Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wybrańcy Czasu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wybrańcy Czasu - ebook

Czy miłość jest w stanie przebić granicę czasu? Takie pytanie zadaje sobie kapitan Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych Joseph Edgar Collins, który po tragicznym wypadku lotniczym próbując wrócić do zdrowia, odnajduje fotografię słynnej dziewiętnastowiecznej aktorki teatralnej. Kobieta wzbudza w kapitanie fascynację, przez co po czasie zaczynają go spotykać trudne do wytłumaczenia zjawiska, które koniec końców przenoszą go do czasów ze znalezionej czarno-białej fotografii, tym samym rozpoczynając jego ekscytującą podróż ulicami miasta z dawno minionej epoki.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397040908
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Spa­ce­ru­jąc po­mię­dzy za­bie­ga­nymi prze­chod­niami, męż­czy­zna w czar­nym po­zła­ca­nym sur­du­cie roz­glą­dał się na­około, po­dzi­wia­jąc szklaną za­bu­dowę mia­sta San Fran­ci­sco pię­trzącą się ku bia­łym ob­ło­kom. Roz­pie­rała go duma, że tym mi­ja­nym na każ­dym kroku dwu­noż­nym isto­tom udało się osią­gnąć tak wiele w tak krót­kim cza­sie. Pod­pie­ra­jąc się la­ską, zwin­nie mi­jał każ­dego na­po­tka­nego prze­chod­nia, tak jakby wie­dział, gdzie ten zrobi na­stępny krok.

Po przej­ściu paru prze­cznic za­trzy­mał się przy jed­nym ze skrzy­żo­wań, ob­ser­wu­jąc z za­cie­ka­wie­niem zgro­ma­dzony tłum cze­ka­jący na po­ja­wie­nie się zie­lo­nego lu­dzika w okrą­głej lam­pie sy­gna­li­za­cji.

Je­den śmia­łek nie mo­gąc dłu­żej cze­kać, po­sta­no­wił prze­biec przez ru­chliwą ulicę. Ma­new­ru­jąc mię­dzy trą­bią­cymi po­jaz­dami, zdo­łał prze­biec na drugą stronę jezdni. Nie­mniej nie­zbyt długo na­pa­wał się swym trium­fem, wszak spo­śród prze­chod­niów ni­czym zjawa wy­ło­nił się bar­czy­sty po­li­cjant, ła­piąc go jedną ręką za koł­nierz, drugą na­to­miast się­gnął po blo­czek z man­da­tami.

Po­pra­wiw­szy swój czarny me­lo­nik, męż­czy­zna w sur­du­cie uśmiech­nął się, po czym wraz z tłu­mem ru­szył przez przej­ście dla pie­szych.

Bę­dąc po dru­giej stro­nie, spoj­rzał na nie­szczę­śnika pró­bu­ją­cego wy­do­być ze swej spor­to­wej kurtki bio­me­tryczny do­ku­ment toż­sa­mo­ści. Gdy mu się to udało, wrę­czył go stró­żowi prawa, na­stęp­nie od­wra­ca­jąc wzrok w bok, uj­rzał dziw­nie ubra­nego męż­czy­znę. Ten uno­sząc dłoń w ge­ście po­zdro­wie­nia, pu­ścił do niego oko, na­stęp­nie przy­mknął po­wieki.

Ha­łas za­tło­czo­nej ulicy na­tych­miast ucichł a po chwi­lo­wej głu­chej ci­szy, do uszu za­czął do­cho­dzić śpiew pta­ków oraz brzę­czący dźwięk la­ta­ją­cych owa­dów. Na twa­rzy od­czuć można było przy­jemny po­dmuch wia­tru nio­sący za­pach kwit­ną­cych kwia­tów.

Męż­czy­zna w sur­du­cie otwo­rzył oczy.

Przed sobą uj­rzał staw, po któ­rym dum­nie pły­wały pary ka­czek wraz z mło­dymi. Dźwięczne kwa­ka­nie roz­cho­dziło się echem po ca­łym parku. Oko­licę na­to­miast ozda­biały różne ga­tunki drzew oraz krze­wów, które roz­po­znałby za­pewne tylko bo­ta­nik o wpraw­nym oku.

Męż­czy­zna pod­szedł do brzegu, ku­ca­jąc przy błę­kit­nej ta­fli wody. W lu­strza­nym od­bi­ciu uj­rzał swą po­cią­głą bladą twarz oraz star­czą cerę, przy­pra­wia­jącą go o uśmiech po­li­to­wa­nia. Przy­pa­try­wał się swemu ob­li­czu dłuż­szą chwilę, po czym za­nu­rzył dło­nie.

Czu­jąc rześki chłód dawno nie­wi­dzia­nej cie­czy, za­czął wy­ko­ny­wać ko­li­ste ru­chy, które wpra­wiły wodę w drga­nia, pło­sząc po­bli­ski na­ry­bek.

Uno­sząc głowę, po dru­giej stro­nie stawu uj­rzał młodą parę spę­dza­jącą ro­man­tyczne chwile na świeżo co po­ma­lo­wa­nej ławce. Mło­dzian, obej­mu­jąc nie­wia­stę, do­ko­ny­wał nie lada prób, aby ją po­ca­ło­wać, lecz żadna z nich nie przy­nio­sła po­żą­da­nego skutku. Wi­dząc jego za­kło­po­ta­nie, męż­czy­zna za­nu­rzył dło­nie jesz­cze głę­biej.

Nie­spo­dzie­wa­nie obok pary prze­le­ciała biała go­łę­bica.

Za­fa­scy­no­wany wzrok mło­dej damy po­wę­dro­wał za od­da­la­ją­cym się stwo­rze­niem. Mło­dzian, wy­ko­rzy­stu­jąc szansę, po­ca­ło­wał ją w po­li­czek. Za­sko­czona dziew­czyna za­ru­mie­niła się, przy­wie­ra­jąc moc­niej do ra­mie­nia swego ad­o­ra­tora.

Wy­jąw­szy prze­mo­czone dło­nie męż­czy­zna wy­tarł je o białą chu­stę, na­stęp­nie pod­pie­ra­jąc się na la­sce, pod­szedł do po­bli­skiej ławki. Na­chy­liw­szy się, prze­je­chał po drew­nia­nej po­wierzchni pal­cem. Uj­rzaw­szy na jego koń­cówce kurz, ro­zej­rzał się po cał­kiem pu­stej oko­licy, oczy­wi­ście nie li­cząc zna­jo­mej pary sie­dzą­cej po dru­giej stro­nie stawu i zro­biw­szy głę­boki wdech, wy­dmu­chał po­wie­trze z ca­łej siły. Brud w jed­nej chwili od­szedł w za­po­mnie­nie, da­jąc sie­dzi­sku nowy po­łysk świe­żo­ści.

Sia­da­jąc, zdjął z głowy me­lo­nik, kła­dąc go na ko­la­nach, a płyn­nym ru­chem ręki prze­cze­sał szpa­ko­wate włosy. Na ko­niec z uśmie­chem na ustach spoj­rzał w górę ku bez­chmur­nemu niebu, kie­ru­jąc wzrok bez­po­śred­nio na słońce pró­bu­jące go ośle­pić. On jed­nak pa­trzył na nie bez naj­mniej­szego mru­gnię­cia.

Wy­da­wa­łoby się, że spę­dzi tak cały dzień, de­lek­tu­jąc się cie­płem gwiazdy. Jed­na­kże po kilku se­kun­dach na jego twa­rzy po­ja­wił się gry­mas, a po na­stęp­nych gwał­tow­nie po­wstał na równe nogi, pa­trząc z prze­stra­chem po parku, który na­dal wy­peł­niał ko­jący śpiew pta­ków, a drzewa dum­nie zdo­biły kra­jo­braz swym igla­sto-li­ścia­stym ma­je­sta­tem. Po chwi­lo­wym oszo­ło­mie­niu dźwięki na­tury uspo­ko­iły prze­jęty umysł, wpro­wa­dza­jąc go w stan za­wie­sze­nia.

Cho­dząc na­około ławki, męż­czy­zna w sur­du­cie ką­tem oka ob­ser­wo­wał fa­lu­jące na wie­trze szu­wary, a co chwilę z jego ust wy­do­by­wały się nie­zro­zu­miałe słowa.

Wtem z roz­my­ślań wy­biło go szturch­nię­cie w ra­mię. Od­wró­ciw­szy się, krę­cił głową, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem nie­sfor­nego bie­ga­cza.

Ochło­nąw­szy, się­gnął po me­lo­nik i pod­pie­ra­jąc się la­ską, pod­szedł do stawu. W sku­pie­niu pa­trzył na oko­licę, chcąc za­pa­mię­tać to miej­sce jak naj­le­piej. Kiedy wi­dziany pej­zaż za­padł mu w pa­mięci, po­now­nie skie­ro­wał wzrok ku słońcu, lecz tym ra­zem za­mknął oczy. Od­głosy parku, z upły­wa­ją­cymi se­kun­dami sta­wały się co­raz słab­sze, aż w końcu na­stała głu­cha ci­sza.

Otwo­rzyw­szy po­wieki, wo­koło sie­bie zo­ba­czył wi­ru­jącą kulę pro­mieni świetl­nych. Wi­dziane świa­tło z każdą ko­lejną chwilą przy­spie­szało, two­rząc ja­skra­wo­białą jed­ność. Cier­pli­wie przy­glą­dał się świetl­nej pro­jek­cji, która po chwili za­częła słab­nąć, uka­zu­jąc nie­wy­raźne kon­tury kra­jo­brazu.

Upew­niw­szy się, że droga jest bez­pieczna, ru­szył pew­nym kro­kiem przed sie­bie, prze­bi­ja­jąc się przez świe­tli­sty ko­kon.

Oczom męż­czy­zny uka­zała się pa­no­rama San Fran­ci­sco, lecz był to wi­dok zu­peł­nie inny od tego, jaki wi­dział jesz­cze przed chwilą, prze­mie­rza­jąc w za­chwy­cie ży­jące ulice. Nad cen­trum mia­sta uno­siły się kłęby dymu cią­gnące się na całe ki­lo­me­try ku ja­skra­wemu czer­wo­nemu niebu, two­rząc tym sa­mym jesz­cze bar­dziej spek­ta­ku­larny ob­raz wszech­obec­nej de­struk­cji.

Po krót­kim spa­ce­rze zna­lazł się na znisz­czo­nym mo­ście Gol­den Gate. Trzesz­cząca me­ta­lowa kon­struk­cja spra­wiała wra­że­nie, że lada chwila ru­nie w stronę wzbu­rzo­nej wody roz­bi­ja­ją­cej się o po­pę­kane be­to­nowe pod­pory.

Męż­czy­zna, do­tarł­szy szczę­śli­wie na drugą stronę, uj­rzał od we­wnątrz wi­dok zruj­no­wa­nego mia­sta, które to wzbu­dziło w nim uczu­cie przy­gnę­bie­nia. Pa­mię­tał bo­wiem, jak jesz­cze chwilę temu mi­jali go uśmiech­nięci prze­chod­nie.

Idąc nie­pew­nie, mię­dzy znisz­czo­nymi za­bu­do­wa­niami od­czuł na swych po­licz­kach, że słońce za­czyna być co­raz bar­dziej za­bój­cze. Po dro­dze mi­jał nie­szczę­śni­ków, któ­rym nie udało się ukryć przed wscho­dzącą gwiazdą. Ich wy­su­szone ciała ozda­biały liczne rany, jak i opa­rze­nia.

Wę­dru­jąc mar­twymi uli­cami, do­tarł przed ru­iny bu­dynku.

Na jed­nej z nie­licz­nych oca­la­łych ścian wid­niała me­ta­lowa ta­bliczka z na­pi­sem: „Te­atr Or­pheum”. Wi­dok błysz­czą­cej ta­blicy go za­sko­czył. Była bo­wiem za­cho­wana w ide­al­nym sta­nie, tak jakby ktoś co­dzien­nie ją pie­lę­gno­wał, za­pra­sza­jąc tym sa­mym wi­dzów na przed­sta­wie­nie.

Ta­jem­ni­czy gość po­sta­no­wił sko­rzy­stać z tego za­pro­sze­nia.

Prze­mie­rza­jąc ka­mienny ko­ry­tarz, za­uwa­żył, że ściany zdo­bią prze­różne fre­ski. Przy­sta­nął przy jed­nym, który to wzbu­dził w nim naj­więk­szą cie­ka­wość. Fresk przed­sta­wiał wielki kon­flikt po­mię­dzy trzema mo­car­stwami na da­le­kiej pół­nocy. Ma­lu­nek wy­raź­nie pod­kre­ślał tra­gizm tego wy­da­rze­nia. Ko­lejna część uka­zy­wała, że było to tylko pre­lu­dium do wiel­kiej wojny o kur­czące się za­soby su­row­ców. Na­stępny opi­sy­wał upa­dek mo­ralny oraz kul­tu­rowy spo­łe­czeństw. Po tych ka­ta­stro­fal­nych zda­rze­niach lu­dzie nie byli w sta­nie spro­stać wy­da­rze­niu uka­za­nym na sa­mym końcu tego dzieła. Męż­czy­zna, wi­dząc pro­ces roz­sze­rza­nia się gwiazdy, był tym nie­sa­mo­wi­cie za­sko­czony.

— Ale dla­czego? Prze­cież nie zła­mali za­sad. Po­winni mieć jesz­cze tyle czasu — wy­brzmiały smu­tek, roz­szedł się echem po ko­ry­ta­rzu.

Po­trzą­snąw­szy głową, ru­szył da­lej.

Kilka kro­ków da­lej ścieżka za­częła opa­dać w głąb ziemi. Zej­ście oświe­tlały lampy flu­ore­scen­cyjne, two­rząc szpa­ler fio­le­to­wej po­światy. Scho­dząc co­raz ni­żej, męż­czy­zna czuł na skó­rze, że tem­pe­ra­tura za­czyna gwał­tow­nie spa­dać.

Po kilku mi­nu­to­wej wę­drówce usły­szał pod­nie­cone ludz­kie głosy, wy­peł­nia­jące echem pod­ziemne przej­ście. Wtem z końca ko­ry­ta­rza roz­brzmiał od­głos grom­kich braw, trwa­ją­cych dłuż­szą chwilę.

Za­cie­ka­wiony przy­spie­szył kroku.

Prze­cho­dząc przez nie­wiel­kie wej­ście osło­nięte bia­łym bal­da­chi­mem, uj­rzał wiel­kich roz­mia­rów am­fi­te­atr. Po­ły­sku­jący mar­mur oraz wie­lo­ra­kie kosz­towne ozdoby po­tę­go­wały roz­mach tego ar­ty­stycz­nego kom­pleksu. Try­buna wy­peł­niona była po brzegi wi­dzami, któ­rzy w peł­nym sku­pie­niu oglą­dali od­gry­waną sztukę.

Scho­dząc w dół po wą­skich schod­kach, doj­rzał, że na sa­mym dole znaj­duje się jedno wolne miej­sce. Usiadł­szy wy­god­nie na chłod­nym sie­dzi­sku, wraz z po­zo­sta­łymi wi­dzami de­lek­to­wał się kunsz­tem gry mło­dych ak­to­rów.

Je­den z nich po wy­po­wie­dze­niu po­etyc­kiej frazy: „Być albo nie być!” upadł z hu­kiem na scenę, a cała wi­dow­nia za­marła. Młody ak­tor jed­nak nie miał za­miaru się pod­dać. Wy­krze­sał z sie­bie resztki sił, wsta­jąc chwiej­nie na równe nogi i spoj­rzaw­szy na pu­blicz­ność pew­nym wzro­kiem, do­koń­czył: „O to jest py­ta­nie!”.

Po tych sło­wach salę wy­peł­niły ży­wio­łowe brawa trwa­jące do­kład­nie pełną mi­nutę.

Widz w sur­du­cie zdjął me­lo­nik, pa­trząc z po­dzi­wem na po­świę­ce­nie ak­to­rów. Wie­dział bo­wiem, jak ważna jest kul­tura, za­szcze­piona w tych isto­tach przed dzie­siąt­kami ty­sięcy lat. Po­mimo nie­uchron­nej ka­ta­strofy, sztuka po­zwa­lała lu­dziom za­cho­wać kon­trolę nad emo­cjami w ob­li­czu tak bez­na­dziej­nej sy­tu­acji. Nie­stety dźwięk sy­reny ogła­sza­ją­cej zbli­ża­jące się nie­bez­pie­czeń­stwo prze­rwał przed­sta­wie­nie. Wi­dzo­wie wraz z ak­to­rami po­śpiesz­nie udali się w głęb­sze re­jony ziemi.

Kiedy cała pod­ziemna sala opu­sto­szała, ta­jem­ni­czy je­go­mość za­mknął oczy, prze­no­sząc się na scenę. Pod­pie­ra­jąc się na la­sce, ob­ser­wo­wał jak mar­mu­rowe sie­dzi­ska, pę­kają pod wpły­wem trzę­sie­nia ziemi. Z su­fitu na jego głowę sy­pały się ka­wałki skał, lecz on na­dal stał nie­wzru­szony.

Gdy wstrząsy ustały ro­zej­rzał się na­około, za­uwa­ża­jąc nad sceną chy­bo­czący się na wy­sta­ją­cym gwoź­dziu chrze­ści­jań­ski krzyż. Pa­trzył na ten sym­bol z pewną no­stal­gią.

Po chwi­lo­wej za­du­mie rzekł:

— I ko­lejny świat po­grą­żony w cha­osie.

Wtem salę na­wie­dził ko­lejny wstrząs, spra­wia­jąc, że chy­bo­czący się krzyż spadł na scenę, ła­miąc się na pół.

Na­chy­liw­szy się, się­gnął po uła­mane czę­ści i usiadł­szy na po­bli­skim ka­mie­niu, po­ło­żył ka­wałki na po­pę­ka­nej es­tra­dzie, pró­bu­jąc po­łą­czyć je w ca­łość.

Nie­spo­dzie­wa­nie zie­mia po­now­nie się za­trzę­sła, lecz tym ra­zem wstrząs był bar­dziej de­li­katny niż po­przedni.

Pa­trząc na le­żący krzyż, po­wie­dział:

— Nie sły­sza­łem, aby ko­mu­kol­wiek się to udało.

Z kie­szeni sur­duta wy­jął no­tes wraz ze zło­tym dłu­go­pi­sem. Wi­dok pu­stej bia­łej strony śmier­tel­nie go prze­ra­ził. Jed­na­kże po chwili wa­ha­nia drżącą dło­nią przy­ci­snął dłu­go­pis do kartki, na któ­rej to po­ja­wiło się pierw­sze tak długo wy­cze­ki­wane słowo.Drugi pro­log

Dwójka mło­dych lu­dzi spa­ce­ro­wała po za­ku­rzo­nych uli­cach dzie­więt­na­sto­wiecz­nego San Fran­ci­sco. Co chwilę mi­jały ich dy­li­żanse na prze­mian z ro­we­rzy­stami pę­dzą­cymi na zła­ma­nie karku. Jed­na­kże mło­dzi byli zbyt za­jęci sobą, by przej­mo­wać się cha­osem pa­nu­ją­cym na ulicy.

Młoda dama wle­piała błę­kitne oczy w swego to­wa­rzy­sza, który wiódł ją wiel­kimi piw­nymi oczyma. Jej dłu­gie kasz­ta­nowe włosy opa­dały na ra­miona, spra­wia­jąc, że śliczna mło­dzień­cza twarz, którą ob­da­rzyła ją na­tura, na­brała jesz­cze pięk­niej­szego bla­sku.

Ona była czter­na­sto­let­nią zgrabną młodą damą, on na­to­miast wy­prze­dzał ją o dwie wio­sny, bę­dąc od niej wyż­szy o dłu­gość głowy. Blada cera oraz równo ogo­lona twarz po­tę­go­wały urok mło­dzieńca kro­czą­cego nie­pew­nie obok wy­branki serca. Po­mimo wielu lat zna­jo­mo­ści, do­piero od pew­nego czasu za­pa­łał do niej czymś wię­cej niż tylko przy­ja­ciel­skim przy­wią­za­niem. Nie wie­dział jed­nak, że ona czuła do­kład­nie to samo w sto­sunku do jego osoby.

Szli da­lej, wciąż ży­jąc poza ota­cza­ją­cym ich świa­tem, po­woli od­da­la­jąc się od za­tło­czo­nego cen­trum mia­sta.

Kiedy ludzki zgiełk zma­lał, chło­pak ro­zej­rzał się na­około. Pra­gnął ob­jąć swą to­wa­rzyszkę, lecz bał się czy za­cho­wa­nie to nie bę­dzie zbyt osten­ta­cyjne. Jed­na­kże mę­ska pew­ność sie­bie wpo­jona mu przez ojca, wzięła nad nim górę. Po­sta­no­wił za­ry­zy­ko­wać, obej­mu­jąc ją czule. Za­sko­czona nie­wia­sta wzdry­gnęła się z prze­ję­cia, lecz za­raz wtu­liła się w jego ciało, jed­no­cze­śnie chi­cho­cząc pod no­sem.

Nie­spo­dzie­wa­nie mi­ło­sny spa­cer prze­rwały pod­nie­cone głosy lu­dzi stło­czo­nych w nie­wiel­kiej uliczce. Mło­dzi po wy­glą­dzie ota­cza­ją­cych ich za­bu­do­wań zo­rien­to­wali się, że do­tarli do bied­niej­szej czę­ści mia­sta.

Za­cie­ka­wieni tym jakże nie­co­dzien­nym wi­do­kiem przy­sta­nęli, ob­ser­wu­jąc zgro­ma­dzoną grupę osób. Byli to sami męż­czyźni, któ­rych to ele­gancki wy­gląd oraz ma­niery świad­czyły, że nie są tu­tej­szymi miesz­kań­cami.

Dwóch je­go­mo­ści zdjęło swoje czarne ma­ry­narki, przej­mu­jąc od po­moc­ni­ków na­bite pi­sto­lety. Młoda dama prze­jęta tym wi­do­kiem zła­pała uko­cha­nego za rękę, chcąc jak naj­szyb­ciej się od­da­lić. On jed­nak stał jak miecz wbity w ka­mienne pod­łoże.

Dziew­czyna przy­warła do niego, bła­ga­jąc, aby ode­szli, lecz mło­dzian był głu­chy na jej prośby. In­try­go­wał go ten wi­dok, wiele bo­wiem sły­szał o ho­no­ro­wych po­je­dyn­kach, jed­na­kże ni­gdy nie był świad­kiem ta­ko­wego zda­rze­nia.

Przy­tu­liw­szy swoją lubą, pa­trzył z fa­scy­na­cją na po­czą­tek przed­sta­wie­nia.

Męż­czyźni, trzy­ma­jąc broń, sta­nęli do sie­bie ple­cami, a sę­dzia na­ka­zał po­je­dyn­ku­ją­cym od­mie­rzyć dzie­sięć kro­ków.

Sto­jąc w prze­pi­so­wej od­le­gło­ści, usły­szeli ko­mendę:

— Go­tuj!

Był to znak, że przy na­stęp­nej będą mu­sieli się od­wró­cić i z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy wy­strze­lić śmier­cio­no­śną kulę.

Na­pię­cie się­gało ze­nitu.

W uliczce na­stała głu­cha ci­sza a sę­dzia cały drżał z pod­nie­ce­nia.

W końcu po chwili głę­bo­kiego wa­ha­nia wy­po­wie­dział długo wy­cze­ki­wane słowo:

— Pal! — krzyk­nął z ca­łych sił.

Śmiał­ko­wie od­wró­cili się rów­no­cze­śnie, sta­jąc twa­rzą w twarz. Przez uła­mek se­kundy wi­dzieli swoje prze­ra­żone ob­li­cza. Nie­mniej tylko je­den z nich wy­ka­zał się ko­cim re­flek­sem, wci­ska­jąc me­ta­lowy spust.

Pi­sto­let z hu­kiem wy­pa­lił.

Nie­stety nie­zdar­nie trzy­mana broń skie­ro­wała kulę w stronę nogi prze­ciw­nika, a siła ude­rze­nia spra­wiła, że tra­fiony opo­nent za­chwiał się na no­gach. Upa­da­jąc, bez­władny pa­lec po­strze­lo­nego nie­szczę­śnika na­ci­snął na cyn­giel, po­wo­du­jąc przy­pad­kowy wy­strzał. Wszy­scy zgro­ma­dzeni wy­dali z sie­bie jęk roz­cza­ro­wa­nia, li­cząc na bar­dziej dra­ma­tyczny ko­niec spek­ta­klu.

Młoda dama, sły­sząc, że po­je­dy­nek do­biegł końca, ode­tchnęła z ulgą i wtu­la­jąc się moc­niej w ciało uko­cha­nego, po­wie­działa me­lo­dyj­nym gło­sem:

— Chodźmy stąd.

Lecz jej luby na­dal tkwił w bez­ru­chu.

Od­stą­piw­szy na krok, prze­ra­żona uj­rzała, jak jej to­wa­rzysz przy­sła­nia po­strze­loną szyję dło­nią, pró­bu­jąc bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać try­ska­jącą ja­sno­czer­woną krew.

Po chwili upadł na ko­lana, a prze­ra­żona dziew­czyna wy­dała z sie­bie roz­pacz­liwy krzyk roz­cho­dzący się echem po ca­łej ulicy.

Zgro­ma­dzeni męż­czyźni prze­jęci dra­ma­tycz­nym na­wo­ły­wa­niem, zo­rien­to­wali się, do jak nie­szczę­śli­wej tra­ge­dii do­szło. Każdy sta­rał się po­móc na swój spo­sób, lecz na po­moc było już za późno. Roz­le­głe uszko­dze­nia tęt­nicy szyj­nej spra­wiły, że z każdą se­kundą z mło­dego czło­wieka ucho­dziło cenne ży­cie. Ostat­kiem sił spo­glą­dał na swoją uko­chaną trzy­ma­jącą jego głowę na ko­la­nach. Ona ro­niąc nad nim łzy, sta­rała się pod­trzy­mać go na du­chu. On wy­si­la­jąc się, szep­tał nie­wy­raźne słowa do jej de­li­kat­nych uszu.

Trzy­ma­jąc za­krwa­wioną bez­władną głowę, nie mo­gła uwie­rzyć w tę sur­re­ali­styczną scenę. Prze­cież jesz­cze chwilę temu oby­dwoje żyli peł­nią szczę­ścia, wkra­cza­jąc na nową ścieżkę ży­cia. Pra­gnęła, aby tu w tym miej­scu czas się za­trzy­mał. On jed­nak pły­nął, a wraz z nim upły­wała krew śmier­tel­nie ran­nego mło­dzieńca. Po­strze­lony mło­dzian spoj­rzał na swą uko­chaną, po czym jego spoj­rze­nie za­marło tak jak bi­cie jego serca.

Po dru­giej stro­nie ulicy ca­łemu zaj­ściu przy­glą­dał się męż­czy­zna w czar­nym po­zła­ca­nym sur­du­cie, na któ­rego bla­dej twa­rzy ma­lo­wał się szczery smu­tek.

Po­wol­nym kro­kiem ru­szył w stronę zgro­ma­dze­nia, prze­cho­dząc przez tłum ga­piów ni­czym duch. Ukuc­nął przy mło­dej da­mie, do­ty­ka­jąc dło­nią mo­krych od łez po­licz­ków.

Wciąż ży­wiła na­dzieję, że ja­kaś nie­znana siła sprawi, że jej uko­chany po­wsta­nie z mar­twych. Lecz jej na­dzieja prze­mi­nęła jak młode ży­cie mło­dzieńca. Męż­czy­zna w sur­du­cie pa­trząc na mar­twą twarz, wy­jął no­tes wraz ze zło­tym dłu­go­pi­sem. Kart­ku­jąc strony, za­trzy­mał się na jed­nej z nich i przy­ci­ska­jąc dłu­go­pis, na­pi­sał:

„Umarł, pa­trząc na nią i może przez całą wiecz­ność bę­dzie ją wi­dział. Któż to wie, czy ży­cie przy­szłe nie za­myka się w ostat­nim uczu­ciu czło­wieka...”Roz­dział 1: Przy­goda

Lot­ni­sko Grand Ca­nyon West po­ło­żone sie­dem­dzie­siąt cztery mile od Las Ve­gas w sta­nie Ari­zona, każ­dego lata przy­ciąga całą rze­szę tu­ry­stów oraz pi­lo­tów, pra­gną­cych zo­ba­czyć Wielki Ka­nion z lotu ptaka. Po ode­rwa­niu się z pasa star­to­wego na wy­so­ko­ści kil­ku­set stóp pi­lo­tom oraz pa­sa­że­rom uka­zuje się wspa­niały wi­dok, ogrom­nych for­ma­cji skal­nych roz­cią­ga­ją­cych się na dzie­siątki mil.

Przed nie­wiel­kim ter­mi­na­lem na pły­cie po­sto­jo­wej stał 85-letni we­te­ran lot­nic­twa puł­kow­nik Wil­liam Evans wraz ze swoją córką Mary oraz sy­nem Al­ber­tem. Oboje przy­trzy­my­wali ojca z po­wodu cho­roby ob­ja­wia­ją­cej się po­wol­nym za­ni­kiem mię­śni.

Puł­kow­nik, spo­glą­da­jąc na star­tu­jące i lą­du­jące awio­netki, do­znał uczu­cia no­stal­gii. Przy­po­mniał so­bie bo­wiem mło­dzień­cze lata, kiedy to wła­śnie na ta­kim ma­łym re­gio­nal­nym lot­ni­sku roz­po­czy­nał ka­rierę pi­lota.

Wil­liam Evans spoj­rzał na ze­ga­rek.

Wraz ze swo­imi do­ro­słymi po­cie­chami cze­kał na sa­mo­lot wy­na­jęty w lo­kal­nej fir­mie, or­ga­ni­zu­ją­cej wy­cieczki wzdłuż Wiel­kiego Ka­nionu.

Do­cho­dziła go­dzina 9:00, lecz przy­by­cie wy­na­ję­tego sa­mo­lotu za­częło się opóź­niać.

Cała trójka ob­ser­wo­wała ho­ry­zont z na­dzieją wy­pa­trze­nia długo ocze­ki­wa­nej ma­szyny. Puł­kow­nik, chcąc wy­ko­rzy­stać spóź­nie­nie, ści­snął ra­mię syna, zwra­ca­jąc się do niego uprzej­mie:

— Do­bry chłop­cze po­dasz mi moje ulu­bione cy­garo?

Syn po­kor­nie ski­nął głową i przy­trzy­mu­jąc jedną ręką ojca, drugą się­gnął do jego le­wej kie­szeni spodni, wyj­mu­jąc upra­gniony przed­miot.

— Ale za­pal­niczkę wyjmę sam — rzekł sta­now­czo puł­kow­nik.

Z tru­dem się­gnął do pra­wej kie­szeni, wyj­mu­jąc srebrny przed­miot po­ły­sku­jący w świe­tle słońca.

Drżącą dło­nią pod­pa­lił cy­garo.

Za­cią­gnąw­szy się, spoj­rzał w prawą stronę przez sie­bie. Uj­rzaw­szy błysk, po­wie­dział za­do­wo­lony:

— Nad­la­tuje nasz dy­li­żans.

Nie my­lił się. Po dłuż­szej chwili na pro­stej do pasa po­ja­wił się mały tu­ry­styczny sa­mo­lot. Była to nie­bie­sko-biała Ces­sna 172 płyn­nie ob­ni­ża­jąca lot. W po­bliżu ro­dziny Evans stała awio­netka przy­go­to­wy­wana do lotu przez ni­skiego pi­lota w kow­boj­skim ka­pe­lu­szu. Z gło­śnika krót­ko­fa­lówki przy­pię­tej do spodni lot­nika usły­szeć można było ko­mu­ni­ka­cję mię­dzy le­cą­cym sa­mo­lo­tem a wieżą kon­tro­lną.

— Wieża tu Ces­sna No­vem­ber Pięć Osiem Sie­dem Kilo na krót­kiej pro­stej do pasa trzy pięć pro­szę o zgodę na lą­do­wa­nie.

— No­vem­ber Pięć Osiem Sie­dem Kilo masz zgodę na lą­do­wa­nie na pa­sie trzy pięć, po lą­do­wa­niu ko­łuj przez Alfa do sta­no­wi­ska po­sto­jo­wego — od­po­wie­dział chłodny głos kon­tro­lera.

— Tu Ces­sna No­vem­ber Pięć Osiem Sie­dem Kilo lą­duję na trzy pięć po lą­do­wa­niu przez Alfa do sta­no­wi­ska po­sto­jo­wego — wy­brzmiał opa­no­wany głos pi­lota.

Ro­dzina Evans pa­trzyła na ma­szynę, zgrab­nie do­ty­ka­jącą na­wierzchni pasa. Awio­netka po kilku chwi­lach do­ko­ło­wała na miej­sce po­sto­jowe.

Pi­lot spę­dził jesz­cze tro­chę czasu w kok­pi­cie, aby za­koń­czyć pro­ce­durę wy­łą­cza­nia sil­nika.

Po chwili przez nie­wiel­kie drzwi sa­mo­lotu wy­siadł męż­czy­zna o bla­dej ce­rze ubrany w czarną kurtkę pi­lotkę, nie­bie­skie sze­ro­kie je­ansy oraz czarne spor­towe buty. W ostat­niej chwili na­chy­lił się, aby nie za­wa­dzić swoją równo ogo­loną głową o koń­cówkę skrzy­dła.

Wi­dząc trójkę osób, pi­lot pod­szedł do nich pew­nym kro­kiem.

Zbli­żyw­szy się na od­le­głość umoż­li­wia­jącą swo­bodną roz­mowę, zdjął ciemne oku­lary, od­sła­nia­jąc przy­stojne piwne oczy. Na ko­niec uśmiech­nął się do sto­ją­cej trójki, mó­wiąc:

— Pań­stwo Evans?

Za­nim Mary i Al­bert zdą­żyli co­kol­wiek po­wie­dzieć, puł­kow­nik wy­cią­gnął dłoń, w stronę pi­lota.

— Tak. Pań­stwo Evans to my. To jest moja córka Mary, a to mój syn Al­bert — rzekł dum­nie, wska­zu­jąc na swoje dzieci. — Na­to­miast ja to Wil­liam Evans słu­ży­łem w dru­giej dy­wi­zji po­wietrz­nej. Obec­nie puł­kow­nik w sta­nie spo­czynku

Nowo przy­były pi­lot wy­pro­sto­wał się i pew­nym ru­chem ręki za­sa­lu­to­wał.

— To za­szczyt pa­nie puł­kow­niku — od­parł z sza­cun­kiem. — Na­zy­wam się ka­pi­tan Jo­seph Col­lins, służę w 53-skrzy­dle w ba­zie Cre­ech.

— Szpieg? — spy­tał z prze­ką­sem puł­kow­nik.

— Szpieg? Szcze­rze to nie wiem, co po­wie­dzieć pa­nie puł­kow­niku — za­śmiał się ka­pi­tan Col­lins.

Puł­kow­nik uśmiech­nął się do mło­dego ka­pi­tana, do­da­jąc:

— W końcu szpie­gu­jesz na te­ry­to­rium prze­ciw­nika, tylko z wy­so­ko­ści kilku ty­sięcy stóp. Prawda synu? Za­wsze tacy lu­dzie bu­dzili u mnie sza­cu­nek. Je­ste­ście tam sa­motni bez żad­nego wspar­cia, je­dy­nie na kogo mo­że­cie li­czyć to na sie­bie i wła­sne umie­jęt­no­ści.

Col­lins po chwili mil­cze­nia od­po­wie­dział:

— Tak to prawda. Dzię­kuję puł­kow­niku za miłe słowa. Choć mu­szę do­dać, że nie­stety dzi­siaj więk­szość ro­boty wy­ko­nują za nas ma­szyny bez­za­ło­gowe.

Puł­kow­nik spoj­rzał po­sęp­nie na swego roz­mówcę, a jego głos zro­bił się nieco cich­szy:

— No tak... po­woli tra­cimy na­sze czło­wie­czeń­stwo na rzecz ma­szyn. Chyba to wszystko zmie­rza w złym kie­runku mój drogi. Tech­nika po­winna być wspar­ciem dla czło­wieka, a nie jego za­stęp­stwem. Mam na­dzieję, że kie­dyś lu­dzie się obu­dzą i uj­rzą nie­bez­pie­czeń­stwo z tym zwią­zane. — Na twa­rzy puł­kow­nika po­ja­wiła się wi­do­czna obawa. — No ale może, za­miast tak smę­cić, prze­le­cimy się pa­nie ka­pi­ta­nie? Nie ma chyba bar­dziej że­nu­ją­cego wi­doku niż pi­lot na ziemi!

Col­lins bez wa­ha­nia jak przy­stało na pi­lota woj­sko­wego, wy­ko­nał gest ręką, za­pra­sza­jąc ro­dzinę Evans w stronę sa­mo­lotu.

Chwilę po­trwało, za­nim zdo­łano usa­do­wić puł­kow­nika na pra­wym fo­telu. Gdy wszystko było go­towe, oj­ciec uści­skał swoje dzieci, a drzwi od jego strony zo­stały za­mknięte. Na dru­gim fo­telu pi­lota ka­pi­tan Col­lins przy­go­to­wy­wał się do roz­po­czę­cia spraw­dza­nia li­sty kon­tro­l­nej.

Na­gle puł­kow­nik ode­zwał się do Col­linsa, rzu­ca­jąc mu jed­no­cze­śnie szy­der­cze spoj­rze­nie:

— Co pi­lot woj­skowy robi w pry­wat­nej fir­mie?

Col­lins z obawą pa­trzył na swo­jego pa­sa­żera. Po­mimo wieku oraz cho­roby obok niego sie­dział na­dal by­stry gość, który ra­czej nie da się wma­new­ro­wać w ta­nią hi­sto­ryjkę.

— Tak na­prawdę to po­mysł pań­skiej córki — od­parł Col­lins, ro­biąc kwa­śną minę. — Znamy się tro­chę czasu i po­pro­siła mnie o przy­sługę. Stwier­dziła, że cy­wilny pi­lot może nie po­do­łać pań­skiemu tem­pe­ra­men­towi, więc chciała, abym to ja z pa­nem po­le­ciał.

— Wie­dzia­łem… — Puł­kow­nik za­milkł. Lecz za­raz dum­nie od­parł: — Ko­chana có­reczka za­wsze po śmierci żony o mnie dbała.

— Tak to prawda jest wspa­niałą ko­bietą — do­dał Col­lins.

Przez mo­ment puł­kow­nik mil­czał, lecz za­raz po przy­ja­ciel­sku klep­nął Col­linsa w ra­mię.

— Skończmy z tymi pa­nami, mów mi Wil­liam.

Uści­snąw­szy dłoń puł­kow­nika, Col­lins po­wró­cił do spraw­dza­nia li­sty przed­star­to­wej.

Po uru­cho­mie­niu sil­nika sa­mo­lot za­czął po­woli ko­ło­wać w kie­runku pasa star­to­wego. Ka­pi­tan po otrzy­ma­niu zgody na start prze­su­nął prze­pust­nice do mak­sy­mal­nego po­ło­że­nia. W ka­bi­nie można było od­czuć lekką wi­bra­cję, sil­nik za­wył, a pi­lot zwol­nił ha­mulce.

Awio­netka, pra­gnąc opu­ścić pod­łoże, za­częła rwać się do przodu. Kiedy na­brała pręd­ko­ści, Col­lins przy­cią­gnął de­li­kat­nie wo­lant do sie­bie. Dziób ma­szyny uniósł się do góry i po kil­ku­na­stu se­kun­dach sa­mo­lot szy­bo­wał w gór­nych par­tiach bez­chmur­nego nieba.

Po­cie­chy puł­kow­nika Evansa pa­trzyły jak sa­mo­lot z ich oj­cem na po­kła­dzie, za­ta­cza krąg nad lot­ni­skiem, na­stęp­nie kie­ru­jąc się na po­łu­dniowy wschód, za­czął za­ni­kać z pola wi­dze­nia, by po pew­nym cza­sie znik­nąć na do­bre za ho­ry­zon­tem.

***

Le­cąc wzdłuż ka­nionu, puł­kow­nik Evans za­chwy­cał się jego ogro­mem. Co chwilę przy­ci­skał twarz do szyby, aby uj­rzeć jak naj­wię­cej piękna ota­cza­ją­cej go na­tury. Col­lins sta­rał się mu w tym po­móc, prze­chy­la­jąc sa­mo­lot to raz na prawe to raz na lewe skrzy­dło.

Wtem obok awio­netki pi­lo­to­wa­nej przez ka­pi­tana Col­linsa śmi­gnął woj­skowy my­śli­wiec, co przy­pra­wiło puł­kow­nika o za­chwyt. Woj­skowa ma­szyna unio­sła się na peł­nym do­pa­la­czu w górę, ro­biąc przy tym prze­różne ma­newry.

Puł­kow­nik ko­men­to­wał każdy z nich, opo­wia­da­jąc rów­no­cze­śnie swo­jemu pi­lo­towi o daw­nych mi­sjach bo­jo­wych w Wiet­na­mie, w któ­rych brał udział. Jed­nak gdy my­śli­wiec za­nikł w gór­nych par­tiach nieba, puł­kow­nik spo­chmur­niał.

Doj­rzaw­szy smu­tek na twa­rzy pa­sa­żera, Col­lins nie­śmiało się ode­zwał:

— Wszystko w po­rządku Wil­lia­mie?

— Masz ro­dzinę? — spy­tał puł­kow­nik.

Col­linsa za­sko­czyło to py­ta­nie.

— Nie… Nie mam ro­dziny. Od uro­dze­nia je­stem sie­rotą. Zo­sta­łem zna­le­ziony i wy­cho­wany przez ka­to­lic­kiego księ­dza.

— Przy­kro mi to sły­szeć synu. — Puł­kow­nik z wy­sił­kiem po­kle­pał Col­linsa po ra­mie­niu. — Ale wi­dać udało ci się wyjść na lu­dzi.

— Tak to prawda. Nie­stety nie było ła­two, brak ro­dzi­ców zo­sta­wia pewną skazę na du­szy i sercu przez całe ży­cie. Ich brak to jedna z dwóch naj­gor­szych rze­czy, jaka może spo­tkać czło­wieka.

— A jaka jest druga? — spy­tał za­cie­ka­wiony puł­kow­nik.

Col­lins przez mo­ment bał się ode­zwać, lecz za­raz się prze­ła­mał, mó­wiąc:

— Śmierć.

Puł­kow­nik zdzi­wiony tym, co usły­szał, od­parł:

— Śmierć? Prze­cież to naj­pięk­niej­sza przy­goda, jaką może ci po­da­ro­wać ży­cie. Na­wet kie­dyś mia­łem oka­zję ją roz­po­cząć i za­pewne nie­długo znów do­stą­pię tego za­szczytu.

Przez kilka chwil sie­dzieli w mil­cze­niu, słu­cha­jąc rów­no­mier­nej pracy sil­nika.

— Wi­dzę, że ze­psu­łem ro­man­tyczną at­mos­ferę — ode­zwał się puł­kow­nik. — A tak po­waż­nie jak­bym ci te­raz tu umarł, to po pro­stu ode­pnij pas, otwórz drzwi i wy­rzuć mnie na ze­wnątrz.

Ka­pi­tan, zro­biw­szy po­ważną minę, spoj­rzał na pa­sa­żera. Za­raz jed­nak się uśmiech­nął, krzy­cząc po woj­sko­wemu:

— Tak jest pa­nie puł­kow­niku!

Oby­dwaj wy­bu­chli grom­kim śmie­chem.

Roz­ko­szu­jąc się lo­tem, roz­ma­wiali o daw­nych cza­sach, kiedy to puł­kow­nik Evans był czyn­nym pi­lo­tem. Po­mimo róż­nicy po­ko­leń do­ga­dy­wali się jak sta­rzy przy­ja­ciele. Pi­lot na prośbę swo­jego pa­sa­żera wy­ko­nał jesz­cze kilka ma­new­rów, na­ru­sza­jąc przy tym prze­pisy bez­pie­czeń­stwa. Col­lins chciał spra­wić przy­jem­ność by­łemu pi­lo­towi, w końcu ro­zu­miał go jak nikt inny.

Po kilku ko­lej­nych mi­nu­tach lotu ka­pi­tan spoj­rzał na wskaź­nik pa­liwa. Zdał so­bie sprawę, że mu­szą za­raz za­wra­cać, aby bez pro­ble­mów po­wró­cić na lot­ni­sko Grand Ca­nyon West.

Po dzie­się­ciu mi­nu­tach wy­ko­nał skręt o sto osiem­dzie­siąt stopni.

Gdy ma­szyna wy­rów­nała lot, puł­kow­nik z wy­sił­kiem wska­zał pal­cem na ho­ry­zont.

— Wi­dzia­łeś ten błysk synu?

Col­lins ner­wowo roz­glą­dał się, ma­jąc obawy, że mogą nie­bez­piecz­nie zbli­żać się do in­nego sa­mo­lotu. Ru­szał głową na boki, pró­bu­jąc doj­rzeć rze­komy błysk, lecz niebo było czy­ste jak łza. Po­my­ślał, że puł­kow­nik z ra­cji wieku za­czyna mieć omamy wzro­kowe.

Ten jed­nak na­gle krzyk­nął z ca­łych sił:

— Tam po pra­wej, PTAK!

W ostat­niej chwili Col­lins do­strzegł obiekt, lecz nie był to ptak, tylko woj­skowy dron. In­stynk­tow­nie ścią­gnął wo­lant, uno­sząc dziób ma­szyny w górę. Nie­stety na ma­newr było już za późno, gwał­towne ude­rze­nie spra­wiło, że stra­cił przy­tom­ność.

***

Okropny chłód i ciem­ność. To wła­śnie czuł i wi­dział ka­pi­tan Col­lins, znaj­du­jąc się w nie­zna­nym mu miej­scu. Roz­glą­da­jąc się na­około, pró­bo­wał od­na­leźć się w ota­cza­ją­cym mroku.

Po chwili sta­rań uj­rzał po­je­dyn­cze bły­ski świa­tła, a na twa­rzy od­czuł de­li­katny po­wiew wia­tru, przy­wo­łu­jący do jego umy­słu mo­ment ude­rze­nia, przez co ogar­nęło go prze­ra­że­nie.

Sta­rał się po­ru­szać ręką oraz nogą, lecz nie od­czu­wał żad­nej z koń­czyn. Był je­dy­nie ob­ser­wa­to­rem, umy­słem uno­szą­cym się gdzieś w nie­zna­nej prze­strzeni.

Z mroku nie­spo­dzie­wa­nie za­częły wy­ła­niać się świe­tli­ste kropki. Wpierw było ich tylko kilka, lecz po chwili setki, ty­siące, a na­stęp­nie mi­lion gwiazd róż­nej wiel­ko­ści oraz barwy stwo­rzyło świe­tli­sty pej­zaż.

Col­lins mógłby tak spę­dzić całą wiecz­ność, pa­trząc na to ar­cy­dzieło. Jed­na­kże ota­cza­jące go ja­skrawe obiekty za­częły zmie­rzać w kie­runku wy­róż­nia­ją­cej się w od­dali czerni. Gwiazdy, znaj­du­jące się w jej po­bliżu, były naj­pierw roz­ry­wane, a na­stęp­nie po­chła­niane.

Ka­pi­tan zdał so­bie sprawę, że i on nie­uchron­nie zmie­rza w jej stronę.

Bę­dąc co­raz bli­żej, wi­dział jak wszystko w jej wnę­trzu, za­czyna wi­ro­wać z za­wrotną pręd­ko­ścią.

Wtem zo­stał ośle­piony przez na­głą eks­plo­zję, a białe draż­niące świa­tło wy­peł­niło wi­do­czną prze­strzeń. Acz­kol­wiek ośle­pia­jący blask ze­lżał tak szybko, jak się po­ja­wił, uka­zu­jąc oczom Col­linsa ma­te­ria­li­zu­jący się świat. Kon­tury z każdą ko­lejną se­kundą sta­wały się co­raz wy­raź­niej­sze, aż w końcu po­czuł pod sto­pami twardy grunt. Wi­dział swe nogi, lecz na­dal bra­ko­wało po­zo­sta­łych czę­ści ciała.

Za­fa­scy­no­wany ob­ser­wo­wał, jak na­około za­czy­nają go ota­czać lasy, prze­pla­tane na prze­mian przez zie­lone pola. W nie­wiel­kiej od­le­gło­ści doj­rzał ja­błoń, przy któ­rej stała nie­wy­raźna istota.

Po­sta­no­wił do niej po­dejść.

Bę­dąc co­raz bli­żej, zo­rien­to­wał się, że jest to ko­bieta ubrana w brą­zowo-biały cy­gań­ski strój. Na oko miała ze dwa­dzie­ścia kilka lat.

Zro­biw­szy jesz­cze parę kro­ków, przy­sta­nął, przy­glą­da­jąc się nie­zna­jo­mej. Mło­dzień­cza gładka twarz była naj­pięk­niej­szym ob­ra­zem, na jaki kie­dy­kol­wiek miał oka­zję pa­trzeć.

Urze­czony jej wi­do­kiem ob­ser­wo­wał jak dłu­gie kasz­ta­nowe włosy, ozdo­bione z jed­nej strony pę­kiem ja­gód, fa­lują na wie­trze.

Ob­cho­dząc ja­błoń, nie­zna­joma od czasu do czasu zer­kała na miej­sce, gdzie stał Col­lins. Po ko­lej­nym kółku po­de­szła do niego w ra­do­snych pod­sko­kach i sta­nąw­szy przed nim, do­tknęła dło­nią jego nie­wi­docz­nego ciała, spra­wia­jąc tym sa­mym, że w jed­nej chwili cały się zma­te­ria­li­zo­wał.

Ko­bieta, uj­rzaw­szy go w ca­łej swej oka­za­ło­ści, przy­tu­liła się do jego ciała. Col­lins pró­bo­wał się ode­zwać, lecz po­mimo usil­nych prób nie był w sta­nie nic po­wie­dzieć, tak jakby ja­kaś nie­znana siła za­szyła mu usta.

Nie­zna­joma od­stą­piła na krok, ro­biąc szczery uśmiech. Ka­pi­tan do­strzegł, że z jej oczu za­częły wy­do­by­wać się świe­tli­ste pro­mie­nie, prze­szy­wa­jące go na wskroś.

Col­lins za­chwiał się na no­gach, upa­da­jąc na ko­lana. Ko­bieta ukuc­nęła przy nim, głasz­cząc go czule po twa­rzy.

Po chwili pa­trze­nia wzro­kiem peł­nym no­stal­gii z jej ust wy­do­były się me­lo­dyjne słowa:

— Mu­sisz żyć Jo­se­phie. W twoim sercu znaj­duje się klucz do bram czasu… Mu­sisz ich ura­to­wać.

— Ale kogo? — za­py­tał.

— Tych, któ­rzy cię ota­czają.

Głosy za­mil­kły tak na­gle, jak się po­ja­wiły.

Ko­bieta pu­ściła twarz ka­pi­tana, od­cho­dząc z po­wro­tem w stronę ja­błoni.

Col­lins uj­rzał, że świat przed nim za­czyna się gwał­tow­nie roz­pa­dać.

Ostat­nim wi­dzia­nym ob­ra­zem była nie­zna­joma ma­cha­jąca do niego na po­że­gna­nie.

***

Nie­zno­śny szum wia­tru oraz chłodny pęd po­wie­trza spra­wiły, że Col­lins od­zy­skał świa­do­mość. Je­dy­nym spraw­nym okiem sta­rał się zo­rien­to­wać w sy­tu­acji, lecz je­dy­nie co był w sta­nie doj­rzeć to ko­lumnę ste­row­ni­czą bę­dącą w ka­ta­stro­fal­nym sta­nie.

Chciał jej do­tknąć, aby spraw­dzić, czy jest sprawna, lecz odłamki wbite w ręce spra­wiły, że stały się bez­władne. Pró­bo­wał rów­nież się ode­zwać, jed­na­kże ob­fi­cie krwa­wiący nos po­wo­do­wał du­szący ka­szel.

Prze­chy­liw­szy głowę w prawą stronę, uj­rzał puł­kow­nika Evansa, trzy­ma­ją­cego ręce na ste­rach, który z peł­nym opa­no­wa­niem pi­lo­to­wał ma­szynę.

Puł­kow­nik, uj­rzaw­szy przy­tom­nego Col­linsa, krzyk­nął ra­do­śnie:

— Ka­pi­ta­nie ty ży­jesz!

Col­lins jęk­nął z bólu.

— Po­wiedz mi jak twoje nogi? Czy czu­jesz nogi? Halo ka­pi­ta­nie!

Po chwi­lo­wym za­wie­sze­niu Col­lins spraw­dził, że jego nogi o dziwo są całe. Od­po­wie­dział bo­le­snym kiw­nię­ciem głowy.

— To wspa­niale! — od­krzyk­nął puł­kow­nik. — A te­raz po­słu­chaj, mu­simy współ­pra­co­wać! Moje nogi są jak z waty, mu­simy więc ko­or­dy­no­wać na­sze ru­chy! Jak po­wiem w prawo, to wci­skasz prawy pe­dał jak w lewo to lewy! Wiesz prze­cież, o co cho­dzi!

Puł­kow­ni­kowi od­po­wie­działo ko­lejne bo­le­sne kiw­nię­cie głowy.

Ma­szyna to raz opa­dała, to raz się wzno­siła, mio­tało nią na lewo i prawo to, że jesz­cze le­ciała, było jak cud, bo­ska in­ter­wen­cja lub so­lidna kon­struk­cja wy­ko­nana przez pro­jek­tan­tów.

Sa­mo­lot nie­bez­piecz­nie za­czął się zbli­żać w kie­runku ka­nionu.

Puł­kow­nik Evans wy­da­wał ko­mendy, dzięki czemu zdo­łali unik­nąć jed­nego nie­bez­pie­czeń­stwa.

Po kilku ko­lej­nych mi­nu­tach puł­kow­nik uświa­do­mił so­bie, że ma­szy­nie koń­czy się pa­liwo, ucie­ka­jące z prze­dziu­ra­wio­nych zbior­ni­ków, a bez re­gu­la­cji mocy sil­nika prze­padną gwał­tow­nie w kie­runku ziemi.

Po­sta­no­wił, że mu­szą lą­do­wać tu i te­raz na piasz­czy­stym pod­łożu po­ro­śnię­tym krze­wami.

Wie­lo­let­nie do­świad­cze­nie puł­kow­nika po­zwo­liło bez­piecz­nie ob­ni­żyć lot.

Wtem po­ja­wił się o wiele gor­szy pro­blem.

Uszko­dzone po­wierzch­nie ste­rowe unie­moż­li­wiały zmniej­sze­nie pręd­ko­ści, do war­to­ści po­zwa­la­ją­cej na bez­pieczne lą­do­wa­nie awa­ryjne. Na do­miar złego sa­mo­lot zno­siło w lewą stronę. Puł­kow­nik wie­dział, że przy ude­rze­niu z le­wej ka­pi­tan Col­lins zo­sta­nie za­bity na miej­scu.

Tyle razy na woj­nie był o włos od utraty ży­cia, a to wła­śnie jak na iro­nie w cza­sie po­koju śmierć chciała go za­brać ze sobą. Jego umysł dzia­łał na zwięk­szo­nych ob­ro­tach, pró­bu­jąc zna­leźć naj­lep­sze roz­wią­za­nie.

Po szyb­kim na­my­śle po­sta­no­wił, że ko­stu­cha na­cie­szy się tylko jedną du­szą.

Wziął głę­boki wdech i wy­po­wie­dział w my­ślach, słowa zwra­ca­jąc się do Boga, w któ­rego wie­rzył:

— Pa­nie… Je­śli to ma dziś na­stą­pić, to je­stem go­tów! Pro­szę tylko, za­opie­kuj się tym chłop­cem i mo­imi dziećmi… Bła­gam!

Spoj­rzaw­szy na cier­pią­cego Col­linsa, pu­ścił do niego oko, po czym krzyk­nął, pró­bu­jąc prze­bić się przez okropny dźwięk pę­dzą­cego po­wie­trza:

— Po­wo­dze­nia chłop­cze! To był za­szczyt z tobą le­cieć, może spo­tkamy się kie­dyś w in­nym cza­sie!

Puł­kow­nik ob­ni­żył lot i gdy koła zna­la­zły się o włos od po­wierzchni gruntu, wy­krze­sał z cho­rego ciała, co tylko mógł.

Wy­ko­nał skręt.

Prawe skrzy­dło ze­tknęło się z pod­ło­żem, a gra­wi­ta­cja po­twier­dziła swoją bru­tal­ność.

Ka­pi­tan Col­lins przed po­nowną utratą przy­tom­no­ści uj­rzał, jak puł­kow­nik Wil­liam Evans udał się na naj­pięk­niej­szą przy­godę, jaką może po­da­ro­wać ży­cie...
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: