona zniosła wszystko nadspodziewanie dobrze jak na te okoliczności i że to sposób na poradzenie sobie z traumą, choć nie ma czegoś takiego jak totalne znieczulenie. Coś zawsze zostanie, zwykle w tych miejscach, do których nie sięga się świadomością.
Była na terapii po śmierci synka, jednak wyszła z niej wyłącznie z przekonaniem, że ludzie nie są w stanie zrozumieć emocji innych ludzi, jeśli sami czegoś podobnego nie przeżyli. A nawet jeśli przeżyli, nawet niemal w takich samych okolicznościach i podobnym natężeniu, to też tych emocji nie zrozumieją. Nie da się ich objąć rozumem, choć ten próbuje je wyjaśniać i racjonalizować w oczywistym odruchu obronnym. Emocje są jak tsunami, czasem wykrywane tuż przed uderzeniem przez systemy ostrzegawcze, które tak naprawdę niczemu nie zapobiegną. Później naukowcy badają genezę powstania fal, przebieg, siłę, skalę spowodowanych przez nie zniszczeń, a one i tak uderzają znowu, w innym miejscu, ale zniszczenia są takie same. I historia się powtarza.
Iwonę pocieszał po prostu fakt, że jej synek nie zginął w wypadku czy z czyjejś winy. Po prostu zasnął na zawsze którejś nocy podczas ich pobytu w Tatrach. Śmierć łóżeczkowa z terminu, o którymś kiedyś słyszała, zmieniła się w namacalny, tragiczny epizod jej życia. Michaś był zdrowym dzieckiem. Nieplanowanym, ale to niczego nie zmieniało. Kiedy się urodził, Krzysiek zwariował na jego punkcie. Ona trochę mniej, ale przecież była jego matką, więc i tak biologia zrobiła resztę. Postanowili od początku zaszczepiać w nim miłość do gór i zabrali go na urlop. Od pierwszego wspólnego pobytu w Tatrach zatrzymywali się w Górkówce, na skraju Kościeliska, u babinki, która żyła tam samotnie, odkąd zmarł jej mąż, wynajmując pokój takim obszarpańcom jak oni. Przyjeżdżali tam kilka razy w roku i zżyli się z nią tak bardzo, że zapisała im dom, o czym dowiedzieli się po jej śmierci, i było to największe zaskoczenie w ich życiu. Mogli go sprzedać za spore pieniądze, ale nie zrobili tego, tylko odświeżyli, nazwali Stasinką od imienia babinki i odtąd był on ich bazą wypadową do wędrówek po górach. Byli cholernymi szczęściarzami i nie tylko oni tak uważali.
Matka Iwony twierdziła, że noszenie małego po górach w nosidełku na plecach nie jest dobrym pomysłem, podobnie jak niektórzy mijani na szlaku turyści, częstujący ich krzywymi spojrzeniami. Nie przejmowali się tym. Ostatni wieczór swojego życia ich siedmiomiesięczny synek spędził z nimi, radośnie gaworząc w swoim łóżeczku, karmiony ulubionym musem jabłkowym. A w nocy wpadł z bezdech i odszedł od nich.
Od tamtej pory Iwona pojechała w góry tylko raz, ale nie potrafiła wejść do chaty. Nie była w stanie przejść przez próg, bo natychmiast dostawała ataku płaczu. To był jedyny widoczny objaw traumy i musiała to zaakceptować, a Krzysiek zaczął jeździć tam sam. Paradoksalnie, śmierć dziecka zbliżyła ich do siebie, zamiast oddalić. Nie było wzajemnych oskarżeń, roztrząsania, pretensji i żalów ani obarczania się winą. Był tylko ból, w którym trwali razem.
Teraz wspomnienia wracały, a ksywa Jacka Knobla tym mocniej je przywoływała. Śmierć przyciągnęła śmierć, ale Jończyk mało ją obchodził. W końcu chciał ich zabić.
Kiedy Iwona wreszcie wróciła do domu, nie zastała w nim Krzyśka. Była tylko przyczepiona do lodówki kartka, na której skreślił kilka słów wyjaśnienia, jednak dla Iwony nie były one żadnym wyjaśnieniem.
„Kocham. I przepraszam”.
Pocierając piekące ze zmęczenia oczy, dotknęła magnesu z widoczkiem Zakopanego, którym wiadomość była przyczepiona do drzwi, a potem wzięła do ręki telefon i wybrała numer Krzyśka. Kiedy przyłożyła komórkę do ucha, usłyszała sygnał, ale równocześnie dobiegł ją inny dźwięk. Dochodził z sypialni. Poszła tam i znalazła telefon Krzyśka podskakujący na blacie szafki nocnej w rytm wibracji. Kiedy anulowała połączenie, a ekran jego komórki zgasł, zaczęła się zastanawiać, czy to już pora, żeby zacząć się martwić. Otworzyła szafę i zobaczyła, że walizka jest na miejscu, ciuchy Krzyśka też, więc się nie wyprowadził. Nie było tylko jego laptopa, kurtki i butów i wyglądało to tak, jakby po prostu wyszedł do pracy. Wróciła do kuchni i stanęła przed lodówką, wpatrując się tępo w kartkę.
„Kocham. I przepraszam”.
Co to miało oznaczać? Że musiał zrobić coś wbrew sobie; odszedł, choć nie chciał? A może chciał odejść, a to „kocham” było żałosną próbą usprawiedliwienia i wybielenia się?
Pismo było na pewno jego, nie miała żadnych wątpliwości. Gdyby nie dziwne zachowanie Krzyśka w ciągu ostatniego czasu, nie miałaby złych przeczuć, ale teraz wiedziała, że coś jest nie tak, choć nie miała pojęcia co, ale to sprawiało, że było jej gorzej. Zwłaszcza teraz.
Może powinna była naciskać i wreszcie z nim porozmawiać, a nie odkładać tego na później, tak jak on chciał?
Wybrała z kontaktów numer Łapy, współpracownika Krzyśka, kamerzysty, z którym najczęściej jeździł robić materiały.
Partner Iwony był reporterem szczecińskiego oddziału telewizji publicznej; robił materiały do „Kroniki”, programów regionalnych i ogólnopolskich, maczał palce dosłownie we wszystkim, od kultury po bezpośrednie relacje z miejsc przeróżnych zdarzeń. Mimo swojej wrodzonej flegmatyczności wszędzie zdążał i zawdzięczał to perfekcyjnej organizacji swoich spraw, która nie dotyczyła jedynie kwestii porządku we własnym domu.
Łapa nie miał pojęcia, gdzie jest Krzysiek i nie widział go od kilku dni. Był podejrzanie lakoniczny, więc zadzwoniła do wydawcy, Darka, który oświadczył, że jej facet nie pojawia się w pracy od tygodnia, nie odbiera telefonu i nie realizuje zamówionych materiałów. Poprosił o przekazanie mu informacji, że w redakcji rozumieją wszystko, ale tak się nie da pracować, więc żeby się zastanowił, czy dalej chce być w zespole, bo jego koniec w nim jest bliski. Kilka kolejnych osób nie miało w ogóle kontaktu z Krzyśkiem od dłuższego czasu.
Patrząc pustym wzrokiem na telefon, Iwona w końcu doszła do wniosku, że została jej już tylko jedna możliwość.
Zadzwoniła do Jaśka, sąsiada z Górkówki, który doglądał zza płotu Stasinki podczas ich nieobecności. Uwielbiała jego poczucie humoru, choć chłop lekko w życiu nie miał, a od jakiegoś czasu walczył z rakiem wątroby. Nie widziała go od ośmiu lat, rozmawiali tylko czasem przez telefon.
– Halo, Iwonkaaaa – przywitał ją z tym swoim góralskim zaśpiewem, wywołując na jej twarzy lekki uśmiech, pierwszy od kilku dni.
– Cześć, Jaśku, słuchaj, nie bardzo mogę teraz rozmawiać, mam tylko pytanie: czy Krzysiek pojawił się ostatnio w chacie?
– Nieee. – Iwona niemal widziała, jak Jasiek robi z ust dzióbek. – Absolutnie. Ino cisa i spokój. A co?
– Niee, nic – bagatelizowała. – Nie było mnie kilka dni, bo na robocie byłam i nie mogę się do niego dodzwonić. Pewnie w teren pojechał. Dasz znać jakby co?
– No jasne!
Jeśli dziwne pytanie i niezbyt logiczne wyjaśnienie nie przekonały Jaśka, to nie dał tego po sobie poznać i Iwona była mu za to wdzięczna. Za to, że nie zapytał, co się dzieje, choć pewnie ciekawość go zżerała. Pożegnała się, odłożyła telefon i zrobiła sobie herbaty.
Nie miała pojęcia, do kogo jeszcze mogłaby zadzwonić, kto mógłby jej ewentualnie udzielić jakichś informacji o miejscu pobytu Krzyśka. Jeśli w ogóle ktokolwiek je znał.
Czekał ją ciężki okres w życiu, pojawiło się tylko pytanie, czy osoba, której wsparcia oczekiwała najbardziej, będzie mogła jej je dać.
Zgłoszenie zaginięcia Krzysztofa Reinerta złożyła trzy dni później.