- W empik go
Wybrańcy Czasu - ebook
Wybrańcy Czasu - ebook
Czy miłość jest w stanie przebić granicę czasu? Takie pytanie zadaje sobie kapitan Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Joseph Edgar Collins, który po tragicznym wypadku lotniczym próbując wrócić do zdrowia, odnajduje fotografię słynnej dziewiętnastowiecznej aktorki teatralnej. Kobieta wzbudza w kapitanie fascynację, przez co po czasie zaczynają go spotykać trudne do wytłumaczenia zjawiska, które koniec końców przenoszą go do czasów ze znalezionej czarno-białej fotografii, tym samym rozpoczynając jego ekscytującą podróż ulicami miasta z dawno minionej epoki.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397040908 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spacerując pomiędzy zabieganymi przechodniami, mężczyzna w czarnym pozłacanym surducie rozglądał się naokoło, podziwiając szklaną zabudowę miasta San Francisco piętrzącą się ku białym obłokom. Rozpierała go duma, że tym mijanym na każdym kroku dwunożnym istotom udało się osiągnąć tak wiele w tak krótkim czasie. Podpierając się laską, zwinnie mijał każdego napotkanego przechodnia, tak jakby wiedział, gdzie ten zrobi następny krok.
Po przejściu paru przecznic zatrzymał się przy jednym ze skrzyżowań, obserwując z zaciekawieniem zgromadzony tłum czekający na pojawienie się zielonego ludzika w okrągłej lampie sygnalizacji.
Jeden śmiałek nie mogąc dłużej czekać, postanowił przebiec przez ruchliwą ulicę. Manewrując między trąbiącymi pojazdami, zdołał przebiec na drugą stronę jezdni. Niemniej niezbyt długo napawał się swym triumfem, wszak spośród przechodniów niczym zjawa wyłonił się barczysty policjant, łapiąc go jedną ręką za kołnierz, drugą natomiast sięgnął po bloczek z mandatami.
Poprawiwszy swój czarny melonik, mężczyzna w surducie uśmiechnął się, po czym wraz z tłumem ruszył przez przejście dla pieszych.
Będąc po drugiej stronie, spojrzał na nieszczęśnika próbującego wydobyć ze swej sportowej kurtki biometryczny dokument tożsamości. Gdy mu się to udało, wręczył go stróżowi prawa, następnie odwracając wzrok w bok, ujrzał dziwnie ubranego mężczyznę. Ten unosząc dłoń w geście pozdrowienia, puścił do niego oko, następnie przymknął powieki.
Hałas zatłoczonej ulicy natychmiast ucichł a po chwilowej głuchej ciszy, do uszu zaczął dochodzić śpiew ptaków oraz brzęczący dźwięk latających owadów. Na twarzy odczuć można było przyjemny podmuch wiatru niosący zapach kwitnących kwiatów.
Mężczyzna w surducie otworzył oczy.
Przed sobą ujrzał staw, po którym dumnie pływały pary kaczek wraz z młodymi. Dźwięczne kwakanie rozchodziło się echem po całym parku. Okolicę natomiast ozdabiały różne gatunki drzew oraz krzewów, które rozpoznałby zapewne tylko botanik o wprawnym oku.
Mężczyzna podszedł do brzegu, kucając przy błękitnej tafli wody. W lustrzanym odbiciu ujrzał swą pociągłą bladą twarz oraz starczą cerę, przyprawiającą go o uśmiech politowania. Przypatrywał się swemu obliczu dłuższą chwilę, po czym zanurzył dłonie.
Czując rześki chłód dawno niewidzianej cieczy, zaczął wykonywać koliste ruchy, które wprawiły wodę w drgania, płosząc pobliski narybek.
Unosząc głowę, po drugiej stronie stawu ujrzał młodą parę spędzającą romantyczne chwile na świeżo co pomalowanej ławce. Młodzian, obejmując niewiastę, dokonywał nie lada prób, aby ją pocałować, lecz żadna z nich nie przyniosła pożądanego skutku. Widząc jego zakłopotanie, mężczyzna zanurzył dłonie jeszcze głębiej.
Niespodziewanie obok pary przeleciała biała gołębica.
Zafascynowany wzrok młodej damy powędrował za oddalającym się stworzeniem. Młodzian, wykorzystując szansę, pocałował ją w policzek. Zaskoczona dziewczyna zarumieniła się, przywierając mocniej do ramienia swego adoratora.
Wyjąwszy przemoczone dłonie mężczyzna wytarł je o białą chustę, następnie podpierając się na lasce, podszedł do pobliskiej ławki. Nachyliwszy się, przejechał po drewnianej powierzchni palcem. Ujrzawszy na jego końcówce kurz, rozejrzał się po całkiem pustej okolicy, oczywiście nie licząc znajomej pary siedzącej po drugiej stronie stawu i zrobiwszy głęboki wdech, wydmuchał powietrze z całej siły. Brud w jednej chwili odszedł w zapomnienie, dając siedzisku nowy połysk świeżości.
Siadając, zdjął z głowy melonik, kładąc go na kolanach, a płynnym ruchem ręki przeczesał szpakowate włosy. Na koniec z uśmiechem na ustach spojrzał w górę ku bezchmurnemu niebu, kierując wzrok bezpośrednio na słońce próbujące go oślepić. On jednak patrzył na nie bez najmniejszego mrugnięcia.
Wydawałoby się, że spędzi tak cały dzień, delektując się ciepłem gwiazdy. Jednakże po kilku sekundach na jego twarzy pojawił się grymas, a po następnych gwałtownie powstał na równe nogi, patrząc z przestrachem po parku, który nadal wypełniał kojący śpiew ptaków, a drzewa dumnie zdobiły krajobraz swym iglasto-liściastym majestatem. Po chwilowym oszołomieniu dźwięki natury uspokoiły przejęty umysł, wprowadzając go w stan zawieszenia.
Chodząc naokoło ławki, mężczyzna w surducie kątem oka obserwował falujące na wietrze szuwary, a co chwilę z jego ust wydobywały się niezrozumiałe słowa.
Wtem z rozmyślań wybiło go szturchnięcie w ramię. Odwróciwszy się, kręcił głową, odprowadzając wzrokiem niesfornego biegacza.
Ochłonąwszy, sięgnął po melonik i podpierając się laską, podszedł do stawu. W skupieniu patrzył na okolicę, chcąc zapamiętać to miejsce jak najlepiej. Kiedy widziany pejzaż zapadł mu w pamięci, ponownie skierował wzrok ku słońcu, lecz tym razem zamknął oczy. Odgłosy parku, z upływającymi sekundami stawały się coraz słabsze, aż w końcu nastała głucha cisza.
Otworzywszy powieki, wokoło siebie zobaczył wirującą kulę promieni świetlnych. Widziane światło z każdą kolejną chwilą przyspieszało, tworząc jaskrawobiałą jedność. Cierpliwie przyglądał się świetlnej projekcji, która po chwili zaczęła słabnąć, ukazując niewyraźne kontury krajobrazu.
Upewniwszy się, że droga jest bezpieczna, ruszył pewnym krokiem przed siebie, przebijając się przez świetlisty kokon.
Oczom mężczyzny ukazała się panorama San Francisco, lecz był to widok zupełnie inny od tego, jaki widział jeszcze przed chwilą, przemierzając w zachwycie żyjące ulice. Nad centrum miasta unosiły się kłęby dymu ciągnące się na całe kilometry ku jaskrawemu czerwonemu niebu, tworząc tym samym jeszcze bardziej spektakularny obraz wszechobecnej destrukcji.
Po krótkim spacerze znalazł się na zniszczonym moście Golden Gate. Trzeszcząca metalowa konstrukcja sprawiała wrażenie, że lada chwila runie w stronę wzburzonej wody rozbijającej się o popękane betonowe podpory.
Mężczyzna, dotarłszy szczęśliwie na drugą stronę, ujrzał od wewnątrz widok zrujnowanego miasta, które to wzbudziło w nim uczucie przygnębienia. Pamiętał bowiem, jak jeszcze chwilę temu mijali go uśmiechnięci przechodnie.
Idąc niepewnie, między zniszczonymi zabudowaniami odczuł na swych policzkach, że słońce zaczyna być coraz bardziej zabójcze. Po drodze mijał nieszczęśników, którym nie udało się ukryć przed wschodzącą gwiazdą. Ich wysuszone ciała ozdabiały liczne rany, jak i oparzenia.
Wędrując martwymi ulicami, dotarł przed ruiny budynku.
Na jednej z nielicznych ocalałych ścian widniała metalowa tabliczka z napisem: „Teatr Orpheum”. Widok błyszczącej tablicy go zaskoczył. Była bowiem zachowana w idealnym stanie, tak jakby ktoś codziennie ją pielęgnował, zapraszając tym samym widzów na przedstawienie.
Tajemniczy gość postanowił skorzystać z tego zaproszenia.
Przemierzając kamienny korytarz, zauważył, że ściany zdobią przeróżne freski. Przystanął przy jednym, który to wzbudził w nim największą ciekawość. Fresk przedstawiał wielki konflikt pomiędzy trzema mocarstwami na dalekiej północy. Malunek wyraźnie podkreślał tragizm tego wydarzenia. Kolejna część ukazywała, że było to tylko preludium do wielkiej wojny o kurczące się zasoby surowców. Następny opisywał upadek moralny oraz kulturowy społeczeństw. Po tych katastrofalnych zdarzeniach ludzie nie byli w stanie sprostać wydarzeniu ukazanym na samym końcu tego dzieła. Mężczyzna, widząc proces rozszerzania się gwiazdy, był tym niesamowicie zaskoczony.
— Ale dlaczego? Przecież nie złamali zasad. Powinni mieć jeszcze tyle czasu — wybrzmiały smutek, rozszedł się echem po korytarzu.
Potrząsnąwszy głową, ruszył dalej.
Kilka kroków dalej ścieżka zaczęła opadać w głąb ziemi. Zejście oświetlały lampy fluorescencyjne, tworząc szpaler fioletowej poświaty. Schodząc coraz niżej, mężczyzna czuł na skórze, że temperatura zaczyna gwałtownie spadać.
Po kilku minutowej wędrówce usłyszał podniecone ludzkie głosy, wypełniające echem podziemne przejście. Wtem z końca korytarza rozbrzmiał odgłos gromkich braw, trwających dłuższą chwilę.
Zaciekawiony przyspieszył kroku.
Przechodząc przez niewielkie wejście osłonięte białym baldachimem, ujrzał wielkich rozmiarów amfiteatr. Połyskujący marmur oraz wielorakie kosztowne ozdoby potęgowały rozmach tego artystycznego kompleksu. Trybuna wypełniona była po brzegi widzami, którzy w pełnym skupieniu oglądali odgrywaną sztukę.
Schodząc w dół po wąskich schodkach, dojrzał, że na samym dole znajduje się jedno wolne miejsce. Usiadłszy wygodnie na chłodnym siedzisku, wraz z pozostałymi widzami delektował się kunsztem gry młodych aktorów.
Jeden z nich po wypowiedzeniu poetyckiej frazy: „Być albo nie być!” upadł z hukiem na scenę, a cała widownia zamarła. Młody aktor jednak nie miał zamiaru się poddać. Wykrzesał z siebie resztki sił, wstając chwiejnie na równe nogi i spojrzawszy na publiczność pewnym wzrokiem, dokończył: „O to jest pytanie!”.
Po tych słowach salę wypełniły żywiołowe brawa trwające dokładnie pełną minutę.
Widz w surducie zdjął melonik, patrząc z podziwem na poświęcenie aktorów. Wiedział bowiem, jak ważna jest kultura, zaszczepiona w tych istotach przed dziesiątkami tysięcy lat. Pomimo nieuchronnej katastrofy, sztuka pozwalała ludziom zachować kontrolę nad emocjami w obliczu tak beznadziejnej sytuacji. Niestety dźwięk syreny ogłaszającej zbliżające się niebezpieczeństwo przerwał przedstawienie. Widzowie wraz z aktorami pośpiesznie udali się w głębsze rejony ziemi.
Kiedy cała podziemna sala opustoszała, tajemniczy jegomość zamknął oczy, przenosząc się na scenę. Podpierając się na lasce, obserwował jak marmurowe siedziska, pękają pod wpływem trzęsienia ziemi. Z sufitu na jego głowę sypały się kawałki skał, lecz on nadal stał niewzruszony.
Gdy wstrząsy ustały rozejrzał się naokoło, zauważając nad sceną chyboczący się na wystającym gwoździu chrześcijański krzyż. Patrzył na ten symbol z pewną nostalgią.
Po chwilowej zadumie rzekł:
— I kolejny świat pogrążony w chaosie.
Wtem salę nawiedził kolejny wstrząs, sprawiając, że chyboczący się krzyż spadł na scenę, łamiąc się na pół.
Nachyliwszy się, sięgnął po ułamane części i usiadłszy na pobliskim kamieniu, położył kawałki na popękanej estradzie, próbując połączyć je w całość.
Niespodziewanie ziemia ponownie się zatrzęsła, lecz tym razem wstrząs był bardziej delikatny niż poprzedni.
Patrząc na leżący krzyż, powiedział:
— Nie słyszałem, aby komukolwiek się to udało.
Z kieszeni surduta wyjął notes wraz ze złotym długopisem. Widok pustej białej strony śmiertelnie go przeraził. Jednakże po chwili wahania drżącą dłonią przycisnął długopis do kartki, na której to pojawiło się pierwsze tak długo wyczekiwane słowo.Drugi prolog
Dwójka młodych ludzi spacerowała po zakurzonych ulicach dziewiętnastowiecznego San Francisco. Co chwilę mijały ich dyliżanse na przemian z rowerzystami pędzącymi na złamanie karku. Jednakże młodzi byli zbyt zajęci sobą, by przejmować się chaosem panującym na ulicy.
Młoda dama wlepiała błękitne oczy w swego towarzysza, który wiódł ją wielkimi piwnymi oczyma. Jej długie kasztanowe włosy opadały na ramiona, sprawiając, że śliczna młodzieńcza twarz, którą obdarzyła ją natura, nabrała jeszcze piękniejszego blasku.
Ona była czternastoletnią zgrabną młodą damą, on natomiast wyprzedzał ją o dwie wiosny, będąc od niej wyższy o długość głowy. Blada cera oraz równo ogolona twarz potęgowały urok młodzieńca kroczącego niepewnie obok wybranki serca. Pomimo wielu lat znajomości, dopiero od pewnego czasu zapałał do niej czymś więcej niż tylko przyjacielskim przywiązaniem. Nie wiedział jednak, że ona czuła dokładnie to samo w stosunku do jego osoby.
Szli dalej, wciąż żyjąc poza otaczającym ich światem, powoli oddalając się od zatłoczonego centrum miasta.
Kiedy ludzki zgiełk zmalał, chłopak rozejrzał się naokoło. Pragnął objąć swą towarzyszkę, lecz bał się czy zachowanie to nie będzie zbyt ostentacyjne. Jednakże męska pewność siebie wpojona mu przez ojca, wzięła nad nim górę. Postanowił zaryzykować, obejmując ją czule. Zaskoczona niewiasta wzdrygnęła się z przejęcia, lecz zaraz wtuliła się w jego ciało, jednocześnie chichocząc pod nosem.
Niespodziewanie miłosny spacer przerwały podniecone głosy ludzi stłoczonych w niewielkiej uliczce. Młodzi po wyglądzie otaczających ich zabudowań zorientowali się, że dotarli do biedniejszej części miasta.
Zaciekawieni tym jakże niecodziennym widokiem przystanęli, obserwując zgromadzoną grupę osób. Byli to sami mężczyźni, których to elegancki wygląd oraz maniery świadczyły, że nie są tutejszymi mieszkańcami.
Dwóch jegomości zdjęło swoje czarne marynarki, przejmując od pomocników nabite pistolety. Młoda dama przejęta tym widokiem złapała ukochanego za rękę, chcąc jak najszybciej się oddalić. On jednak stał jak miecz wbity w kamienne podłoże.
Dziewczyna przywarła do niego, błagając, aby odeszli, lecz młodzian był głuchy na jej prośby. Intrygował go ten widok, wiele bowiem słyszał o honorowych pojedynkach, jednakże nigdy nie był świadkiem takowego zdarzenia.
Przytuliwszy swoją lubą, patrzył z fascynacją na początek przedstawienia.
Mężczyźni, trzymając broń, stanęli do siebie plecami, a sędzia nakazał pojedynkującym odmierzyć dziesięć kroków.
Stojąc w przepisowej odległości, usłyszeli komendę:
— Gotuj!
Był to znak, że przy następnej będą musieli się odwrócić i z szybkością błyskawicy wystrzelić śmiercionośną kulę.
Napięcie sięgało zenitu.
W uliczce nastała głucha cisza a sędzia cały drżał z podniecenia.
W końcu po chwili głębokiego wahania wypowiedział długo wyczekiwane słowo:
— Pal! — krzyknął z całych sił.
Śmiałkowie odwrócili się równocześnie, stając twarzą w twarz. Przez ułamek sekundy widzieli swoje przerażone oblicza. Niemniej tylko jeden z nich wykazał się kocim refleksem, wciskając metalowy spust.
Pistolet z hukiem wypalił.
Niestety niezdarnie trzymana broń skierowała kulę w stronę nogi przeciwnika, a siła uderzenia sprawiła, że trafiony oponent zachwiał się na nogach. Upadając, bezwładny palec postrzelonego nieszczęśnika nacisnął na cyngiel, powodując przypadkowy wystrzał. Wszyscy zgromadzeni wydali z siebie jęk rozczarowania, licząc na bardziej dramatyczny koniec spektaklu.
Młoda dama, słysząc, że pojedynek dobiegł końca, odetchnęła z ulgą i wtulając się mocniej w ciało ukochanego, powiedziała melodyjnym głosem:
— Chodźmy stąd.
Lecz jej luby nadal tkwił w bezruchu.
Odstąpiwszy na krok, przerażona ujrzała, jak jej towarzysz przysłania postrzeloną szyję dłonią, próbując bezskutecznie powstrzymać tryskającą jasnoczerwoną krew.
Po chwili upadł na kolana, a przerażona dziewczyna wydała z siebie rozpaczliwy krzyk rozchodzący się echem po całej ulicy.
Zgromadzeni mężczyźni przejęci dramatycznym nawoływaniem, zorientowali się, do jak nieszczęśliwej tragedii doszło. Każdy starał się pomóc na swój sposób, lecz na pomoc było już za późno. Rozległe uszkodzenia tętnicy szyjnej sprawiły, że z każdą sekundą z młodego człowieka uchodziło cenne życie. Ostatkiem sił spoglądał na swoją ukochaną trzymającą jego głowę na kolanach. Ona roniąc nad nim łzy, starała się podtrzymać go na duchu. On wysilając się, szeptał niewyraźne słowa do jej delikatnych uszu.
Trzymając zakrwawioną bezwładną głowę, nie mogła uwierzyć w tę surrealistyczną scenę. Przecież jeszcze chwilę temu obydwoje żyli pełnią szczęścia, wkraczając na nową ścieżkę życia. Pragnęła, aby tu w tym miejscu czas się zatrzymał. On jednak płynął, a wraz z nim upływała krew śmiertelnie rannego młodzieńca. Postrzelony młodzian spojrzał na swą ukochaną, po czym jego spojrzenie zamarło tak jak bicie jego serca.
Po drugiej stronie ulicy całemu zajściu przyglądał się mężczyzna w czarnym pozłacanym surducie, na którego bladej twarzy malował się szczery smutek.
Powolnym krokiem ruszył w stronę zgromadzenia, przechodząc przez tłum gapiów niczym duch. Ukucnął przy młodej damie, dotykając dłonią mokrych od łez policzków.
Wciąż żywiła nadzieję, że jakaś nieznana siła sprawi, że jej ukochany powstanie z martwych. Lecz jej nadzieja przeminęła jak młode życie młodzieńca. Mężczyzna w surducie patrząc na martwą twarz, wyjął notes wraz ze złotym długopisem. Kartkując strony, zatrzymał się na jednej z nich i przyciskając długopis, napisał:
„Umarł, patrząc na nią i może przez całą wieczność będzie ją widział. Któż to wie, czy życie przyszłe nie zamyka się w ostatnim uczuciu człowieka...”Rozdział 1: Przygoda
Lotnisko Grand Canyon West położone siedemdziesiąt cztery mile od Las Vegas w stanie Arizona, każdego lata przyciąga całą rzeszę turystów oraz pilotów, pragnących zobaczyć Wielki Kanion z lotu ptaka. Po oderwaniu się z pasa startowego na wysokości kilkuset stóp pilotom oraz pasażerom ukazuje się wspaniały widok, ogromnych formacji skalnych rozciągających się na dziesiątki mil.
Przed niewielkim terminalem na płycie postojowej stał 85-letni weteran lotnictwa pułkownik William Evans wraz ze swoją córką Mary oraz synem Albertem. Oboje przytrzymywali ojca z powodu choroby objawiającej się powolnym zanikiem mięśni.
Pułkownik, spoglądając na startujące i lądujące awionetki, doznał uczucia nostalgii. Przypomniał sobie bowiem młodzieńcze lata, kiedy to właśnie na takim małym regionalnym lotnisku rozpoczynał karierę pilota.
William Evans spojrzał na zegarek.
Wraz ze swoimi dorosłymi pociechami czekał na samolot wynajęty w lokalnej firmie, organizującej wycieczki wzdłuż Wielkiego Kanionu.
Dochodziła godzina 9:00, lecz przybycie wynajętego samolotu zaczęło się opóźniać.
Cała trójka obserwowała horyzont z nadzieją wypatrzenia długo oczekiwanej maszyny. Pułkownik, chcąc wykorzystać spóźnienie, ścisnął ramię syna, zwracając się do niego uprzejmie:
— Dobry chłopcze podasz mi moje ulubione cygaro?
Syn pokornie skinął głową i przytrzymując jedną ręką ojca, drugą sięgnął do jego lewej kieszeni spodni, wyjmując upragniony przedmiot.
— Ale zapalniczkę wyjmę sam — rzekł stanowczo pułkownik.
Z trudem sięgnął do prawej kieszeni, wyjmując srebrny przedmiot połyskujący w świetle słońca.
Drżącą dłonią podpalił cygaro.
Zaciągnąwszy się, spojrzał w prawą stronę przez siebie. Ujrzawszy błysk, powiedział zadowolony:
— Nadlatuje nasz dyliżans.
Nie mylił się. Po dłuższej chwili na prostej do pasa pojawił się mały turystyczny samolot. Była to niebiesko-biała Cessna 172 płynnie obniżająca lot. W pobliżu rodziny Evans stała awionetka przygotowywana do lotu przez niskiego pilota w kowbojskim kapeluszu. Z głośnika krótkofalówki przypiętej do spodni lotnika usłyszeć można było komunikację między lecącym samolotem a wieżą kontrolną.
— Wieża tu Cessna November Pięć Osiem Siedem Kilo na krótkiej prostej do pasa trzy pięć proszę o zgodę na lądowanie.
— November Pięć Osiem Siedem Kilo masz zgodę na lądowanie na pasie trzy pięć, po lądowaniu kołuj przez Alfa do stanowiska postojowego — odpowiedział chłodny głos kontrolera.
— Tu Cessna November Pięć Osiem Siedem Kilo ląduję na trzy pięć po lądowaniu przez Alfa do stanowiska postojowego — wybrzmiał opanowany głos pilota.
Rodzina Evans patrzyła na maszynę, zgrabnie dotykającą nawierzchni pasa. Awionetka po kilku chwilach dokołowała na miejsce postojowe.
Pilot spędził jeszcze trochę czasu w kokpicie, aby zakończyć procedurę wyłączania silnika.
Po chwili przez niewielkie drzwi samolotu wysiadł mężczyzna o bladej cerze ubrany w czarną kurtkę pilotkę, niebieskie szerokie jeansy oraz czarne sportowe buty. W ostatniej chwili nachylił się, aby nie zawadzić swoją równo ogoloną głową o końcówkę skrzydła.
Widząc trójkę osób, pilot podszedł do nich pewnym krokiem.
Zbliżywszy się na odległość umożliwiającą swobodną rozmowę, zdjął ciemne okulary, odsłaniając przystojne piwne oczy. Na koniec uśmiechnął się do stojącej trójki, mówiąc:
— Państwo Evans?
Zanim Mary i Albert zdążyli cokolwiek powiedzieć, pułkownik wyciągnął dłoń, w stronę pilota.
— Tak. Państwo Evans to my. To jest moja córka Mary, a to mój syn Albert — rzekł dumnie, wskazując na swoje dzieci. — Natomiast ja to William Evans służyłem w drugiej dywizji powietrznej. Obecnie pułkownik w stanie spoczynku
Nowo przybyły pilot wyprostował się i pewnym ruchem ręki zasalutował.
— To zaszczyt panie pułkowniku — odparł z szacunkiem. — Nazywam się kapitan Joseph Collins, służę w 53-skrzydle w bazie Creech.
— Szpieg? — spytał z przekąsem pułkownik.
— Szpieg? Szczerze to nie wiem, co powiedzieć panie pułkowniku — zaśmiał się kapitan Collins.
Pułkownik uśmiechnął się do młodego kapitana, dodając:
— W końcu szpiegujesz na terytorium przeciwnika, tylko z wysokości kilku tysięcy stóp. Prawda synu? Zawsze tacy ludzie budzili u mnie szacunek. Jesteście tam samotni bez żadnego wsparcia, jedynie na kogo możecie liczyć to na siebie i własne umiejętności.
Collins po chwili milczenia odpowiedział:
— Tak to prawda. Dziękuję pułkowniku za miłe słowa. Choć muszę dodać, że niestety dzisiaj większość roboty wykonują za nas maszyny bezzałogowe.
Pułkownik spojrzał posępnie na swego rozmówcę, a jego głos zrobił się nieco cichszy:
— No tak... powoli tracimy nasze człowieczeństwo na rzecz maszyn. Chyba to wszystko zmierza w złym kierunku mój drogi. Technika powinna być wsparciem dla człowieka, a nie jego zastępstwem. Mam nadzieję, że kiedyś ludzie się obudzą i ujrzą niebezpieczeństwo z tym związane. — Na twarzy pułkownika pojawiła się widoczna obawa. — No ale może, zamiast tak smęcić, przelecimy się panie kapitanie? Nie ma chyba bardziej żenującego widoku niż pilot na ziemi!
Collins bez wahania jak przystało na pilota wojskowego, wykonał gest ręką, zapraszając rodzinę Evans w stronę samolotu.
Chwilę potrwało, zanim zdołano usadowić pułkownika na prawym fotelu. Gdy wszystko było gotowe, ojciec uściskał swoje dzieci, a drzwi od jego strony zostały zamknięte. Na drugim fotelu pilota kapitan Collins przygotowywał się do rozpoczęcia sprawdzania listy kontrolnej.
Nagle pułkownik odezwał się do Collinsa, rzucając mu jednocześnie szydercze spojrzenie:
— Co pilot wojskowy robi w prywatnej firmie?
Collins z obawą patrzył na swojego pasażera. Pomimo wieku oraz choroby obok niego siedział nadal bystry gość, który raczej nie da się wmanewrować w tanią historyjkę.
— Tak naprawdę to pomysł pańskiej córki — odparł Collins, robiąc kwaśną minę. — Znamy się trochę czasu i poprosiła mnie o przysługę. Stwierdziła, że cywilny pilot może nie podołać pańskiemu temperamentowi, więc chciała, abym to ja z panem poleciał.
— Wiedziałem… — Pułkownik zamilkł. Lecz zaraz dumnie odparł: — Kochana córeczka zawsze po śmierci żony o mnie dbała.
— Tak to prawda jest wspaniałą kobietą — dodał Collins.
Przez moment pułkownik milczał, lecz zaraz po przyjacielsku klepnął Collinsa w ramię.
— Skończmy z tymi panami, mów mi William.
Uścisnąwszy dłoń pułkownika, Collins powrócił do sprawdzania listy przedstartowej.
Po uruchomieniu silnika samolot zaczął powoli kołować w kierunku pasa startowego. Kapitan po otrzymaniu zgody na start przesunął przepustnice do maksymalnego położenia. W kabinie można było odczuć lekką wibrację, silnik zawył, a pilot zwolnił hamulce.
Awionetka, pragnąc opuścić podłoże, zaczęła rwać się do przodu. Kiedy nabrała prędkości, Collins przyciągnął delikatnie wolant do siebie. Dziób maszyny uniósł się do góry i po kilkunastu sekundach samolot szybował w górnych partiach bezchmurnego nieba.
Pociechy pułkownika Evansa patrzyły jak samolot z ich ojcem na pokładzie, zatacza krąg nad lotniskiem, następnie kierując się na południowy wschód, zaczął zanikać z pola widzenia, by po pewnym czasie zniknąć na dobre za horyzontem.
***
Lecąc wzdłuż kanionu, pułkownik Evans zachwycał się jego ogromem. Co chwilę przyciskał twarz do szyby, aby ujrzeć jak najwięcej piękna otaczającej go natury. Collins starał się mu w tym pomóc, przechylając samolot to raz na prawe to raz na lewe skrzydło.
Wtem obok awionetki pilotowanej przez kapitana Collinsa śmignął wojskowy myśliwiec, co przyprawiło pułkownika o zachwyt. Wojskowa maszyna uniosła się na pełnym dopalaczu w górę, robiąc przy tym przeróżne manewry.
Pułkownik komentował każdy z nich, opowiadając równocześnie swojemu pilotowi o dawnych misjach bojowych w Wietnamie, w których brał udział. Jednak gdy myśliwiec zanikł w górnych partiach nieba, pułkownik spochmurniał.
Dojrzawszy smutek na twarzy pasażera, Collins nieśmiało się odezwał:
— Wszystko w porządku Williamie?
— Masz rodzinę? — spytał pułkownik.
Collinsa zaskoczyło to pytanie.
— Nie… Nie mam rodziny. Od urodzenia jestem sierotą. Zostałem znaleziony i wychowany przez katolickiego księdza.
— Przykro mi to słyszeć synu. — Pułkownik z wysiłkiem poklepał Collinsa po ramieniu. — Ale widać udało ci się wyjść na ludzi.
— Tak to prawda. Niestety nie było łatwo, brak rodziców zostawia pewną skazę na duszy i sercu przez całe życie. Ich brak to jedna z dwóch najgorszych rzeczy, jaka może spotkać człowieka.
— A jaka jest druga? — spytał zaciekawiony pułkownik.
Collins przez moment bał się odezwać, lecz zaraz się przełamał, mówiąc:
— Śmierć.
Pułkownik zdziwiony tym, co usłyszał, odparł:
— Śmierć? Przecież to najpiękniejsza przygoda, jaką może ci podarować życie. Nawet kiedyś miałem okazję ją rozpocząć i zapewne niedługo znów dostąpię tego zaszczytu.
Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu, słuchając równomiernej pracy silnika.
— Widzę, że zepsułem romantyczną atmosferę — odezwał się pułkownik. — A tak poważnie jakbym ci teraz tu umarł, to po prostu odepnij pas, otwórz drzwi i wyrzuć mnie na zewnątrz.
Kapitan, zrobiwszy poważną minę, spojrzał na pasażera. Zaraz jednak się uśmiechnął, krzycząc po wojskowemu:
— Tak jest panie pułkowniku!
Obydwaj wybuchli gromkim śmiechem.
Rozkoszując się lotem, rozmawiali o dawnych czasach, kiedy to pułkownik Evans był czynnym pilotem. Pomimo różnicy pokoleń dogadywali się jak starzy przyjaciele. Pilot na prośbę swojego pasażera wykonał jeszcze kilka manewrów, naruszając przy tym przepisy bezpieczeństwa. Collins chciał sprawić przyjemność byłemu pilotowi, w końcu rozumiał go jak nikt inny.
Po kilku kolejnych minutach lotu kapitan spojrzał na wskaźnik paliwa. Zdał sobie sprawę, że muszą zaraz zawracać, aby bez problemów powrócić na lotnisko Grand Canyon West.
Po dziesięciu minutach wykonał skręt o sto osiemdziesiąt stopni.
Gdy maszyna wyrównała lot, pułkownik z wysiłkiem wskazał palcem na horyzont.
— Widziałeś ten błysk synu?
Collins nerwowo rozglądał się, mając obawy, że mogą niebezpiecznie zbliżać się do innego samolotu. Ruszał głową na boki, próbując dojrzeć rzekomy błysk, lecz niebo było czyste jak łza. Pomyślał, że pułkownik z racji wieku zaczyna mieć omamy wzrokowe.
Ten jednak nagle krzyknął z całych sił:
— Tam po prawej, PTAK!
W ostatniej chwili Collins dostrzegł obiekt, lecz nie był to ptak, tylko wojskowy dron. Instynktownie ściągnął wolant, unosząc dziób maszyny w górę. Niestety na manewr było już za późno, gwałtowne uderzenie sprawiło, że stracił przytomność.
***
Okropny chłód i ciemność. To właśnie czuł i widział kapitan Collins, znajdując się w nieznanym mu miejscu. Rozglądając się naokoło, próbował odnaleźć się w otaczającym mroku.
Po chwili starań ujrzał pojedyncze błyski światła, a na twarzy odczuł delikatny powiew wiatru, przywołujący do jego umysłu moment uderzenia, przez co ogarnęło go przerażenie.
Starał się poruszać ręką oraz nogą, lecz nie odczuwał żadnej z kończyn. Był jedynie obserwatorem, umysłem unoszącym się gdzieś w nieznanej przestrzeni.
Z mroku niespodziewanie zaczęły wyłaniać się świetliste kropki. Wpierw było ich tylko kilka, lecz po chwili setki, tysiące, a następnie milion gwiazd różnej wielkości oraz barwy stworzyło świetlisty pejzaż.
Collins mógłby tak spędzić całą wieczność, patrząc na to arcydzieło. Jednakże otaczające go jaskrawe obiekty zaczęły zmierzać w kierunku wyróżniającej się w oddali czerni. Gwiazdy, znajdujące się w jej pobliżu, były najpierw rozrywane, a następnie pochłaniane.
Kapitan zdał sobie sprawę, że i on nieuchronnie zmierza w jej stronę.
Będąc coraz bliżej, widział jak wszystko w jej wnętrzu, zaczyna wirować z zawrotną prędkością.
Wtem został oślepiony przez nagłą eksplozję, a białe drażniące światło wypełniło widoczną przestrzeń. Aczkolwiek oślepiający blask zelżał tak szybko, jak się pojawił, ukazując oczom Collinsa materializujący się świat. Kontury z każdą kolejną sekundą stawały się coraz wyraźniejsze, aż w końcu poczuł pod stopami twardy grunt. Widział swe nogi, lecz nadal brakowało pozostałych części ciała.
Zafascynowany obserwował, jak naokoło zaczynają go otaczać lasy, przeplatane na przemian przez zielone pola. W niewielkiej odległości dojrzał jabłoń, przy której stała niewyraźna istota.
Postanowił do niej podejść.
Będąc coraz bliżej, zorientował się, że jest to kobieta ubrana w brązowo-biały cygański strój. Na oko miała ze dwadzieścia kilka lat.
Zrobiwszy jeszcze parę kroków, przystanął, przyglądając się nieznajomej. Młodzieńcza gładka twarz była najpiękniejszym obrazem, na jaki kiedykolwiek miał okazję patrzeć.
Urzeczony jej widokiem obserwował jak długie kasztanowe włosy, ozdobione z jednej strony pękiem jagód, falują na wietrze.
Obchodząc jabłoń, nieznajoma od czasu do czasu zerkała na miejsce, gdzie stał Collins. Po kolejnym kółku podeszła do niego w radosnych podskokach i stanąwszy przed nim, dotknęła dłonią jego niewidocznego ciała, sprawiając tym samym, że w jednej chwili cały się zmaterializował.
Kobieta, ujrzawszy go w całej swej okazałości, przytuliła się do jego ciała. Collins próbował się odezwać, lecz pomimo usilnych prób nie był w stanie nic powiedzieć, tak jakby jakaś nieznana siła zaszyła mu usta.
Nieznajoma odstąpiła na krok, robiąc szczery uśmiech. Kapitan dostrzegł, że z jej oczu zaczęły wydobywać się świetliste promienie, przeszywające go na wskroś.
Collins zachwiał się na nogach, upadając na kolana. Kobieta ukucnęła przy nim, głaszcząc go czule po twarzy.
Po chwili patrzenia wzrokiem pełnym nostalgii z jej ust wydobyły się melodyjne słowa:
— Musisz żyć Josephie. W twoim sercu znajduje się klucz do bram czasu… Musisz ich uratować.
— Ale kogo? — zapytał.
— Tych, którzy cię otaczają.
Głosy zamilkły tak nagle, jak się pojawiły.
Kobieta puściła twarz kapitana, odchodząc z powrotem w stronę jabłoni.
Collins ujrzał, że świat przed nim zaczyna się gwałtownie rozpadać.
Ostatnim widzianym obrazem była nieznajoma machająca do niego na pożegnanie.
***
Nieznośny szum wiatru oraz chłodny pęd powietrza sprawiły, że Collins odzyskał świadomość. Jedynym sprawnym okiem starał się zorientować w sytuacji, lecz jedynie co był w stanie dojrzeć to kolumnę sterowniczą będącą w katastrofalnym stanie.
Chciał jej dotknąć, aby sprawdzić, czy jest sprawna, lecz odłamki wbite w ręce sprawiły, że stały się bezwładne. Próbował również się odezwać, jednakże obficie krwawiący nos powodował duszący kaszel.
Przechyliwszy głowę w prawą stronę, ujrzał pułkownika Evansa, trzymającego ręce na sterach, który z pełnym opanowaniem pilotował maszynę.
Pułkownik, ujrzawszy przytomnego Collinsa, krzyknął radośnie:
— Kapitanie ty żyjesz!
Collins jęknął z bólu.
— Powiedz mi jak twoje nogi? Czy czujesz nogi? Halo kapitanie!
Po chwilowym zawieszeniu Collins sprawdził, że jego nogi o dziwo są całe. Odpowiedział bolesnym kiwnięciem głowy.
— To wspaniale! — odkrzyknął pułkownik. — A teraz posłuchaj, musimy współpracować! Moje nogi są jak z waty, musimy więc koordynować nasze ruchy! Jak powiem w prawo, to wciskasz prawy pedał jak w lewo to lewy! Wiesz przecież, o co chodzi!
Pułkownikowi odpowiedziało kolejne bolesne kiwnięcie głowy.
Maszyna to raz opadała, to raz się wznosiła, miotało nią na lewo i prawo to, że jeszcze leciała, było jak cud, boska interwencja lub solidna konstrukcja wykonana przez projektantów.
Samolot niebezpiecznie zaczął się zbliżać w kierunku kanionu.
Pułkownik Evans wydawał komendy, dzięki czemu zdołali uniknąć jednego niebezpieczeństwa.
Po kilku kolejnych minutach pułkownik uświadomił sobie, że maszynie kończy się paliwo, uciekające z przedziurawionych zbiorników, a bez regulacji mocy silnika przepadną gwałtownie w kierunku ziemi.
Postanowił, że muszą lądować tu i teraz na piaszczystym podłożu porośniętym krzewami.
Wieloletnie doświadczenie pułkownika pozwoliło bezpiecznie obniżyć lot.
Wtem pojawił się o wiele gorszy problem.
Uszkodzone powierzchnie sterowe uniemożliwiały zmniejszenie prędkości, do wartości pozwalającej na bezpieczne lądowanie awaryjne. Na domiar złego samolot znosiło w lewą stronę. Pułkownik wiedział, że przy uderzeniu z lewej kapitan Collins zostanie zabity na miejscu.
Tyle razy na wojnie był o włos od utraty życia, a to właśnie jak na ironie w czasie pokoju śmierć chciała go zabrać ze sobą. Jego umysł działał na zwiększonych obrotach, próbując znaleźć najlepsze rozwiązanie.
Po szybkim namyśle postanowił, że kostucha nacieszy się tylko jedną duszą.
Wziął głęboki wdech i wypowiedział w myślach, słowa zwracając się do Boga, w którego wierzył:
— Panie… Jeśli to ma dziś nastąpić, to jestem gotów! Proszę tylko, zaopiekuj się tym chłopcem i moimi dziećmi… Błagam!
Spojrzawszy na cierpiącego Collinsa, puścił do niego oko, po czym krzyknął, próbując przebić się przez okropny dźwięk pędzącego powietrza:
— Powodzenia chłopcze! To był zaszczyt z tobą lecieć, może spotkamy się kiedyś w innym czasie!
Pułkownik obniżył lot i gdy koła znalazły się o włos od powierzchni gruntu, wykrzesał z chorego ciała, co tylko mógł.
Wykonał skręt.
Prawe skrzydło zetknęło się z podłożem, a grawitacja potwierdziła swoją brutalność.
Kapitan Collins przed ponowną utratą przytomności ujrzał, jak pułkownik William Evans udał się na najpiękniejszą przygodę, jaką może podarować życie...