- W empik go
Wybraniec Pokoju - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wybraniec Pokoju - ebook
Astan przez zdradę kompana trafia do kolonii, aby odpokutować winy. Podczas pobytu w nowym miejscu wszystko się zmienia, a on musi wybrać swoją ścieżkę, która będzie mieć wpływ na losy świata.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-227-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I — Zdrada kompana
Obudziłem się rano oślepiony światłem słonecznym przenikającym przez kraty więziennej celi. Nie wiem która była dokładnie godzina, ale na pewno gdzieś przed południem, gdyż słońce nie było na samym szczycie nieba. Czekałem aż po mnie przyjdą i zdecydują co ze mną, będzie czy ujrzę kolejny zachód słońca, a może są to moje ostatnie chwile na tym świecie. Teraz postanowiłem rozkoszować się ostatnimi trudami życia. Choć w aktualnej sytuacji to za wiele nie mogłem się rozkoszować. Może prześpię się jeszcze albo wezmę kamień wapienny i nakreślę coś na tej obskurnej ścianie lub będę nasłuchiwał rozmów przechodzących ludzi koło mojej celi? Kto wie, może ktoś pozwoli mi zbiec-utworzył się na jego twarzy drobny uśmiech.
Niestety wiedział, że tak się nie stanie, gdyż wszyscy jego pomagierzy i kompani już dawno zawiśli albo pod topór natychmiast poszli i został sam, czekając na wyrok.
Nagle wstał i postanowił spojrzeć, co się dzieje na zewnątrz poprzez małe okienko zabite żelaznymi kratami wprawdzie lekko zardzewiałymi, co więcej, była możliwość ich wyłamania, ale niestety, i tak by się nie wydostał, ponieważ okno było za małe. Musiałby być postury dziecka, aby myśleć o zmieszczeniu się przez taki mały otwór. Spostrzegł na początku lekki harmider przy straganie, gdzie handlowano żywnością. Kobieta wyraźnie była niezadowolona ze swojej transakcji, gdyż jak zauważył, wymachiwała handlarzowi workiem pełnym jakiegoś ziarna. Nieopodal widział, jak jeden obywatel miasta skradał się po cichu do skrzyni pewnego bogatego kupca ze Wschodu, u którego niegdyś wykonywał drobną sprawę, niestety nie dostąpił on zaszczytu poznania go osobiście. Jakby go poznał, to by na pewno nie siedział w tej ciemnej pełnej szczurów celi i nie nasłuchiwał, jak strażnicy śmieją oraz grają w kości ewentualnie w karty przy drzwiach do „jego pokoju”. Patrzył dalej przez kraty i zaobserwował pewną osobę, którą nie chciał już nigdy zobaczyć, był to jego kompan.
— Mawerd-pomyślał, a na jego twarzy można było zauważyć złowrogą minę.
Nadal kierował wzrok na jego kompan, śmieje się i pije ze strażnikami przy Karczmie. Mawerd był ubrany w bogato zdobione ubranie, na jego szyi wisiał naszyjnik z rubinem na palcach miał pełno złotych czy to srebrnych pierścionków. Przy pasie miał przyszytą pochwę na miecz. Zauważył też, że jednak nie zakrywa blizny zrobionej przez mój miecz oraz częściowo podpalonych włosów, które są dziełem Bena. Niestety Ben już nie będzie w stanie bardziej odpłacić wyrządzonych jego winy, bo już wisi nieopodal radujących się obywateli i strażników. Teraz zrozumiał nazwę tej karczmy „Pod Toporem”, gdyż centralnie obok jest szubienica.
Usłyszał kroki dochodzące zza drzwi. Od razu odstąpił od okienka i usiadł na posłaniu z siana na kamiennym bruku. Słyszał rozmowę:
— Ilu jeszcze ich tam mamy?
— Pięciu -odpowiedział strażnik z lekkim zdenerwowaniem.
— Wszyscy siedzą za to samo? — w głosie było słychać powagę i grozę.
— Nie.
— To mów, za co każdy tylko w skrócie.
— Dwóch za kradzieże, jeden za pobicie kupca… — jąkając się odpowiadał.
— No szybciej nie mam całego dnia.
— Już, już. Jeden jeszcze za groźby oraz podpalenie spichlerza, a ostatni…
— No wyduś to wreszcie.
— No Panie za ten głośny incydent co za to już powiesiliśmy lub od topora zginęli wszystkich jego kompanów.
— Jeszcze On tu jest.
— Tak Panie.
Zastała cisza, która trwała tylko chwilę, ale można było w niej usłyszeć koty, które na siebie parskały.
— Dobra tego, co pobił, kupca przekaż mu, że ma zapłacić 100 srebrnych litów dla kupca oraz 50 srebrnych litów dla królestwa. Jeśli się nie zgadza, powiedz mu, że idzie dziś na stryczek bądź będzie mieć jeszcze szansę w kolonii.
— Tym złodziejom powiedz, że za trzy dni jadą razem z naszym „wojownikiem”, jeśli będzie miał ochotę, bo myślę, że wybierze tę opcję, bo nie sądzę, żeby miał takie pieniądze na wykup.
— Ten, co groził i podpalił nasze zapasy, to od razu bym go dał do ścięcia, ale przybył we własnej osobie Lord i kazał każdego skazańca obarczyć wielkimi kosztami albo kopalnia, więc dam mu szansę na wykup-roześmiał się głośno.
— Jak sądzisz strażniku, ile mu dać na wykup?
— Z 10 złotych litów Panie?
— Dobrze myślisz.
— Dzięki Ci Panie-powiedział radośnie pełen dumy strażnik.
— Dobra, powiedz mu, że ma zapłacić 10 złotych litów za koszty pokrycia strat oraz 250 srebrnych za zadośćuczynienie.
— A ten od incydentu?
— A jego macie mi przyprowadzić do mojej kwatery pod wieczór. Muszę z nim jeszcze porozmawiać.
— Strażniku i jeszcze zawołaj tego Marisa, żeby spisał wszystko, opisał ich zarzuty oraz inne tego typu rzeczy, od kiedy zasiadł na tronie nasz nowy król, wymaga tego niestety.
— Tak Panie.
Wstałem z posłania i zastanawiałem się, o co może jeszcze jemu chodzić, czemu od razu nie wysłał mnie na stryczek lub do tej kolonii jak im potrzeba ludzi. Czego on ode mnie oczekuje?
Rozmyślając tak przez kilka minut, usłyszał jak prawdopodobnie, wchodzi do cel jeden ze strażników z pewnym starszym siwowłosym mężczyzną, który pod pachą trzymał pergamin, atrament i pióro. Na to wychodzi, że to był ów Maris.
Na początku wszedł do celi ze złodziejami. Ja próbowałem nasłuchiwać jego rozmowę.
— Najpierw ty z czarną brodą-mężczyzna popatrzył w jego stronę.
— Imię?
— Torn.
— Skąd pochodzisz?
— Z Warenu.
Pomyślałem, gdzie mogło leżeć to miasto. Przypomniałem sobie, że widział to miasto na mapie leżące gdzieś na granicy Południa Królestwa Luzarun.
— Wiesz, za co jesteś zamknięty?
— Tak-odpowiedział ze smutkiem.
— Twoją karą będzie praca w kolonii na rzecz Królestwa Luzarun.
— Przez ile czasu będę musiał tam pracować? — zapytał ze spokojem.
— Niestety, powiem Ci, okradłeś w niewłaściwym momencie, wojna nadchodzi i ludzi oraz pieniędzy potrzeba więc długo posiedzisz w kolonii.
Ta sama procedura pytań spotkała drugiego ze złodziejów, awanturnika i podpalacza. Myślałem, że teraz przyjdzie moja kolej na odpowiadanie na te głupie pytania. Okazało się jednak, że Maris wszedł do komnaty, gdzie przebywał strażnik.
— A ten w celi z oknem też do formularza?
— Nie ten będzie przesłuchiwany jeszcze przez kapitana.
— Dobrze to ja już skończyłem swoją pracę.
Maris wyszedł.
Dzień ciągnął się, że zauważył jak słońce dopiero, znalazło się na szczycie nieba. Leżałem i ciągle obserwowałem, jak słońce zmienia swoje położenie. Nagle z tego rozmyślania obudził go strażnik, który wydawał porcję jedzenia dla skazańców. Wziąłem swój przydział, położyłem się na sianie i dalej rozmyślałem, co się może stać dzisiejszego wieczora. Postanowiłem się zdrzemnąć, aby ciągle nie obserwować słońca ani nie słuchać rumoru dochodzącego ze straganów i karczmy.
Nastał wieczór, jeden ze strażników otworzył celę i kopnął mnie, abym się zbudził. Dwóch innych podniosło mnie i prowadziło przez szereg pokoi. Pokoje wszystkie były takie sama kamienne ściany, zniszczone ciemne drewno na podłodze jeden pokój pełen stolików i krzeseł. Drugi same łóżka i skrzynie. Kolejne to głównie jakiś stolik i parę krzeseł oraz stojaki na broń czy zbroje. Wszędzie roiło się od strażników. Dotarliśmy do rozwidlenia, gdzie znajdowały się żelazne drzwi oraz po prawej stronie wyjście na plac ćwiczebny dla rekrutów, a za nim brama i wolność, której już chyba nie doświadczę-pomyślał. Jeden ze strażników walną w żelazne drzwi. Po chwili zostały uchylone. Wprowadzono mnie i umiejscowili mnie na krześle, dwóch strażników wyszło po skinieniu palca kapitana straży.Reszta strażników, którzy znajdowali się w pomieszczeniu, ustawiła się koło drzwi i stała, czekając na jakikolwiek rozkaz, trzymając przy tym rękę przy broni. Zacząłem powoli rozglądać się po komnacie kapitana, była zupełnie inna niż te pokoje, po których mnie wlekli. Na ścianach wisiały obrazy, znajdowało się pełno półek zapełnionych książkami, łóżko wyglądało o wiele lepiej, niż to na czym spali strażnicy. Biurko pełne różnych dokumentów i książek, a cały pokój rozjaśniany przez światło w kominku znajdujące się za plecami kapitana. Przyjrzałem się ostrożnie jeszcze kapitanowi, który pisał coś na pergaminie i nie zwracał na mnie uwagi. Miał brązowe włosy średniej długości, lekki zarost i bliznę wokół prawego oka. Był szeroki w barkach i umięśniony. Nagle skończył pisać i spojrzał na mnie, jego wzrok nie był przyjemny, niebieskie oczy dawały chłód, który posuwał się na moim ciele.
— I co masz mi do powiedzenia? -powiedział stanowczo kapitan.
— Myślisz, że twój wybryk skończy się na zesłaniu do kolonii albo to, że dam ci szybko odejść z tego świata?
Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć.
— Mało rozmowny jesteś. Twoi kompani bardziej gadatliwi byli.
Nastała cisza z dworu było słyszeć sowę, która nieprzerwanie wydawała głos oraz psy, które wyły do księżyca.
— Albo jesteś głupcem, albo mądralą-powiedział srogo.
— Powiem tak, będziesz mi odpowiadał na moje pytania krótko i na temat albo spędzisz kolejne dni w celi, ale tym razem bez jadła.
— Mawred twój kompan postąpił słusznie i od razu pobiegł do nas, opowiedział o wszystkim, więc teraz żyje mu się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że ty również rozegrasz to dobrze.
— No to zaczynamy, kto wam zlecił zabójstwo Króla Roda.
Chwilę się namyślałem, ale nie wiedziałem, o czym on mówi przecież owszem miałem zabić pewnego człowieka, to miał być szlachecki kupiec Verard szef gildii kupieckiej, dzięki czemu mu zleceniodawca mógłby stać się przywódcą tejże gildii. Za marne 50 srebrnych litów dopuścić się zabójstwa Króla Roda. Zastanawiam się teraz jak powiedzieć, że nie wiem, o czym on mówi, bądź powiedzieć o zleceniu na zabójstwo, ale nie Króla. Po chwili zastanowienia;
— Nie wiem nic o żadnym zabójstwie.
— Nie pogarszaj swojej sytuacji-powiedział stanowczo.
— Ale ja nic nie wiem o zamachu na Króla Roda.
— Twój kompan Mawerd powiedział, że ty wraz z resztą drużyny mieliście zastawić pułapkę na północ od strony miasta, gdy, Król miał wracać z klasztoru Magów.
Byłem bardzo zdziwiony całą sytuacją, jaką przedstawia kapitan straży, ale po chwili zrozumiałem, że właśnie na tym wzbogacił się Mawerd, sprzedając zmienioną wersję wydarzeń tak, aby zarobić dużo więcej. Przez kilka dni siedziałem w tej ciemnej celi za to, że ten zdrajca wygadał wszystko strażnikom, ale jeszcze uwydatnił swoją opowieść. Zamienił kupca na króla i teraz przez jego podstęp znajduje się za kratami, a inni już są w zaświatach.
Był poranek dwa dni, gdy miał się wydarzyć wypadek kupca w lesie. Mawerd przyszedł z miasta z prowiantem na następne kilka dni. Jak widziałem w oddali, Ben zbierał chrust do powoli wygaszającego się ogniska, a Lenar napełniał bukłaki wodą ze strumyka płynącego nieopodal. Kir i Zir ostrzyli swoje miecze, każdy z nich miał przy sobie zawsze trzy sztuki na wszelki wypadek. Ja leżałem i czekałem, jakie informacje przynosi nasz towarzysz od szefa.
Gdy zbliżało się już południe, wszyscy usiedli koło ogniska w naszej skrytce w lesie. Mawerd opowiadał, na czym ma polegać zadanie nadane im przez zleceniodawcę. Przekazał też, że ów kupiec, którego mamy zabić będzie wędrował szlakiem na wzgórzu za trzy dni. Mieliśmy więc dużo czasu na przygotowania zasadzki. Nagle zniecierpliwieni bracia Kir i Zir zapytali.
— Ile?
— Czego, ile? — odpowiedział Mawerd.
— Ile na głowę? — powiedział Zir.
— 50 srebrnych litów.
— Trochę mało-z niesmakiem odpowiada Ben.
— Chociaż po 100 srebrnych litów mógł dać-odpowiedziałem.
— Zawsze jakiś grosz wpadnie do kieszeni-powiedział z dziwnym uśmiechem.
— No tak, ale na długo to nam nie starczy.
— Nie martw się, znajdziemy szybko jakieś nowe zlecenie. Jak się uda zasadzka to dostaniem okazalsze zlecenia.
— Dobra zjedzmy, odpocznijmy do rana i idziemy sprawdzić, jakie możemy zastawić pułapki na tym szlaku.
Następnego dnia udaliśmy się na szlak i sprawdziliśmy, jakie mamy możliwości. Mawerd był nadmiernie radosny i szczęśliwy, jak zawsze mogliśmy zobaczyć, że nie skrywał emocji, i to był błąd w naszym zawodzie. Chciałem zapytać go, czemu się tak raduje, choć nie ma z czego, bo wynagrodzenie marne plan nasz może się nie powieść. Może zahaczył w mieście o jakąś tawernę i spotkał jakąś kobietę, która spędziła z nim miły wieczór. Chociaż jeden z naszej kompani jest wesoły z tej marnej sytuacji, w jakiej się znajdujemy.
Dotarliśmy na szlak, gdzie za dwa dni ma znaleźć się karawana kupiecka podążająca do miasta.
— Dobre miejsce mamy, możemy spokojnie ustawić się na wzgórzu i ich ostrzelać- powiedział Mawerd.
— Racja, ale także zetniemy dwa drzewa jedno z przodu, drugie z tyłu, aby unieruchomić ich w jednym miejscu. Konnica wtedy nie będzie mogła się poruszać na tak wąskim szlaku. Wtedy zaczniemy ich ostrzeliwać, a niedobitków weźmiemy i mieczami dobijemy. — stwierdził Ben, pochylając się po patyk.
— Ale musimy najpierw przepuścić zwiadowców, którzy zapewne będą sprawdzać, czy zasadzki żadnej nie ma.
— Dobra to bierzmy się do pracy, podciąć należy trochę już te drzewa i przygotować kilkadziesiąt strzał.
Przygotowaliśmy szlak na nadejście Verarda i wróciliśmy do obozu wieczorem, gdy słońce już skryło się za górami. Las wtedy wydawał się przerażający, odgłosy fauny leśnej było słychać wokół nas. Ciemność, jaka powiła las niewyobrażalnie, ukazywała wszystko wręcz identyczne w tym mroku i co chwilę można było uderzać o drzewa.
Rozświetlaliśmy drogę do naszego obozu za pomocą pochodni, ale dużo to nie pomagało. Usiedliśmy przy rozpalonym ognisku, zjedliśmy posiłek i zasnęliśmy w odgłosach lasu.
Obudziły mnie szmery i łamanie patyków. Zauważyłem, jak Mawerd gdzieś postanawia wyjść. Pomyślałem, że zapewne za potrzebą. Nie zastanawiając się dłużej, poszedłem dalej spać. Nastał ranek, wszyscy kompani oprócz Mawerda spali, a jego nigdzie nie było. Zaczęło mi się wydawać to nieco podejrzane. Przychodzi rozradowany z miasta, ilości gotówki, jaką możemy uzyskać za zadanie, nie trapi go i to, że w nocy gdzieś wyszedł… — nagle jego przemyślenia przerwał cały garnizon straży miejskiej.
— Wstawać-wykrzyczał jeden ze strażników-Wstawać i ręce na widoku.
— Bez żadnych wybryków mi tu. Ty tam nawet nie próbuj.
— No moi drodzy udamy się do miasta i wszystko nam opowiecie, wszystko-roześmiał się strażnik.
Wstaliśmy i powoli wychodziliśmy z jaskini, gdy nagle zauważyliśmy, jak przy wyjściu jeden ze strażników daje sakwę pełną zapewne litów naszemu kompanowi Mawerdowi. Nie wytrzymałem i wyciągnąłem z buta sztylet. Podbiegłem do niego na tyle blisko, aby skaleczyć mu twarz, bo do wbicia w szyi ostrza zabrakło chwili. Niestety jeden ze strażników złapał mnie w odpowiedniej momencie i obezwładnił. Niepostrzeżenie Ben wziął z ogniska płonącą kawałek drewna i uderzył go tak, że jego włosy zajęły się ogniem. Mawerd panicznie wskoczył do strumyka, który płyną nieopodal. Ben za to dostał w twarz tak mocno, że leżał nieprzytomny.
— Dość!! — krzyknął jeden strażnik-Jeszcze, któryś coś zrobi, od razu zostanie zabity.
Wszyscy jednak już nie mogli nic spowodować temu zdrajcy krzywdy, który uśmiecha się w ich stronę. Wydusiłem jeszcze jedno pytanie w jego kierunku:
— Dlaczego?
— No to, co będziesz rozmawiał czy nie?
Milczałem, bo czekał tylko na przyznanie się do winy, której nie uczyniłem.
— Gadaj, powiedz tylko kto ci to zlecił.
— Nie, nie będziesz ze mną rozmawiał? To może będziesz rozmowny za parę dni?
Nagle do komnaty wszedł ten stary siwowłosy mężczyzna, którego widział w celi, jak sporządzał formularze.
— Maris czego chcesz? Nie widzisz, że jestem trochę zajęty?
— Widzę, że masz pracę, ale mam list od Lorda.
Maris kładzie list na biurku koło kapitana i spogląda przy okazji na mnie z ciekawością.
— Czego ten nasz miłościwy władca miasta chce ode mnie … — rozpakowuje pieczęć i czyta list.
Gariss, masz mi do jutro zdobyć minimum dziesięciu ludzi do kolonii oraz 10 000 srebrnych litów na pokrycie wykucia broni, oraz pancerzy. Do tego każdy podejrzany, którego macie w tej cholernej księdze ma albo zapłacić, albo wyrusza do kolonii za dwa dni. Nie obchodzi mnie to, że ty nie zajmujesz się zbieraniem pieniędzy. Ostatnia sprawa to przyślij do mnie jutro z samego rana tego mężczyznę, który powiedział nam o zamachu na Króla Roda, władca chce się z nim widzieć przed odjazdem z Koros do stolicy.
Lord Baris
Gdy kapitan straży czytał, Maris uważnie przyglądał się mnie, co trochę zaczęło mnie denerwować. Widziałem, jak coś ten starzec zapisywał na pergaminie.
Kapitan skończył czytać i spojrzał na Marisa, skinął palcem, aby podszedł bliżej. Najwidoczniej miał mu coś do przekazania.
— Dobra nie chcesz mówić? — nagle powiedział-To za dwa dni jedziesz do kolonii.
— Chyba że masz coś do powiedzenia.
Postanowiłem milczeć, bo i tak mojej sytuacji to nie polepszy, a jedynie pogorszy.
— Eh zabrać mi go-powiedział ze zrzędliwym głosem.
— A ty Maris jutro dopisz go do tych formularzy, nie chce później mieć problemów.
Maris skinął głowę jako potwierdzenie.
Podeszli do mnie strażnicy wzięli pod pachę i zaprowadzili do celi. Wychodząc, słyszałem jeszcze, jak kapitan rozmawiał z Marisem o jakiejś księdze.
Dotarłem do celi, postanowiłem od razu, że pójdę spać, skoro nie wiem, czy później będę mieć czas na sen.
Nastał kolejny dzień i usłyszałem, jak ktoś wchodzi do moje celi, był to Maris, który oparł się o kamienną ścianę i wyjął z płaszcza pergamin, atrament i pióro. Widząc, że wstałem, rozpoczął swoją powinność.
— Imię?
Zastanawiając się chwile, po co są te papierki przecież każdy, który odpowiada na nie, może skłamać. Nie muszę mówić prawdy o moim pochodzeniu czy imieniu, lecz też co mi da, że zełgam.
— Serand-odpowiedziałem kłamiąc.
— Imię? — powtórzył.
— Serand-pomyślałem, że nie usłyszał.
— Ostatni raz powtórzę imię?
Trochę mnie to przeraziło, czyli zapewne wiedzą już kim jestem i po prostu to jest tylko przedstawienie. Czyli nie mam wyjścia i muszę powiedzieć mu całą prawdę.
— Astan.
— Skąd pochodzisz?
— Stąd, z miasta Koros-pokazałem palcem na okno z kratami.
— Wiesz, za co jesteś skazany?
— Prawdopodobnie za zamach na Króla Roda, którego nie miałem w planach zaatakować tylko pewnego kupca-powiedziałem bez zastanowienia.
Maris spojrzał na mnie i po chwili zanotował zapewne to, co powiedziałem.
— Czemu nie powiedziałeś kapitanowi, że nie miałeś w planach morderstwa kupca, a nie króla?
— Bo wiedziałem, że to może tylko pogorszyć moją sytuację. Mawerd wiedział, jak rozegrać tę całą akcję, żeby wyjść z korzyścią.
Nagle roześmiał się Maris.
— Mogę cię zapewnić, że będziesz miał okazję się jeszcze z nim widzieć za jakiś czas-powiedział to szerokim uśmiechem.
— Co jakim cudem?
— Nieważne. Jesteś skazany na pracę w kolonii dla Królestwa Luzarun.
— Eh dzięki za tą niespodziewaną informacje-powiedziałem z ironią.
— Mam dla ciebie ostatnią radę zjedz coś i się wyśpij, bo jak wyruszyć jutro nie będziesz już mógł pozwolić sobie na takie wygody-roześmiał się i prawie się zadławił ze śmiechu.
Moris wyszedł, ja postanowiłem poczekać, aż przyniosą posiłek. Spoglądałem za krat na tętniące życiem miasto i czekałem. Po paru godzinach przyszedł strażnik, dał jadło i powiedział do wszystkich skazańców:
— Delektujcie się nim, bo to może być wasz ostatni taki posiłek w waszym marnym życiu.
Zamknął drzwi na klucz i zapewne poszedł dalej grać w karty z resztą strażników. Zjadłem tę papkę, którą nam przyniósł i postanowiłem się zdrzemnąć, bo nic innego nie mogłem robić w tym więzieniu.
Obudziłem się po niespełna paru godzinach snu przez hałasy dobiegające z pokoju strażników.
— Zostawicie mnie!! Ja jestem niewinny!! Puszczajcie!!
— Uspokój się, bo jak nie to tak cię zdzielę, że popamiętasz!!
— Przecież wam pomogłem, czemu mnie teraz chcecie umieścić razem z nim??!!
— Ja do ciebie nic nie mam, ale rozkaz to rozkaz.
— Czyj to rozkaz?! Ja mam poparcie Króla!!
— A to trochę śmieszna sprawa.
— Czemu śmieszna moczymordo jeden?!
— Po pierwsze nie obrażaj, bo cię zdzielę. Po drugie to sam Król kazał cię tu wsadzić-mówiąc śmiejącym głosem.
— Co?!
— A no tak, a teraz bądź na tyle uprzejmy jak wtedy, gdy nam pomogłeś.
Osoba już nie wrzeszczała, nie utrudniała oraz wykonywał wszystkie polecenia strażnika.
Otworzyły się drzwi lochu. Pojawiły się dwie sylwetki, strażnika i druga bardzo mi kogoś przypominająca. Niestety nie mogłem dokładnie sprawdzić, kto to był, bo wylądował w ostatniej celi najdalej ode mnie. Po wyjściu strażnika zapadła cisza. Poszedłem dalej spać.
Wieczór nadszedł, a Astan spał nadal. Do cel zawitał znowu strażnik z nowymi skazańcami łapanymi za najmniejsze złamanie prawa. Maris co chwilę zadawał te same pytania, co nowoprzybyłym skazańcom.
Gariss próbował zdobyć jak najszybciej najwięcej ludzi do kolonii i do tego też przejmował ich majątki, by zgromadzić potrzebne fundusze. Miał na to mało czasu. Jutro w południe wyrusza karawana wraz ze skazańcami do kolonii, aby ich umieścić głównie w kopalniach rudy Xezanu, której są wykuwane najostrzejsze miecze czy topory oraz pancerze twarde jak skała, a zarazem lekkie jak piórko. Z karawaną oprócz zwykłej straży więziennej wyruszą dwa oddziały jako wsparcie, gdyż inne Królestwa mają ochotę na zajęcia tejże kopalni z tym wspaniałym surowcem, ponieważ jest niezwykle rzadko spotykana na kontynencie. Na całym tym lądzie znajduje się tylko trzy złoża w Królestwie Luzarun i dwie na Północy w Nardamis gdzie ciągle jest toczona wojna między rasowa pomiędzy ludźmi, krasnoludami oraz zielonoskórymi, którzy aktualnie wygrywają tę wojnę na północy. Nie wiadomo czy niedługo nie wypędzą zarówno, jak i ludzi jak krasnoludy z tych ziem.
Na całym kontynencie panowała bądź za niedługo będzie panować wojna Królestwa ze Wschodu niedługo, przemieszczają się na zachód, gdyż pustynia staje się coraz bardziej niebezpieczna. W mroku można tam zauważyć chorych ludzi z wyglądu, ale sprawnych bardziej niż za życia. Przez to może wybuchnąć konflikt pomiędzy Królestwami Wschodu a Królestwem Luzarun. Tylko w głębokich lasach Erdes na zachód od Luzarun powinien być spokój i cisza, gdyż elfy chcą żyć w zgodzie z każdą rasą. Elfy wydały dekret i puścili go w świat do wszystkich Królestw, jeśli nie wejdą bez pozwolenia na ich ziemię nic nikomu się nie stanie, a jakby ktoś, choć na chwilę przebywałby zostanie od razu zabity. Tę wiadomość puścili świat wiele lat temu i nikt nie postanowił się tam wkroczyć. Świat ten był ponoć najcudowniejszy, bo sama natura pomagała elfom żyć w zgodzie. Oprócz tych Królestw pełno było wysp zajętych przez pomniejsze państwa i inne królestwa.
Nastał poranek kolejnego dnia, gdzie tym razem nie obudziłem się poprzez promienie słoneczne, lecz hałasy z cel, które zrobiły się pełniejsze od wczoraj. Poranek nie był przyjemny, jak ostatnie dni słońce skryło się za potężną warstwą chmur, z który niedługo mógł spaść deszcz, aby jeszcze bardziej uprzykrzyć ten paskudny dzień. Po tym, jak za parę godzin będę musiał wyruszyć razem z resztą skazańców do tej kolonii, aby zapewne kopać całymi dniami i nocami tylko po to, żeby niby odkupić swoje winy. Leżałem i ciągle się zastanawiałem co miał mi do przekazania Maris, że spotkam się z Mawerdem, może to on tak szarpał się wczorajszego dnia albo teraz jest gdzieś pośród tych wszystkich ludzi z cel. Nagle spostrzegłem, że pod oknem śpi jakiś człowiek. Na to wychodzi, nie mają już cel dla każdego z osobna.
— Ciekawe czy uda się przetrwać w tej kolonii, chociaż tydzień? — dźwięk wydanych słów dochodził z celi obok.
— Nie licz na to, daję ci co najmniej trzy dni-radosnym głosem odpowiadając.
— A co może ty przeżyjesz, więcej?
— Na pewno.
— Ciekawe jakim sposobem?
— Dlatego, że nie myślę, ile dni będę tam przy życiu.
Nagle do lochu wchodzi kapitan straży i wymachem dłoni pokazuje strażnikom, żeby otwierali cele. Co dziwne jeszcze nie ma nawet południa, jest wczesny poranek, czyżby plany uległy zmianie? — pomyślałem podczas wychodzenia razem ze strażnikiem.
Na szczęście obawy o fatalną pogodę tego dnia się nie sprawdziły i jak wyszliśmy na plac treningowy, mogliśmy ujrzeć ciepłe promienie słoneczne ogrzewające nasze ciała.
Czekałem stojąc przy beczce z wodą na resztę skazańców. Spojrzałem w drzwi, gdzie kolejno wyprowadzano nowych ludzi i zobaczyłem pewną znajomą twarz. Aż nagle zawrzało i chciałem od razu skoczyć do niego z pięściami, lecz powstrzymał mnie strażnik, który wyczytał z mojej twarzy, co się święci, do czego może za chwilę dojść na tym placu treningowym. Chwycił mnie za ramię i tylko wymownym gestem pokazał, żebym lepiej tego nie robił. Cofnąłem się i usiadłem na stogu siana. Mawerd nie zauważył mnie albo nie chciał, bo wie co go czeka za to co zrobił.
Z oddali widać nadchodzący mały oddział, gdzie przewodził nim Lord Baris. Widać, że był bardzo zadowolony, widząc jak coraz to więcej osób, wychodzi z budynku z zakutymi rękami. Podszedł do kapitana straży, który siedział pod dachem, gdzie liczył pieniądze zebrane z majątków skazańców.
— Dobra robota Gariss, nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
— Dziękuje mój Lordzie.
— No to ilu mamy tych więźniów?
— Będzie z siedemnastu.
— Doskonale, a jak sprawa z funduszami?
— Zaraz powiem Lordzie, lecz musi mi dać jakieś jeszcze kilka minut, żebym wszystko podliczył.
— Dobrze, dobrze wstępnie jak przeczuwasz mam te cholerne 10 000 litów srebrnych?
— Połowę tej sumy to jedna osoba zapewniła.
— Który taki majętny był?
— Ten, co na pomógł z tym incydentem na króla.
— Za co został skazany, że się tu znalazł?
— A za to, że obrażał po pijaku króla i groził mu oraz próbę wtargnięcia na posesje, gdzie jeszcze przebywał Król Rod na spoczynku.
— Mógł żyć ze spokojem praktycznie do śmierci z taką sumą.
— Mógł, ale to zaprzepaścił jego wola, teraz będzie kopać razem z innymi.
— Wszyscy spisani na papier?
— Tak zaraz Maris przyniesie dokumenty.
— Doskonale ciekawe jak tam sytuacja w kolonii, dawno nie wysyłaliśmy tam ludzi, lecz mówili, że jak czegoś będą potrzebować, to dadzą znać, a z ich strony cisza.
— Może świetnie im idzie i nie potrzebują pomocy, dosyłają przecież nam partię rudy, więc nie trzeba się martwić.
— Niestety, ale za ten miesiąc jeszcze nie przybyła dostawa.
— Może problemy z zebraniem ludzi do ochrony karawany? Przecież wiadomo, ile tam się znajduje skazańców dwa razy tyle albo i więcej niż straży.
— Właśnie dlatego jadę osobiście, trzeba odebrać rudę i się zbroić. Niedługo będą ciężkie czasy.
— To prawda. Dobra mam wszystko policzone.
— Ile wyszło tych funduszy?
— 10 521 litów srebrnych i …
— Doskonale-przerwał Baris kapitanowi
— Niech Lord posłucha jeszcze mamy oprócz tej sumy 2 złote lity.
— To jeszcze lepiej, ale wiesz co-ściszył głos nagle.
Nadstawił ucho kapitan i po chwili przytaknął na jego propozycje. Obaj schowali pewny drobny pakunek do kieszeni.
— Mamy już chyba wszystko gotowe do wymarszu.
— O Maris już jesteś, doskonale.
Maris skłonił się i podał dokumenty. Potem bez słowa odszedł w stronę miasta.
— Teraz mamy już wszystko gotowe. Straż ustawić ich w szeregu i ładować do wozów.
Straż wykonała rozkaz. Były dwa wozy na szczęście Mawerda znalazł się w przeciwnym. Po paru minutach czekania usłyszałem rozkaz wymarszu. Przez małe szczeliny z karawany widziałem, jak przemieszczamy się dalej i dalej. Byliśmy już nieopodal miejsca, skąd zabrali mnie do lochu za rzekomy zamach na króla. Gdy znaleźliśmy się już na wniesieniu, zauważyłem, jak w oddali znika miasto, gdzie spędziłem całe swoje życie. Miasto samo w sobie nie było wielkie, ale było z jednym z ważniejszych w całym Królestwie ze względów strategicznych. Koros było jednym z trzech miast z całego Królestwa, które miało dostęp do oceanu. Przez to staje się ważnym punktem handlowym oraz gospodarczym kraju.
Podróż ma trwać kilka dni, usłyszałem to od strażników jadących konno koło naszej karawany. Postój dopiero ma być, jak przebrniemy przez ten szeroko rozciągający się gęsty las, aż napotkamy jakąś karczmę lub gospodarstwo.
Minęło już parę godzin, od kiedy wyruszyliśmy z miasta, promienie słonecznie już nie dochodziły tak wyraźnie, jak wcześniej, więc można po tym wnioskować, że zbliża się wieczór. Niedługo po moich rozmyślaniach Lord Baris kazał kilku strażników pojechać przodem i się zorientować, ile czasu zejdzie im dotarcie do tawerny lub jakiegoś gospodarstwa, aby mieć warunki zrobić postój. Po wyruszeniu zwiadowców my dalej swoim tempem gnaliśmy dalej do przodu. W tym czasie chciałem zabić czas, czekając, aż dadzą nam wyjść wyprostować kości, więc postanowiłem nasłuchiwać odgłosów lasu. Mógłbym oczywiście też, zamiast tego porozmawiać z innymi kompanami niedoli, ale nie widziałem w tym najmniejszego sensu. Jedyną inną rzecz, jaką teraz bym chciał zrobić to zbić Mawerda na kwaśne jabłko za jego czynny. Nasłuchując uważnie, głównie słyszałem wycie wilków lub dźwięk sów siedzących na drzewach i kołyszących swoją głową w jedną i w drugą stronę.
Nagle wrócili zwiadowcy i poinformowali Lorda o tym, że niecała godzina jazdy zajmie nam dotarcie do gospodarstwa farmera Beresa. Beres jak mi było wiadomo żył jako jeden z największych producentów zboża w tej części kontynentu. Posiadał on wiele gospodarstw rozsianych w całych rejonach miasta Koros. Baris machnął ręką do woźnicy, na znak, aby postarał się pospieszyć woły ciągnące skazańców. Można było poczuć, że przyspieszyliśmy tempo naszej podróży, ponieważ całą dalszą drogę do gospodarstwa wszyscy skazańcy podskakiwali przez nierówności w drogach.
Gospodarstwo było małe, ale bardzo dobrze wykorzystywało teren na uprawę zboża. W cały skład budynków wchodziła jedna wielki dom dla nadzorującego i strażników, obok niego był stodoła, które najlepsze lata swojego użytkowania już ma za sobą. Spichlerz zbudowany na wzniesieniu wraz z wieżą dla strażnika. Za tymi wszystkimi budynkami był ogromny młyn, który pracował nawet w nocy, bo taką ideę preferował Beres. Gospodarstwo ma pracować zarówno za dnia, jak i w nocy. Dlatego dla swoich pracowników oferował system, że pracujesz w nocy lub w dzień. Każdy z jego pracowników miał od razu się określić co do tej sprawy, a jak nie dawał rady, zostawał wywalany z gospodarstwa po uprzednim szkodą, jakie wyrządził, nie pracując w swoim czasie. Ciężka praca, ale naprawdę zarobki są bardzo godziwe jak na taką robotę w gospodarstwie. Dostają oni w zależności czy pracują w dzień, czy w nocy od 8 do 12 litów srebrnych.
Karawana nagle się zatrzymała. Ze szpary widziałem, jak Lord idzie do nadzorcy całego gospodarstwa. Po chwili słyszę:
— Szykować się-powiedział jeden ze strażników.
Drzwi karawany zostały uchylone i wyprowadzano nas każdego po kolei. Ustawiono nas w szeregu przed wejściem do stodoły. Czyli dzisiejszą naszą kwaterą lepsze to niż cała noc spędzą w wozie. Po obwieszczeniu kar za próbę ucieczki kazano nam wejść do stodoły i znaleźć miejsce do spania. Budynek ten na zewnątrz wydawał się mały i na pewno nie pomieści wszystkich skazańców, ale jak weszliśmy, zobaczyliśmy przestronne miejsce. W środku znajdowała się jednak tylko słoma, dużo też jej tam nie było więc ci, co się szybko spostrzegli i zabrali, będą mieli się na czym przespać. Niestety nie byłem jednych z nich, bo podziwiałem wielkość tej stodoły, choć wydawała mi się na bardzo mała, jak się do niej zbliżałem. Znalazłem sobie miejsce blisko drabiny, która kierowała na wyższe piętro, gdzie miało spać kilku strażników. Do stodoły prowadziły tylko dwa wejścia właśnie przez górną część, gdzie zadomowili się strażnicy oraz przez główne drzwi stodoły, które zostały zamknięte na klucz, do tego słychać było za nimi garstkę straży.
Rozglądałem się za Marwedem, żeby zobaczyć, czy da się do niego podejść i wyjaśnić parę spraw. Niestety nie mogłem go znaleźć, ukrył się gdzieś pewnie w tej garstce ludzi. Postanowiłem zasnąć i korzystać z ostatnich chwil snu. Praca w kopalni ponoć nigdy się nie kończy.
Była już ciemna noc, blask księżyca wkradał się do budynku. Nagle coś mnie obudziło. Był to jakiś rumor wokół ludzi po przeciwnej stronie mojego legowiska. Na początku niezbyt mnie to interesowało, myślałem sobie, że będą próbować uciec mimo kar, jakie nam przedstawił Baris. Jednak okazało się, że to nie o to chodziło. Niezainteresowany tą sytuacją próbowałem dalej zasnąć. Możliwie po godzinie obudziło mnie kopnięcie jakiegoś ogromnego mężczyzny. Pomyślałem, że jest to jeden ze strażników, ale tak nie było. Wielki jak dąb chłop mierzący prawie dwie głowy więcej ode mnie. Cały był wytatuowany w różne runy czy inne malunki przypominające chyba symbole krasnoludów. Nagle doniosłym głosem mówi:
— Wstawaj!!
Nie wiedząc czemu, bez zawahania się wstałem.
— Ty zrobiłeś krzywdę mojemu druhowi.
— Co? — zapytałem ze zdziwieniem.
— Przez ciebie mój kompan jest tu teraz, a to niedobrze dla ciebie.
— Jaki kompan o kogo ci chodzi?
— O Marweda przez ciebie go skazali.
— Ja nie zrobiłem niczego. On mnie wsadził za kratki, a nie ja jego.
— To nieprawda Marwed mówi co innego.
— A co ma mówić, szuka sprzymierzeńców, boi się, że dopadnę go za to, co uczynił mnie oraz swoim starym kompanom.
— Chcesz skrzywdzić Marweda? -zapytał ze złością.
— Tak — Nie zastanawiając się, przytaknąłem głową.
Jak się okazało było to nierozważne posunięcie z mojej strony, gdyż przez to, co powiedziałem, dostałem niezłe uderzenie w moją twarz. Poleciałem do tyłu, uderzyłem w drabinę. Potem podszedł znów ten olbrzym i widząc, że jeszcze jestem przytomny, kopnął mnie w głowę, a ja straciłem przytomność.
Nastał poranek, mogłem się tego tylko domyślać, gdyż miałem całą pobijaną twarz i ledwo otwierałem oczy. Spostrzegłem się jednak, jak kogut zaczął śpiewać swoją melodię, która rozdrażniła zarówno skazańców, jak i strażników. Próbowałem stanąć, lecz ciężko mogłem ruszać nogami. Na to wychodzi, że ten osiłek Marweda nieźle mnie pokiereszował. Straż zaczęła schodzić na niższe piętro i kopać tych więźniów co jeszcze smacznie spali mimo piania koguta. Jeden z nich przeszedł koło mnie, zobaczył moją twarz i tylko się uśmiechnął. Widać, że straży nie zależy, w jakim stanie nas doprowadzą do tych kopalni. Otworzyły się drzwi stodoły i zaczęto nas z niej po kolei wyprowadzać. Zobaczył wreszcie mojego oprawce i jego pana szli jeden za drugim, patrząc w moją stronę z zadowoleniem. Chciałbym teraz naprawdę nie tylko zabić, ale patrzeć na niego jak cierpi i wyje z bólu, jaki mu sprawie niedługo. Jego kompana czekałaby podobna kara za to, co mi zrobił. Nie dam się tak traktować i dopnę swego.
— Ruszaj-powiedział strażnik w moją stronę.
Wyszedłem z budynku i stanąłem w szeregu. Zaraz zapewne będzie znów apel Lorda Barisa, a potem wsiadamy do wozów i kierunek kopalnia.
— Słuchajcie oprychy. Mam dla was ciekawą propozycję zaoferowaną przez naszego gospodarza tych włości.
Wszyscy nagle z uwagą słuchali jego słów.
— Jeden z was już dziś może uzyskać lepsze dni życia. Gospodarz tej farmy potrzebuje jednego ochotnika do pracy na oto tej ziemi. Ktoś jest chętny?
Nagle wszyscy bez nawet chwili zastanowienia podnieśli ręce do góry, oprócz tego krzyczeli i wskazywali na siebie. Ja oczywiście też podniosłem rękę, bo i tak to lepsza rzecz niż praca w kopalni. Tutaj byśmy dostawali za naszą pracę parę monet, a w kopalni wyłącznie paskudne jedzenie, żebyśmy nie padli z głodu.
— Spokój mi już!!! — krzyknął jeden ze strażników stojący nieopodal mnie.
— Wiedziałem, że to was zapewne zainteresuje — ze śmiechem stwierdził Baris.
— Do pracy na roli potrzebny mi silny mężczyzna, a nie jakieś patyki albo inne słomy-dał do zrozumienia Lordowi gospodarz.
— Wybierz sobie jednego i dobijmy targu, bo nie mam wiele czasu.
Gospodarz podszedł do nas i spoglądał na każdego bardzo uważnie. Co do kilku miał pytanie o to, czym się zajmowali przed skazaniem. Nagle spojrzał na mnie na kilka sekund i od razu dał do zrozumienia, że nie mam szans na pracę w gospodarstwie. Miałem więc cichą nadziej, że również nie wybierze Marweda, bo chce mieć bliską okazję do zemsty. Gospodarz wskazał palcem jednak w stronę Marweda i po chwili powiedział.
— Ty, tak ty odsuń się, chcę zobaczyć tego za tobą.
Marwed posłusznie odsunął się na bok. Za nim był ten osiłek, co urządził moją twarz.
— Tak ty będziesz się nadawał do pracy. Wystąp z szeregu i stań tam koło tamtych strażników. Lordzie Baris, wybrałem, możecie już wyruszać.
— Doskonale. Straż ładować pozostałych. Ja muszę jeszcze dokończyć resztę formalności.
W myślach ucieszyłem się z faktu, że teraz Marwed nie będzie mieć swojego obrońcy. Zauważyłem na jego twarzy posępną minę. Zatem wie, co go czeka, ponieważ żadna z tych wszystkich osób nie mogłaby mnie pokonać. Reszta była postury albo mniejsze niż moja, bądź takiej samej, więc spokojnie mogłem już szykować się do zemsty. Strażnik po chwili popchnął mnie w kierunku wozu, wsiadłem, zająłem miejsce i z uśmiechem na twarzy spojrzałem naprzeciwko, gdzie siedział Marwed.
Spostrzegł dopiero mnie, jak woźnica strzelił batem woły ciągnące nasz wóz. Zaniepokoił się, a jego twarz z przygnębionej stała się przerażona. Zaczął się wiercić i był cały czas niespokojny, patrząc co chwila na mnie i na drzwi od wyjścia z wozu. Ja tylko przymknąłem oczy, oparłem głowę o ścianę wozu i zasnąłem z uśmiechem, że sam mój widok sprawia w jego oczach obłęd.
Byliśmy już niecały dzień drogi od wejścia na tereny kopalni, a do niej samej pozostało nam dwa dni. Cały dzień podróżowaliśmy w strugach deszczu, pierwszy raz się cieszyłem, że jestem zamknięty w tym wozie. Strażnicy strzegący nas byli już przemoknięci i co chwila, a to jeden i drugi kicha czy kaszle. Dojeżdżaliśmy właśnie do jedynej karczmie na terenie kopalni. Tawerna nosiła nazwę „Pod jadem Mantykory”. Zbudowana z ciemnego drewna nieduża z mały podwieszanym świecznikiem, który rozświetlał całe pomieszczenia. Przez to, że karczma nie była okazała, mogliśmy tylko wysiąść z wozu zrobić najpotrzebniejsze rzeczy i wrócić do niego na noc. Jeden ze skazańców, kiedy szliśmy załatwić swoje potrzeby, zatrzymał mnie i zapytał się mnie, co jest ze mną, a Marwedem. Krótko powiedziałem mu, że za sobą nie przepadamy. Waras — tak właśnie miał na imię ten skazaniec-powiedział, że całą podróż jak ja smacznie spałem, patrzył bez przerwy na mnie ze strachem, jakbym nagle miał wstać i go udusić.
Niezmiernie ucieszyła mnie ta informacja. Teraz cały czas postanowiłem tak się zachowywać, żeby nie wiedział, kiedy mogę zabić. Niech cierpi, jak ja cierpiałem.
Niebo szybko stałe się czarne i tylko na niebie można było dostrzec księżyc oświetlający nasze dzisiejsze kwatery. Wszyscy więźniowie postanowili pójść spać, korzystając ostatnich chwil snu, bo zapewne od jutra będziemy już tyrać w przeklętej kopalni. Ja również planowałem zasnąć, ale co chwila znienacka budziłem się, niby wstając w kierunku Marweda, a tak naprawdę prostowałem kończyny, bo ciężko było mi usnąć tej nocy. Czułem, że dzisiejszej nocy może się coś wydarzyć.
Mijały godziny, próbowałem zasnąć, ale nie wychodziło mi to w żaden sposób. Nagle wszyscy usłyszeli przeraźliwy głośny huk dochodzący z karczmy. Strażnicy ruszyli w stronę gospody. Z wejścia zaczął się wydobywać dym, ciemny jak smoła. Jeden ze skazańców zobaczył, że nasze drzwi od wozu są otwarte i na spokojnie można spróbować uciec. Tylko niestety karczma leżała na otwartym terenie nie było żadnych lasów czy wysokiej trawy, gdzie można się skryć. Wszyscy jednak postanowiliśmy wyjść, ale nawet nie próbowaliśmy uciekać, tylko podeszliśmy kawałek w stronę tawerny, aby lepiej się przyjrzeć całej sytuacji. Straż nawet nie zwracała na nas uwagi, myśląc tylko jak wejść do karczmy, gdzie nocował Lord Baris. Dym powoli opadał, a z niego wychodził powolnym krokiem człowiek w kapturze i masce. Miał na sobie szatę symbolizując szatę Magów, więc zapewne pochodził z tutejszego klasztoru. Czyżby on spowodował ten pożar, z natury ludzie pochodzący z klasztoru są spokojni i życzliwi zwłaszcza z tych, co noszą na biodrach przepaskę koloru czerwonego.
Na naszym kontynencie jest wiele klasztorów lub innych miejsc dającym wybranym ludziom moce żywiołów. Człowiek jest wprowadzany do kręgu magów, w kilku przypadkach. Może tak się stać, że wiedzący wskaże nowo narodzone dziecko z jednej z pobliskich rodzin, po czym jest odbierane po ukończeniu dziesięciu wiosen i prowadzone do klasztoru, gdzie jest szkolone i ćwiczone w różnych tajnikach magii. Możliwe jest również wstąpienie za wpłatą dużej kwoty za naukę tej wiedzy. Kwota zmienia się cały czas, ale nigdy nie schodzi w dół, tylko idzie w górę. Rok temu jak pracowałem, u kupca powiedział, że chciał posłać swojego syna do Magów, a cena za taki zaszczyt opiewała o 1200 złotych litów. Za taką cenę można ze spokojem wyżyć przez dwanaście pokoleń, nic nie robiąc. Ja się cieszyłem z marnych 100 srebrnych litów, które musiały mi starczać przez cały miesiąc, albo musiałem łapać dodatkowe zlecenia, aby wyżyć na tym świecie.
Do klasztoru trafiali tylko wybrańcy lub synowie zamożnych lordów, baronów lub królów. Choć z tym ostatnim to się zdarzało bardzo rzadko zwłaszcza w naszym Królestwie Luzarun.
W naszej monarchii panowały dwa odmienne klasztory, a ich członków można było odróżnić poprzez właśnie opaski zarzucone na biodrach magów kolor niebieski poświęcony żywiołowi Wody oraz czerwony Ognia. Na całym świecie zarówno ludzi, jak i innych ras jest pięć głównych żywiołów, a zatem pięć klasztorów, czyli są to oprócz wcześniej wspomnianych zielony Wiatr, żółty związany z żywiołem Światła i żywioł Ziemi jego członkowie nosili opaski w kolorze brązowym. Naszym kapłanem wychodzącym z tawerny był Mag Ognia.
— Stać!!! — wykrzyknął jeden ze strażników w kierunku maga.
Kapłan spojrzał w jego stronę, powiedziała coś w niezrozumiałym dla nas wszystkich mówię. Jak się okazało, po chwili strażnik zamienił się w popiół. Wszyscy, gdy to zauważyli, odskoczyli. Część skazańców szybko pobiegło do wozów, aby się skryć. Mag odwrócił się do nas i wolnym krokiem udał się w ciemność.
Z tawerny opadł dym, strażnicy postanowili szybko wbiec do środka, aby uratować Barisa. Jak się okazało, oberżysta mówił, że nie widział żadnego dym czy niczego podejrzanego. Wszyscy klienci byli spokojni, żadnych awantur. Strażnicy mieli podobną minę jak Marwed, spoglądając na mnie w czasie drogi do tawerny. Po usłyszeniu i sprawdzeniu, czy wszystko dobrze z Lordem straż odprowadziła pozostałych więźniów w tym mnie do wozu. Po drodze pytali nas, czy widzieliśmy tę zakapturzoną osobę, wszyscy przytaknęliśmy na znak, że potwierdzamy. Po wydarzeniach z tej nocy nikt nawet nie chciał zmrużyć nawet jednego oka, razem wpatrywali się w dziury ściany wozu.
Nastał poranek po nocnej sytuacji wszyscy strażnicy, którzy pilnowali nas podczas tego incydentu, byli całą pozostałą drogę nieswoi. Obawiali się pewnie, że nagle wyjdzie kapłan ognia i zamieni jednego z nich w proch. Lord Baris miał bardzo dobry humor, przez cały czas pogwizdywał sobie, jadąc na koniu. Nie spostrzegł przez ten znakomity nastrój brak jednego ze swoich gwardzistów. Dotarliśmy pod bramę, która już prosto prowadziła nas do kopalni. Lord tylko machnął strażnikom bramy na znak, by ją otwierali i nas przepuścili. Baris po zbliżeniu okazał sygnet, aby upewnić zbrojnych, że był to zapowiedziany konwój. Słychać było hałas otwierania już lekko zardzewiałej, lecz twardej jak obsydian krat, które wykonane są z Xezanu, czyli najtwardszego surowca, jaki istnieje na tym świecie. Mimo tego, po tych wszystkich oblężeniach na próbę dostania się do Kolonii, jakie miały miejsce w ostatnich latach nikomu to się nie udało. Były próby ataku ludzi z Królestw Wschodni na przejęcie tego surowca niestety przez to stracili połowę sił mianowicie około trzech tysięcy wojowników, a straty, jaki mieli obrońcy, wahały się tylko do kilkunastu żołnierzy. Prócz ludzi ze wschodu atakowały przerażające zielonoskóre stwory, zwane przez wielu pomioty zła lub orkowie. Bardziej bym przychylał się do tej drugiej nazwy, bo pomiotem zła można nazwać przecież takiego Marweda, a on nie przypomina w żaden sposób tych olbrzymów. Im podczas szturmu prawie udało się dostać do środka przez skonstruowanie specjalnego tarana wykonanego również z Xezanu. Po bramie można było zauważyć lekkie wgniecenia, czyli jest możliwość przebicia nawet tej rudy, lecz trwa to bardzo długo. Dużo czasu orkowie nie mieli, bo zostali wystrzelani, a potem dobici przez posiłki dochodzące z Koros wraz na czele z Królem Rodem.
Przejechaliśmy przez bramy widać od razu, że zmierzamy do innego świata, cała otaczająca nas natura była zupełnie inna. Trawa przed wjazdem była bujna zielona, a po drugiej stronie sucha brązowa. Wszystkie drzewa zniszczone przez jakąś zaraz, nie rosły na nich żadne liście. Z oddali można, było słyszeć tylko jeden znajomy dźwięk, czyli wycie wilka, choć lekko groźniejsze, ale lepsze to, bo już myślałem, że spotkają mnie tam bestie, które znam tylko w opowieściach.
Po przejechaniu niewielkiej odległości Lord Baris dał znak, aby zatrzymała się karawana.
Pokierował jednego ze swoich gwardzistów, aby popędził w stronę bocznej jaskini. Strażnik wykonał polecenie i na chwilę się oddalił. Wrócił i tylko kiwnął głową, a karawana znów ruszyła. Po godzinnej jeździe znów był postój, ale tym razem kazano nam wysiąść z wozu, gdyż dalej nie jest w stanie przejechać karawana. Prowadzono nas jeden za drugim, aby zmieścić się w wąskim przejściu. Gdy wszyscy przeszli i ustawiliśmy się na wzgórzu nad przepaścią, gdzie widok na dół przedstawiał dość głębokie jezioro. Obok miejsca, w którym staliśmy była ścieżka prowadząca na plac z maszyną do wciągania na górę skrzyń zapewne z rudą.
Z oddali na niebie pojawiła się niebieska kula. Wszyscy z zaciekawieniem spojrzeli na nią i po chwili za nami pojawił się kapłan, którego już wcześniej spotkaliśmy. Wzniósł ręce do góry i powiedział jakieś zaklęcie, a z jego dłoni została wystrzelona kula płomieni. Leciała w stronę tej, co pojawiła się wcześniej na niebie. Z innych stron wyleciał inne kuliste rzeczy o różnych kolorach, żółta, zielona, brązowa. Nagle te wszystkie kule połączyły się i tworzyła się większa i cały czas się powiększała. Przypominało to jakby barierę.
— Ty tam w kapturze co ty robisz? — zapytał Lord.
Nic się nie odezwał.
— Słyszysz mnie?! — powiedział już z wściekłością.
— Tak-powiedział z grozą
— Powiesz w takim razie, co ty uczyniłeś?
— Misje władcy.
— Króla Roda?
— Tak, króla Królestwa Luzarun.
— Cóż to jest?
— To ma zapewnić dodatkową ochronę kopalni. Dzięki czemu mniej straży będzie potrzebnych do ochrony oraz zniechęci skazańców do ucieczki.
— Doskonale! Jak wielka będzie ta bariera?
— Obejmie całą kolonię. Radzę wyruszać już w stronę zamku znajdującego się w dolinie, oczekując ciebie -powiedział, nie okazując żadnych emocji.
Po tych słowach zniknął w ciemnym dymie, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd.
Wszyscy ruszyliśmy ścieżką w kierunku jeziora. Nad nami ciągle powoli powiększał się zarys tej kuli, która zaczęła płonąć jak coraz większe ognisko. Szliśmy wolnym krokiem marszowym, które narzucił nam jeden ze strażników. Podczas tego marszu Baris dyskutował ze swoim przybocznym gwardzistą. Na jego twarzy tworzył się coraz większy niepokój. Chyba coś się działo nie tak, jak powinno, bo jeszcze nie spotkaliśmy żadnej żywej duszy prócz na szczycie kapłana. Minęliśmy właśnie strażnice, gdzie nie spotkaliśmy nikogo. Idziemy coraz dalej w głąb doliny. Z oddali już można zauważyć główną siedzibę kolonii.
Wielki zamek zbudowany z ciemnego materiału, który mienił się od słońca, prawdopodobnie był to obsydian, który był stosowany zawsze przez krasnoludy do budowy różnych budowli. Pewnie w tej dolinie zatrudniono jednego z nich i sowicie opłacono, aby wykonał właśnie z tego materiału. Sekret obróbki tej rudy znają tylko krasnoludy i rzadko się zdarza, aby dzieliły się tą wiedzą z ludźmi. Krasnoludy to lud zwany kowalami mieszkającymi głównie wielkich jaskiniach. Spotkanie jednego z nich na powierzchni jest bardzo mało prawdopodobne, ponieważ przytłacza ich światło słońca za dnia a nocą blask księżyca. Każdy z nich jest niezwykle silny jak na tak niską osobę. Podobno za odpowiednią cenę są w stanie sprostać każdemu zadaniowi, jakie im zlecimy poprzez wykucie doskonałego miecza do budowy wytrzymałych potężnych zamków takich jak ten rozciągający się w oddali.
Naglę, strzała przeleciała mi koło głowy i trafiła jednego ze strażników w ramię. Za tą strzałą poleciały kolejne ostrzeliwujące skazańców, jak i żołnierzy.
— Tarcze!!! — wykrzyczał Lord Baris.
Obudziłem się rano oślepiony światłem słonecznym przenikającym przez kraty więziennej celi. Nie wiem która była dokładnie godzina, ale na pewno gdzieś przed południem, gdyż słońce nie było na samym szczycie nieba. Czekałem aż po mnie przyjdą i zdecydują co ze mną, będzie czy ujrzę kolejny zachód słońca, a może są to moje ostatnie chwile na tym świecie. Teraz postanowiłem rozkoszować się ostatnimi trudami życia. Choć w aktualnej sytuacji to za wiele nie mogłem się rozkoszować. Może prześpię się jeszcze albo wezmę kamień wapienny i nakreślę coś na tej obskurnej ścianie lub będę nasłuchiwał rozmów przechodzących ludzi koło mojej celi? Kto wie, może ktoś pozwoli mi zbiec-utworzył się na jego twarzy drobny uśmiech.
Niestety wiedział, że tak się nie stanie, gdyż wszyscy jego pomagierzy i kompani już dawno zawiśli albo pod topór natychmiast poszli i został sam, czekając na wyrok.
Nagle wstał i postanowił spojrzeć, co się dzieje na zewnątrz poprzez małe okienko zabite żelaznymi kratami wprawdzie lekko zardzewiałymi, co więcej, była możliwość ich wyłamania, ale niestety, i tak by się nie wydostał, ponieważ okno było za małe. Musiałby być postury dziecka, aby myśleć o zmieszczeniu się przez taki mały otwór. Spostrzegł na początku lekki harmider przy straganie, gdzie handlowano żywnością. Kobieta wyraźnie była niezadowolona ze swojej transakcji, gdyż jak zauważył, wymachiwała handlarzowi workiem pełnym jakiegoś ziarna. Nieopodal widział, jak jeden obywatel miasta skradał się po cichu do skrzyni pewnego bogatego kupca ze Wschodu, u którego niegdyś wykonywał drobną sprawę, niestety nie dostąpił on zaszczytu poznania go osobiście. Jakby go poznał, to by na pewno nie siedział w tej ciemnej pełnej szczurów celi i nie nasłuchiwał, jak strażnicy śmieją oraz grają w kości ewentualnie w karty przy drzwiach do „jego pokoju”. Patrzył dalej przez kraty i zaobserwował pewną osobę, którą nie chciał już nigdy zobaczyć, był to jego kompan.
— Mawerd-pomyślał, a na jego twarzy można było zauważyć złowrogą minę.
Nadal kierował wzrok na jego kompan, śmieje się i pije ze strażnikami przy Karczmie. Mawerd był ubrany w bogato zdobione ubranie, na jego szyi wisiał naszyjnik z rubinem na palcach miał pełno złotych czy to srebrnych pierścionków. Przy pasie miał przyszytą pochwę na miecz. Zauważył też, że jednak nie zakrywa blizny zrobionej przez mój miecz oraz częściowo podpalonych włosów, które są dziełem Bena. Niestety Ben już nie będzie w stanie bardziej odpłacić wyrządzonych jego winy, bo już wisi nieopodal radujących się obywateli i strażników. Teraz zrozumiał nazwę tej karczmy „Pod Toporem”, gdyż centralnie obok jest szubienica.
Usłyszał kroki dochodzące zza drzwi. Od razu odstąpił od okienka i usiadł na posłaniu z siana na kamiennym bruku. Słyszał rozmowę:
— Ilu jeszcze ich tam mamy?
— Pięciu -odpowiedział strażnik z lekkim zdenerwowaniem.
— Wszyscy siedzą za to samo? — w głosie było słychać powagę i grozę.
— Nie.
— To mów, za co każdy tylko w skrócie.
— Dwóch za kradzieże, jeden za pobicie kupca… — jąkając się odpowiadał.
— No szybciej nie mam całego dnia.
— Już, już. Jeden jeszcze za groźby oraz podpalenie spichlerza, a ostatni…
— No wyduś to wreszcie.
— No Panie za ten głośny incydent co za to już powiesiliśmy lub od topora zginęli wszystkich jego kompanów.
— Jeszcze On tu jest.
— Tak Panie.
Zastała cisza, która trwała tylko chwilę, ale można było w niej usłyszeć koty, które na siebie parskały.
— Dobra tego, co pobił, kupca przekaż mu, że ma zapłacić 100 srebrnych litów dla kupca oraz 50 srebrnych litów dla królestwa. Jeśli się nie zgadza, powiedz mu, że idzie dziś na stryczek bądź będzie mieć jeszcze szansę w kolonii.
— Tym złodziejom powiedz, że za trzy dni jadą razem z naszym „wojownikiem”, jeśli będzie miał ochotę, bo myślę, że wybierze tę opcję, bo nie sądzę, żeby miał takie pieniądze na wykup.
— Ten, co groził i podpalił nasze zapasy, to od razu bym go dał do ścięcia, ale przybył we własnej osobie Lord i kazał każdego skazańca obarczyć wielkimi kosztami albo kopalnia, więc dam mu szansę na wykup-roześmiał się głośno.
— Jak sądzisz strażniku, ile mu dać na wykup?
— Z 10 złotych litów Panie?
— Dobrze myślisz.
— Dzięki Ci Panie-powiedział radośnie pełen dumy strażnik.
— Dobra, powiedz mu, że ma zapłacić 10 złotych litów za koszty pokrycia strat oraz 250 srebrnych za zadośćuczynienie.
— A ten od incydentu?
— A jego macie mi przyprowadzić do mojej kwatery pod wieczór. Muszę z nim jeszcze porozmawiać.
— Strażniku i jeszcze zawołaj tego Marisa, żeby spisał wszystko, opisał ich zarzuty oraz inne tego typu rzeczy, od kiedy zasiadł na tronie nasz nowy król, wymaga tego niestety.
— Tak Panie.
Wstałem z posłania i zastanawiałem się, o co może jeszcze jemu chodzić, czemu od razu nie wysłał mnie na stryczek lub do tej kolonii jak im potrzeba ludzi. Czego on ode mnie oczekuje?
Rozmyślając tak przez kilka minut, usłyszał jak prawdopodobnie, wchodzi do cel jeden ze strażników z pewnym starszym siwowłosym mężczyzną, który pod pachą trzymał pergamin, atrament i pióro. Na to wychodzi, że to był ów Maris.
Na początku wszedł do celi ze złodziejami. Ja próbowałem nasłuchiwać jego rozmowę.
— Najpierw ty z czarną brodą-mężczyzna popatrzył w jego stronę.
— Imię?
— Torn.
— Skąd pochodzisz?
— Z Warenu.
Pomyślałem, gdzie mogło leżeć to miasto. Przypomniałem sobie, że widział to miasto na mapie leżące gdzieś na granicy Południa Królestwa Luzarun.
— Wiesz, za co jesteś zamknięty?
— Tak-odpowiedział ze smutkiem.
— Twoją karą będzie praca w kolonii na rzecz Królestwa Luzarun.
— Przez ile czasu będę musiał tam pracować? — zapytał ze spokojem.
— Niestety, powiem Ci, okradłeś w niewłaściwym momencie, wojna nadchodzi i ludzi oraz pieniędzy potrzeba więc długo posiedzisz w kolonii.
Ta sama procedura pytań spotkała drugiego ze złodziejów, awanturnika i podpalacza. Myślałem, że teraz przyjdzie moja kolej na odpowiadanie na te głupie pytania. Okazało się jednak, że Maris wszedł do komnaty, gdzie przebywał strażnik.
— A ten w celi z oknem też do formularza?
— Nie ten będzie przesłuchiwany jeszcze przez kapitana.
— Dobrze to ja już skończyłem swoją pracę.
Maris wyszedł.
Dzień ciągnął się, że zauważył jak słońce dopiero, znalazło się na szczycie nieba. Leżałem i ciągle obserwowałem, jak słońce zmienia swoje położenie. Nagle z tego rozmyślania obudził go strażnik, który wydawał porcję jedzenia dla skazańców. Wziąłem swój przydział, położyłem się na sianie i dalej rozmyślałem, co się może stać dzisiejszego wieczora. Postanowiłem się zdrzemnąć, aby ciągle nie obserwować słońca ani nie słuchać rumoru dochodzącego ze straganów i karczmy.
Nastał wieczór, jeden ze strażników otworzył celę i kopnął mnie, abym się zbudził. Dwóch innych podniosło mnie i prowadziło przez szereg pokoi. Pokoje wszystkie były takie sama kamienne ściany, zniszczone ciemne drewno na podłodze jeden pokój pełen stolików i krzeseł. Drugi same łóżka i skrzynie. Kolejne to głównie jakiś stolik i parę krzeseł oraz stojaki na broń czy zbroje. Wszędzie roiło się od strażników. Dotarliśmy do rozwidlenia, gdzie znajdowały się żelazne drzwi oraz po prawej stronie wyjście na plac ćwiczebny dla rekrutów, a za nim brama i wolność, której już chyba nie doświadczę-pomyślał. Jeden ze strażników walną w żelazne drzwi. Po chwili zostały uchylone. Wprowadzono mnie i umiejscowili mnie na krześle, dwóch strażników wyszło po skinieniu palca kapitana straży.Reszta strażników, którzy znajdowali się w pomieszczeniu, ustawiła się koło drzwi i stała, czekając na jakikolwiek rozkaz, trzymając przy tym rękę przy broni. Zacząłem powoli rozglądać się po komnacie kapitana, była zupełnie inna niż te pokoje, po których mnie wlekli. Na ścianach wisiały obrazy, znajdowało się pełno półek zapełnionych książkami, łóżko wyglądało o wiele lepiej, niż to na czym spali strażnicy. Biurko pełne różnych dokumentów i książek, a cały pokój rozjaśniany przez światło w kominku znajdujące się za plecami kapitana. Przyjrzałem się ostrożnie jeszcze kapitanowi, który pisał coś na pergaminie i nie zwracał na mnie uwagi. Miał brązowe włosy średniej długości, lekki zarost i bliznę wokół prawego oka. Był szeroki w barkach i umięśniony. Nagle skończył pisać i spojrzał na mnie, jego wzrok nie był przyjemny, niebieskie oczy dawały chłód, który posuwał się na moim ciele.
— I co masz mi do powiedzenia? -powiedział stanowczo kapitan.
— Myślisz, że twój wybryk skończy się na zesłaniu do kolonii albo to, że dam ci szybko odejść z tego świata?
Milczałem, nie wiedząc co powiedzieć.
— Mało rozmowny jesteś. Twoi kompani bardziej gadatliwi byli.
Nastała cisza z dworu było słyszeć sowę, która nieprzerwanie wydawała głos oraz psy, które wyły do księżyca.
— Albo jesteś głupcem, albo mądralą-powiedział srogo.
— Powiem tak, będziesz mi odpowiadał na moje pytania krótko i na temat albo spędzisz kolejne dni w celi, ale tym razem bez jadła.
— Mawred twój kompan postąpił słusznie i od razu pobiegł do nas, opowiedział o wszystkim, więc teraz żyje mu się bardzo dobrze. Mam nadzieję, że ty również rozegrasz to dobrze.
— No to zaczynamy, kto wam zlecił zabójstwo Króla Roda.
Chwilę się namyślałem, ale nie wiedziałem, o czym on mówi przecież owszem miałem zabić pewnego człowieka, to miał być szlachecki kupiec Verard szef gildii kupieckiej, dzięki czemu mu zleceniodawca mógłby stać się przywódcą tejże gildii. Za marne 50 srebrnych litów dopuścić się zabójstwa Króla Roda. Zastanawiam się teraz jak powiedzieć, że nie wiem, o czym on mówi, bądź powiedzieć o zleceniu na zabójstwo, ale nie Króla. Po chwili zastanowienia;
— Nie wiem nic o żadnym zabójstwie.
— Nie pogarszaj swojej sytuacji-powiedział stanowczo.
— Ale ja nic nie wiem o zamachu na Króla Roda.
— Twój kompan Mawerd powiedział, że ty wraz z resztą drużyny mieliście zastawić pułapkę na północ od strony miasta, gdy, Król miał wracać z klasztoru Magów.
Byłem bardzo zdziwiony całą sytuacją, jaką przedstawia kapitan straży, ale po chwili zrozumiałem, że właśnie na tym wzbogacił się Mawerd, sprzedając zmienioną wersję wydarzeń tak, aby zarobić dużo więcej. Przez kilka dni siedziałem w tej ciemnej celi za to, że ten zdrajca wygadał wszystko strażnikom, ale jeszcze uwydatnił swoją opowieść. Zamienił kupca na króla i teraz przez jego podstęp znajduje się za kratami, a inni już są w zaświatach.
Był poranek dwa dni, gdy miał się wydarzyć wypadek kupca w lesie. Mawerd przyszedł z miasta z prowiantem na następne kilka dni. Jak widziałem w oddali, Ben zbierał chrust do powoli wygaszającego się ogniska, a Lenar napełniał bukłaki wodą ze strumyka płynącego nieopodal. Kir i Zir ostrzyli swoje miecze, każdy z nich miał przy sobie zawsze trzy sztuki na wszelki wypadek. Ja leżałem i czekałem, jakie informacje przynosi nasz towarzysz od szefa.
Gdy zbliżało się już południe, wszyscy usiedli koło ogniska w naszej skrytce w lesie. Mawerd opowiadał, na czym ma polegać zadanie nadane im przez zleceniodawcę. Przekazał też, że ów kupiec, którego mamy zabić będzie wędrował szlakiem na wzgórzu za trzy dni. Mieliśmy więc dużo czasu na przygotowania zasadzki. Nagle zniecierpliwieni bracia Kir i Zir zapytali.
— Ile?
— Czego, ile? — odpowiedział Mawerd.
— Ile na głowę? — powiedział Zir.
— 50 srebrnych litów.
— Trochę mało-z niesmakiem odpowiada Ben.
— Chociaż po 100 srebrnych litów mógł dać-odpowiedziałem.
— Zawsze jakiś grosz wpadnie do kieszeni-powiedział z dziwnym uśmiechem.
— No tak, ale na długo to nam nie starczy.
— Nie martw się, znajdziemy szybko jakieś nowe zlecenie. Jak się uda zasadzka to dostaniem okazalsze zlecenia.
— Dobra zjedzmy, odpocznijmy do rana i idziemy sprawdzić, jakie możemy zastawić pułapki na tym szlaku.
Następnego dnia udaliśmy się na szlak i sprawdziliśmy, jakie mamy możliwości. Mawerd był nadmiernie radosny i szczęśliwy, jak zawsze mogliśmy zobaczyć, że nie skrywał emocji, i to był błąd w naszym zawodzie. Chciałem zapytać go, czemu się tak raduje, choć nie ma z czego, bo wynagrodzenie marne plan nasz może się nie powieść. Może zahaczył w mieście o jakąś tawernę i spotkał jakąś kobietę, która spędziła z nim miły wieczór. Chociaż jeden z naszej kompani jest wesoły z tej marnej sytuacji, w jakiej się znajdujemy.
Dotarliśmy na szlak, gdzie za dwa dni ma znaleźć się karawana kupiecka podążająca do miasta.
— Dobre miejsce mamy, możemy spokojnie ustawić się na wzgórzu i ich ostrzelać- powiedział Mawerd.
— Racja, ale także zetniemy dwa drzewa jedno z przodu, drugie z tyłu, aby unieruchomić ich w jednym miejscu. Konnica wtedy nie będzie mogła się poruszać na tak wąskim szlaku. Wtedy zaczniemy ich ostrzeliwać, a niedobitków weźmiemy i mieczami dobijemy. — stwierdził Ben, pochylając się po patyk.
— Ale musimy najpierw przepuścić zwiadowców, którzy zapewne będą sprawdzać, czy zasadzki żadnej nie ma.
— Dobra to bierzmy się do pracy, podciąć należy trochę już te drzewa i przygotować kilkadziesiąt strzał.
Przygotowaliśmy szlak na nadejście Verarda i wróciliśmy do obozu wieczorem, gdy słońce już skryło się za górami. Las wtedy wydawał się przerażający, odgłosy fauny leśnej było słychać wokół nas. Ciemność, jaka powiła las niewyobrażalnie, ukazywała wszystko wręcz identyczne w tym mroku i co chwilę można było uderzać o drzewa.
Rozświetlaliśmy drogę do naszego obozu za pomocą pochodni, ale dużo to nie pomagało. Usiedliśmy przy rozpalonym ognisku, zjedliśmy posiłek i zasnęliśmy w odgłosach lasu.
Obudziły mnie szmery i łamanie patyków. Zauważyłem, jak Mawerd gdzieś postanawia wyjść. Pomyślałem, że zapewne za potrzebą. Nie zastanawiając się dłużej, poszedłem dalej spać. Nastał ranek, wszyscy kompani oprócz Mawerda spali, a jego nigdzie nie było. Zaczęło mi się wydawać to nieco podejrzane. Przychodzi rozradowany z miasta, ilości gotówki, jaką możemy uzyskać za zadanie, nie trapi go i to, że w nocy gdzieś wyszedł… — nagle jego przemyślenia przerwał cały garnizon straży miejskiej.
— Wstawać-wykrzyczał jeden ze strażników-Wstawać i ręce na widoku.
— Bez żadnych wybryków mi tu. Ty tam nawet nie próbuj.
— No moi drodzy udamy się do miasta i wszystko nam opowiecie, wszystko-roześmiał się strażnik.
Wstaliśmy i powoli wychodziliśmy z jaskini, gdy nagle zauważyliśmy, jak przy wyjściu jeden ze strażników daje sakwę pełną zapewne litów naszemu kompanowi Mawerdowi. Nie wytrzymałem i wyciągnąłem z buta sztylet. Podbiegłem do niego na tyle blisko, aby skaleczyć mu twarz, bo do wbicia w szyi ostrza zabrakło chwili. Niestety jeden ze strażników złapał mnie w odpowiedniej momencie i obezwładnił. Niepostrzeżenie Ben wziął z ogniska płonącą kawałek drewna i uderzył go tak, że jego włosy zajęły się ogniem. Mawerd panicznie wskoczył do strumyka, który płyną nieopodal. Ben za to dostał w twarz tak mocno, że leżał nieprzytomny.
— Dość!! — krzyknął jeden strażnik-Jeszcze, któryś coś zrobi, od razu zostanie zabity.
Wszyscy jednak już nie mogli nic spowodować temu zdrajcy krzywdy, który uśmiecha się w ich stronę. Wydusiłem jeszcze jedno pytanie w jego kierunku:
— Dlaczego?
— No to, co będziesz rozmawiał czy nie?
Milczałem, bo czekał tylko na przyznanie się do winy, której nie uczyniłem.
— Gadaj, powiedz tylko kto ci to zlecił.
— Nie, nie będziesz ze mną rozmawiał? To może będziesz rozmowny za parę dni?
Nagle do komnaty wszedł ten stary siwowłosy mężczyzna, którego widział w celi, jak sporządzał formularze.
— Maris czego chcesz? Nie widzisz, że jestem trochę zajęty?
— Widzę, że masz pracę, ale mam list od Lorda.
Maris kładzie list na biurku koło kapitana i spogląda przy okazji na mnie z ciekawością.
— Czego ten nasz miłościwy władca miasta chce ode mnie … — rozpakowuje pieczęć i czyta list.
Gariss, masz mi do jutro zdobyć minimum dziesięciu ludzi do kolonii oraz 10 000 srebrnych litów na pokrycie wykucia broni, oraz pancerzy. Do tego każdy podejrzany, którego macie w tej cholernej księdze ma albo zapłacić, albo wyrusza do kolonii za dwa dni. Nie obchodzi mnie to, że ty nie zajmujesz się zbieraniem pieniędzy. Ostatnia sprawa to przyślij do mnie jutro z samego rana tego mężczyznę, który powiedział nam o zamachu na Króla Roda, władca chce się z nim widzieć przed odjazdem z Koros do stolicy.
Lord Baris
Gdy kapitan straży czytał, Maris uważnie przyglądał się mnie, co trochę zaczęło mnie denerwować. Widziałem, jak coś ten starzec zapisywał na pergaminie.
Kapitan skończył czytać i spojrzał na Marisa, skinął palcem, aby podszedł bliżej. Najwidoczniej miał mu coś do przekazania.
— Dobra nie chcesz mówić? — nagle powiedział-To za dwa dni jedziesz do kolonii.
— Chyba że masz coś do powiedzenia.
Postanowiłem milczeć, bo i tak mojej sytuacji to nie polepszy, a jedynie pogorszy.
— Eh zabrać mi go-powiedział ze zrzędliwym głosem.
— A ty Maris jutro dopisz go do tych formularzy, nie chce później mieć problemów.
Maris skinął głowę jako potwierdzenie.
Podeszli do mnie strażnicy wzięli pod pachę i zaprowadzili do celi. Wychodząc, słyszałem jeszcze, jak kapitan rozmawiał z Marisem o jakiejś księdze.
Dotarłem do celi, postanowiłem od razu, że pójdę spać, skoro nie wiem, czy później będę mieć czas na sen.
Nastał kolejny dzień i usłyszałem, jak ktoś wchodzi do moje celi, był to Maris, który oparł się o kamienną ścianę i wyjął z płaszcza pergamin, atrament i pióro. Widząc, że wstałem, rozpoczął swoją powinność.
— Imię?
Zastanawiając się chwile, po co są te papierki przecież każdy, który odpowiada na nie, może skłamać. Nie muszę mówić prawdy o moim pochodzeniu czy imieniu, lecz też co mi da, że zełgam.
— Serand-odpowiedziałem kłamiąc.
— Imię? — powtórzył.
— Serand-pomyślałem, że nie usłyszał.
— Ostatni raz powtórzę imię?
Trochę mnie to przeraziło, czyli zapewne wiedzą już kim jestem i po prostu to jest tylko przedstawienie. Czyli nie mam wyjścia i muszę powiedzieć mu całą prawdę.
— Astan.
— Skąd pochodzisz?
— Stąd, z miasta Koros-pokazałem palcem na okno z kratami.
— Wiesz, za co jesteś skazany?
— Prawdopodobnie za zamach na Króla Roda, którego nie miałem w planach zaatakować tylko pewnego kupca-powiedziałem bez zastanowienia.
Maris spojrzał na mnie i po chwili zanotował zapewne to, co powiedziałem.
— Czemu nie powiedziałeś kapitanowi, że nie miałeś w planach morderstwa kupca, a nie króla?
— Bo wiedziałem, że to może tylko pogorszyć moją sytuację. Mawerd wiedział, jak rozegrać tę całą akcję, żeby wyjść z korzyścią.
Nagle roześmiał się Maris.
— Mogę cię zapewnić, że będziesz miał okazję się jeszcze z nim widzieć za jakiś czas-powiedział to szerokim uśmiechem.
— Co jakim cudem?
— Nieważne. Jesteś skazany na pracę w kolonii dla Królestwa Luzarun.
— Eh dzięki za tą niespodziewaną informacje-powiedziałem z ironią.
— Mam dla ciebie ostatnią radę zjedz coś i się wyśpij, bo jak wyruszyć jutro nie będziesz już mógł pozwolić sobie na takie wygody-roześmiał się i prawie się zadławił ze śmiechu.
Moris wyszedł, ja postanowiłem poczekać, aż przyniosą posiłek. Spoglądałem za krat na tętniące życiem miasto i czekałem. Po paru godzinach przyszedł strażnik, dał jadło i powiedział do wszystkich skazańców:
— Delektujcie się nim, bo to może być wasz ostatni taki posiłek w waszym marnym życiu.
Zamknął drzwi na klucz i zapewne poszedł dalej grać w karty z resztą strażników. Zjadłem tę papkę, którą nam przyniósł i postanowiłem się zdrzemnąć, bo nic innego nie mogłem robić w tym więzieniu.
Obudziłem się po niespełna paru godzinach snu przez hałasy dobiegające z pokoju strażników.
— Zostawicie mnie!! Ja jestem niewinny!! Puszczajcie!!
— Uspokój się, bo jak nie to tak cię zdzielę, że popamiętasz!!
— Przecież wam pomogłem, czemu mnie teraz chcecie umieścić razem z nim??!!
— Ja do ciebie nic nie mam, ale rozkaz to rozkaz.
— Czyj to rozkaz?! Ja mam poparcie Króla!!
— A to trochę śmieszna sprawa.
— Czemu śmieszna moczymordo jeden?!
— Po pierwsze nie obrażaj, bo cię zdzielę. Po drugie to sam Król kazał cię tu wsadzić-mówiąc śmiejącym głosem.
— Co?!
— A no tak, a teraz bądź na tyle uprzejmy jak wtedy, gdy nam pomogłeś.
Osoba już nie wrzeszczała, nie utrudniała oraz wykonywał wszystkie polecenia strażnika.
Otworzyły się drzwi lochu. Pojawiły się dwie sylwetki, strażnika i druga bardzo mi kogoś przypominająca. Niestety nie mogłem dokładnie sprawdzić, kto to był, bo wylądował w ostatniej celi najdalej ode mnie. Po wyjściu strażnika zapadła cisza. Poszedłem dalej spać.
Wieczór nadszedł, a Astan spał nadal. Do cel zawitał znowu strażnik z nowymi skazańcami łapanymi za najmniejsze złamanie prawa. Maris co chwilę zadawał te same pytania, co nowoprzybyłym skazańcom.
Gariss próbował zdobyć jak najszybciej najwięcej ludzi do kolonii i do tego też przejmował ich majątki, by zgromadzić potrzebne fundusze. Miał na to mało czasu. Jutro w południe wyrusza karawana wraz ze skazańcami do kolonii, aby ich umieścić głównie w kopalniach rudy Xezanu, której są wykuwane najostrzejsze miecze czy topory oraz pancerze twarde jak skała, a zarazem lekkie jak piórko. Z karawaną oprócz zwykłej straży więziennej wyruszą dwa oddziały jako wsparcie, gdyż inne Królestwa mają ochotę na zajęcia tejże kopalni z tym wspaniałym surowcem, ponieważ jest niezwykle rzadko spotykana na kontynencie. Na całym tym lądzie znajduje się tylko trzy złoża w Królestwie Luzarun i dwie na Północy w Nardamis gdzie ciągle jest toczona wojna między rasowa pomiędzy ludźmi, krasnoludami oraz zielonoskórymi, którzy aktualnie wygrywają tę wojnę na północy. Nie wiadomo czy niedługo nie wypędzą zarówno, jak i ludzi jak krasnoludy z tych ziem.
Na całym kontynencie panowała bądź za niedługo będzie panować wojna Królestwa ze Wschodu niedługo, przemieszczają się na zachód, gdyż pustynia staje się coraz bardziej niebezpieczna. W mroku można tam zauważyć chorych ludzi z wyglądu, ale sprawnych bardziej niż za życia. Przez to może wybuchnąć konflikt pomiędzy Królestwami Wschodu a Królestwem Luzarun. Tylko w głębokich lasach Erdes na zachód od Luzarun powinien być spokój i cisza, gdyż elfy chcą żyć w zgodzie z każdą rasą. Elfy wydały dekret i puścili go w świat do wszystkich Królestw, jeśli nie wejdą bez pozwolenia na ich ziemię nic nikomu się nie stanie, a jakby ktoś, choć na chwilę przebywałby zostanie od razu zabity. Tę wiadomość puścili świat wiele lat temu i nikt nie postanowił się tam wkroczyć. Świat ten był ponoć najcudowniejszy, bo sama natura pomagała elfom żyć w zgodzie. Oprócz tych Królestw pełno było wysp zajętych przez pomniejsze państwa i inne królestwa.
Nastał poranek kolejnego dnia, gdzie tym razem nie obudziłem się poprzez promienie słoneczne, lecz hałasy z cel, które zrobiły się pełniejsze od wczoraj. Poranek nie był przyjemny, jak ostatnie dni słońce skryło się za potężną warstwą chmur, z który niedługo mógł spaść deszcz, aby jeszcze bardziej uprzykrzyć ten paskudny dzień. Po tym, jak za parę godzin będę musiał wyruszyć razem z resztą skazańców do tej kolonii, aby zapewne kopać całymi dniami i nocami tylko po to, żeby niby odkupić swoje winy. Leżałem i ciągle się zastanawiałem co miał mi do przekazania Maris, że spotkam się z Mawerdem, może to on tak szarpał się wczorajszego dnia albo teraz jest gdzieś pośród tych wszystkich ludzi z cel. Nagle spostrzegłem, że pod oknem śpi jakiś człowiek. Na to wychodzi, nie mają już cel dla każdego z osobna.
— Ciekawe czy uda się przetrwać w tej kolonii, chociaż tydzień? — dźwięk wydanych słów dochodził z celi obok.
— Nie licz na to, daję ci co najmniej trzy dni-radosnym głosem odpowiadając.
— A co może ty przeżyjesz, więcej?
— Na pewno.
— Ciekawe jakim sposobem?
— Dlatego, że nie myślę, ile dni będę tam przy życiu.
Nagle do lochu wchodzi kapitan straży i wymachem dłoni pokazuje strażnikom, żeby otwierali cele. Co dziwne jeszcze nie ma nawet południa, jest wczesny poranek, czyżby plany uległy zmianie? — pomyślałem podczas wychodzenia razem ze strażnikiem.
Na szczęście obawy o fatalną pogodę tego dnia się nie sprawdziły i jak wyszliśmy na plac treningowy, mogliśmy ujrzeć ciepłe promienie słoneczne ogrzewające nasze ciała.
Czekałem stojąc przy beczce z wodą na resztę skazańców. Spojrzałem w drzwi, gdzie kolejno wyprowadzano nowych ludzi i zobaczyłem pewną znajomą twarz. Aż nagle zawrzało i chciałem od razu skoczyć do niego z pięściami, lecz powstrzymał mnie strażnik, który wyczytał z mojej twarzy, co się święci, do czego może za chwilę dojść na tym placu treningowym. Chwycił mnie za ramię i tylko wymownym gestem pokazał, żebym lepiej tego nie robił. Cofnąłem się i usiadłem na stogu siana. Mawerd nie zauważył mnie albo nie chciał, bo wie co go czeka za to co zrobił.
Z oddali widać nadchodzący mały oddział, gdzie przewodził nim Lord Baris. Widać, że był bardzo zadowolony, widząc jak coraz to więcej osób, wychodzi z budynku z zakutymi rękami. Podszedł do kapitana straży, który siedział pod dachem, gdzie liczył pieniądze zebrane z majątków skazańców.
— Dobra robota Gariss, nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
— Dziękuje mój Lordzie.
— No to ilu mamy tych więźniów?
— Będzie z siedemnastu.
— Doskonale, a jak sprawa z funduszami?
— Zaraz powiem Lordzie, lecz musi mi dać jakieś jeszcze kilka minut, żebym wszystko podliczył.
— Dobrze, dobrze wstępnie jak przeczuwasz mam te cholerne 10 000 litów srebrnych?
— Połowę tej sumy to jedna osoba zapewniła.
— Który taki majętny był?
— Ten, co na pomógł z tym incydentem na króla.
— Za co został skazany, że się tu znalazł?
— A za to, że obrażał po pijaku króla i groził mu oraz próbę wtargnięcia na posesje, gdzie jeszcze przebywał Król Rod na spoczynku.
— Mógł żyć ze spokojem praktycznie do śmierci z taką sumą.
— Mógł, ale to zaprzepaścił jego wola, teraz będzie kopać razem z innymi.
— Wszyscy spisani na papier?
— Tak zaraz Maris przyniesie dokumenty.
— Doskonale ciekawe jak tam sytuacja w kolonii, dawno nie wysyłaliśmy tam ludzi, lecz mówili, że jak czegoś będą potrzebować, to dadzą znać, a z ich strony cisza.
— Może świetnie im idzie i nie potrzebują pomocy, dosyłają przecież nam partię rudy, więc nie trzeba się martwić.
— Niestety, ale za ten miesiąc jeszcze nie przybyła dostawa.
— Może problemy z zebraniem ludzi do ochrony karawany? Przecież wiadomo, ile tam się znajduje skazańców dwa razy tyle albo i więcej niż straży.
— Właśnie dlatego jadę osobiście, trzeba odebrać rudę i się zbroić. Niedługo będą ciężkie czasy.
— To prawda. Dobra mam wszystko policzone.
— Ile wyszło tych funduszy?
— 10 521 litów srebrnych i …
— Doskonale-przerwał Baris kapitanowi
— Niech Lord posłucha jeszcze mamy oprócz tej sumy 2 złote lity.
— To jeszcze lepiej, ale wiesz co-ściszył głos nagle.
Nadstawił ucho kapitan i po chwili przytaknął na jego propozycje. Obaj schowali pewny drobny pakunek do kieszeni.
— Mamy już chyba wszystko gotowe do wymarszu.
— O Maris już jesteś, doskonale.
Maris skłonił się i podał dokumenty. Potem bez słowa odszedł w stronę miasta.
— Teraz mamy już wszystko gotowe. Straż ustawić ich w szeregu i ładować do wozów.
Straż wykonała rozkaz. Były dwa wozy na szczęście Mawerda znalazł się w przeciwnym. Po paru minutach czekania usłyszałem rozkaz wymarszu. Przez małe szczeliny z karawany widziałem, jak przemieszczamy się dalej i dalej. Byliśmy już nieopodal miejsca, skąd zabrali mnie do lochu za rzekomy zamach na króla. Gdy znaleźliśmy się już na wniesieniu, zauważyłem, jak w oddali znika miasto, gdzie spędziłem całe swoje życie. Miasto samo w sobie nie było wielkie, ale było z jednym z ważniejszych w całym Królestwie ze względów strategicznych. Koros było jednym z trzech miast z całego Królestwa, które miało dostęp do oceanu. Przez to staje się ważnym punktem handlowym oraz gospodarczym kraju.
Podróż ma trwać kilka dni, usłyszałem to od strażników jadących konno koło naszej karawany. Postój dopiero ma być, jak przebrniemy przez ten szeroko rozciągający się gęsty las, aż napotkamy jakąś karczmę lub gospodarstwo.
Minęło już parę godzin, od kiedy wyruszyliśmy z miasta, promienie słonecznie już nie dochodziły tak wyraźnie, jak wcześniej, więc można po tym wnioskować, że zbliża się wieczór. Niedługo po moich rozmyślaniach Lord Baris kazał kilku strażników pojechać przodem i się zorientować, ile czasu zejdzie im dotarcie do tawerny lub jakiegoś gospodarstwa, aby mieć warunki zrobić postój. Po wyruszeniu zwiadowców my dalej swoim tempem gnaliśmy dalej do przodu. W tym czasie chciałem zabić czas, czekając, aż dadzą nam wyjść wyprostować kości, więc postanowiłem nasłuchiwać odgłosów lasu. Mógłbym oczywiście też, zamiast tego porozmawiać z innymi kompanami niedoli, ale nie widziałem w tym najmniejszego sensu. Jedyną inną rzecz, jaką teraz bym chciał zrobić to zbić Mawerda na kwaśne jabłko za jego czynny. Nasłuchując uważnie, głównie słyszałem wycie wilków lub dźwięk sów siedzących na drzewach i kołyszących swoją głową w jedną i w drugą stronę.
Nagle wrócili zwiadowcy i poinformowali Lorda o tym, że niecała godzina jazdy zajmie nam dotarcie do gospodarstwa farmera Beresa. Beres jak mi było wiadomo żył jako jeden z największych producentów zboża w tej części kontynentu. Posiadał on wiele gospodarstw rozsianych w całych rejonach miasta Koros. Baris machnął ręką do woźnicy, na znak, aby postarał się pospieszyć woły ciągnące skazańców. Można było poczuć, że przyspieszyliśmy tempo naszej podróży, ponieważ całą dalszą drogę do gospodarstwa wszyscy skazańcy podskakiwali przez nierówności w drogach.
Gospodarstwo było małe, ale bardzo dobrze wykorzystywało teren na uprawę zboża. W cały skład budynków wchodziła jedna wielki dom dla nadzorującego i strażników, obok niego był stodoła, które najlepsze lata swojego użytkowania już ma za sobą. Spichlerz zbudowany na wzniesieniu wraz z wieżą dla strażnika. Za tymi wszystkimi budynkami był ogromny młyn, który pracował nawet w nocy, bo taką ideę preferował Beres. Gospodarstwo ma pracować zarówno za dnia, jak i w nocy. Dlatego dla swoich pracowników oferował system, że pracujesz w nocy lub w dzień. Każdy z jego pracowników miał od razu się określić co do tej sprawy, a jak nie dawał rady, zostawał wywalany z gospodarstwa po uprzednim szkodą, jakie wyrządził, nie pracując w swoim czasie. Ciężka praca, ale naprawdę zarobki są bardzo godziwe jak na taką robotę w gospodarstwie. Dostają oni w zależności czy pracują w dzień, czy w nocy od 8 do 12 litów srebrnych.
Karawana nagle się zatrzymała. Ze szpary widziałem, jak Lord idzie do nadzorcy całego gospodarstwa. Po chwili słyszę:
— Szykować się-powiedział jeden ze strażników.
Drzwi karawany zostały uchylone i wyprowadzano nas każdego po kolei. Ustawiono nas w szeregu przed wejściem do stodoły. Czyli dzisiejszą naszą kwaterą lepsze to niż cała noc spędzą w wozie. Po obwieszczeniu kar za próbę ucieczki kazano nam wejść do stodoły i znaleźć miejsce do spania. Budynek ten na zewnątrz wydawał się mały i na pewno nie pomieści wszystkich skazańców, ale jak weszliśmy, zobaczyliśmy przestronne miejsce. W środku znajdowała się jednak tylko słoma, dużo też jej tam nie było więc ci, co się szybko spostrzegli i zabrali, będą mieli się na czym przespać. Niestety nie byłem jednych z nich, bo podziwiałem wielkość tej stodoły, choć wydawała mi się na bardzo mała, jak się do niej zbliżałem. Znalazłem sobie miejsce blisko drabiny, która kierowała na wyższe piętro, gdzie miało spać kilku strażników. Do stodoły prowadziły tylko dwa wejścia właśnie przez górną część, gdzie zadomowili się strażnicy oraz przez główne drzwi stodoły, które zostały zamknięte na klucz, do tego słychać było za nimi garstkę straży.
Rozglądałem się za Marwedem, żeby zobaczyć, czy da się do niego podejść i wyjaśnić parę spraw. Niestety nie mogłem go znaleźć, ukrył się gdzieś pewnie w tej garstce ludzi. Postanowiłem zasnąć i korzystać z ostatnich chwil snu. Praca w kopalni ponoć nigdy się nie kończy.
Była już ciemna noc, blask księżyca wkradał się do budynku. Nagle coś mnie obudziło. Był to jakiś rumor wokół ludzi po przeciwnej stronie mojego legowiska. Na początku niezbyt mnie to interesowało, myślałem sobie, że będą próbować uciec mimo kar, jakie nam przedstawił Baris. Jednak okazało się, że to nie o to chodziło. Niezainteresowany tą sytuacją próbowałem dalej zasnąć. Możliwie po godzinie obudziło mnie kopnięcie jakiegoś ogromnego mężczyzny. Pomyślałem, że jest to jeden ze strażników, ale tak nie było. Wielki jak dąb chłop mierzący prawie dwie głowy więcej ode mnie. Cały był wytatuowany w różne runy czy inne malunki przypominające chyba symbole krasnoludów. Nagle doniosłym głosem mówi:
— Wstawaj!!
Nie wiedząc czemu, bez zawahania się wstałem.
— Ty zrobiłeś krzywdę mojemu druhowi.
— Co? — zapytałem ze zdziwieniem.
— Przez ciebie mój kompan jest tu teraz, a to niedobrze dla ciebie.
— Jaki kompan o kogo ci chodzi?
— O Marweda przez ciebie go skazali.
— Ja nie zrobiłem niczego. On mnie wsadził za kratki, a nie ja jego.
— To nieprawda Marwed mówi co innego.
— A co ma mówić, szuka sprzymierzeńców, boi się, że dopadnę go za to, co uczynił mnie oraz swoim starym kompanom.
— Chcesz skrzywdzić Marweda? -zapytał ze złością.
— Tak — Nie zastanawiając się, przytaknąłem głową.
Jak się okazało było to nierozważne posunięcie z mojej strony, gdyż przez to, co powiedziałem, dostałem niezłe uderzenie w moją twarz. Poleciałem do tyłu, uderzyłem w drabinę. Potem podszedł znów ten olbrzym i widząc, że jeszcze jestem przytomny, kopnął mnie w głowę, a ja straciłem przytomność.
Nastał poranek, mogłem się tego tylko domyślać, gdyż miałem całą pobijaną twarz i ledwo otwierałem oczy. Spostrzegłem się jednak, jak kogut zaczął śpiewać swoją melodię, która rozdrażniła zarówno skazańców, jak i strażników. Próbowałem stanąć, lecz ciężko mogłem ruszać nogami. Na to wychodzi, że ten osiłek Marweda nieźle mnie pokiereszował. Straż zaczęła schodzić na niższe piętro i kopać tych więźniów co jeszcze smacznie spali mimo piania koguta. Jeden z nich przeszedł koło mnie, zobaczył moją twarz i tylko się uśmiechnął. Widać, że straży nie zależy, w jakim stanie nas doprowadzą do tych kopalni. Otworzyły się drzwi stodoły i zaczęto nas z niej po kolei wyprowadzać. Zobaczył wreszcie mojego oprawce i jego pana szli jeden za drugim, patrząc w moją stronę z zadowoleniem. Chciałbym teraz naprawdę nie tylko zabić, ale patrzeć na niego jak cierpi i wyje z bólu, jaki mu sprawie niedługo. Jego kompana czekałaby podobna kara za to, co mi zrobił. Nie dam się tak traktować i dopnę swego.
— Ruszaj-powiedział strażnik w moją stronę.
Wyszedłem z budynku i stanąłem w szeregu. Zaraz zapewne będzie znów apel Lorda Barisa, a potem wsiadamy do wozów i kierunek kopalnia.
— Słuchajcie oprychy. Mam dla was ciekawą propozycję zaoferowaną przez naszego gospodarza tych włości.
Wszyscy nagle z uwagą słuchali jego słów.
— Jeden z was już dziś może uzyskać lepsze dni życia. Gospodarz tej farmy potrzebuje jednego ochotnika do pracy na oto tej ziemi. Ktoś jest chętny?
Nagle wszyscy bez nawet chwili zastanowienia podnieśli ręce do góry, oprócz tego krzyczeli i wskazywali na siebie. Ja oczywiście też podniosłem rękę, bo i tak to lepsza rzecz niż praca w kopalni. Tutaj byśmy dostawali za naszą pracę parę monet, a w kopalni wyłącznie paskudne jedzenie, żebyśmy nie padli z głodu.
— Spokój mi już!!! — krzyknął jeden ze strażników stojący nieopodal mnie.
— Wiedziałem, że to was zapewne zainteresuje — ze śmiechem stwierdził Baris.
— Do pracy na roli potrzebny mi silny mężczyzna, a nie jakieś patyki albo inne słomy-dał do zrozumienia Lordowi gospodarz.
— Wybierz sobie jednego i dobijmy targu, bo nie mam wiele czasu.
Gospodarz podszedł do nas i spoglądał na każdego bardzo uważnie. Co do kilku miał pytanie o to, czym się zajmowali przed skazaniem. Nagle spojrzał na mnie na kilka sekund i od razu dał do zrozumienia, że nie mam szans na pracę w gospodarstwie. Miałem więc cichą nadziej, że również nie wybierze Marweda, bo chce mieć bliską okazję do zemsty. Gospodarz wskazał palcem jednak w stronę Marweda i po chwili powiedział.
— Ty, tak ty odsuń się, chcę zobaczyć tego za tobą.
Marwed posłusznie odsunął się na bok. Za nim był ten osiłek, co urządził moją twarz.
— Tak ty będziesz się nadawał do pracy. Wystąp z szeregu i stań tam koło tamtych strażników. Lordzie Baris, wybrałem, możecie już wyruszać.
— Doskonale. Straż ładować pozostałych. Ja muszę jeszcze dokończyć resztę formalności.
W myślach ucieszyłem się z faktu, że teraz Marwed nie będzie mieć swojego obrońcy. Zauważyłem na jego twarzy posępną minę. Zatem wie, co go czeka, ponieważ żadna z tych wszystkich osób nie mogłaby mnie pokonać. Reszta była postury albo mniejsze niż moja, bądź takiej samej, więc spokojnie mogłem już szykować się do zemsty. Strażnik po chwili popchnął mnie w kierunku wozu, wsiadłem, zająłem miejsce i z uśmiechem na twarzy spojrzałem naprzeciwko, gdzie siedział Marwed.
Spostrzegł dopiero mnie, jak woźnica strzelił batem woły ciągnące nasz wóz. Zaniepokoił się, a jego twarz z przygnębionej stała się przerażona. Zaczął się wiercić i był cały czas niespokojny, patrząc co chwila na mnie i na drzwi od wyjścia z wozu. Ja tylko przymknąłem oczy, oparłem głowę o ścianę wozu i zasnąłem z uśmiechem, że sam mój widok sprawia w jego oczach obłęd.
Byliśmy już niecały dzień drogi od wejścia na tereny kopalni, a do niej samej pozostało nam dwa dni. Cały dzień podróżowaliśmy w strugach deszczu, pierwszy raz się cieszyłem, że jestem zamknięty w tym wozie. Strażnicy strzegący nas byli już przemoknięci i co chwila, a to jeden i drugi kicha czy kaszle. Dojeżdżaliśmy właśnie do jedynej karczmie na terenie kopalni. Tawerna nosiła nazwę „Pod jadem Mantykory”. Zbudowana z ciemnego drewna nieduża z mały podwieszanym świecznikiem, który rozświetlał całe pomieszczenia. Przez to, że karczma nie była okazała, mogliśmy tylko wysiąść z wozu zrobić najpotrzebniejsze rzeczy i wrócić do niego na noc. Jeden ze skazańców, kiedy szliśmy załatwić swoje potrzeby, zatrzymał mnie i zapytał się mnie, co jest ze mną, a Marwedem. Krótko powiedziałem mu, że za sobą nie przepadamy. Waras — tak właśnie miał na imię ten skazaniec-powiedział, że całą podróż jak ja smacznie spałem, patrzył bez przerwy na mnie ze strachem, jakbym nagle miał wstać i go udusić.
Niezmiernie ucieszyła mnie ta informacja. Teraz cały czas postanowiłem tak się zachowywać, żeby nie wiedział, kiedy mogę zabić. Niech cierpi, jak ja cierpiałem.
Niebo szybko stałe się czarne i tylko na niebie można było dostrzec księżyc oświetlający nasze dzisiejsze kwatery. Wszyscy więźniowie postanowili pójść spać, korzystając ostatnich chwil snu, bo zapewne od jutra będziemy już tyrać w przeklętej kopalni. Ja również planowałem zasnąć, ale co chwila znienacka budziłem się, niby wstając w kierunku Marweda, a tak naprawdę prostowałem kończyny, bo ciężko było mi usnąć tej nocy. Czułem, że dzisiejszej nocy może się coś wydarzyć.
Mijały godziny, próbowałem zasnąć, ale nie wychodziło mi to w żaden sposób. Nagle wszyscy usłyszeli przeraźliwy głośny huk dochodzący z karczmy. Strażnicy ruszyli w stronę gospody. Z wejścia zaczął się wydobywać dym, ciemny jak smoła. Jeden ze skazańców zobaczył, że nasze drzwi od wozu są otwarte i na spokojnie można spróbować uciec. Tylko niestety karczma leżała na otwartym terenie nie było żadnych lasów czy wysokiej trawy, gdzie można się skryć. Wszyscy jednak postanowiliśmy wyjść, ale nawet nie próbowaliśmy uciekać, tylko podeszliśmy kawałek w stronę tawerny, aby lepiej się przyjrzeć całej sytuacji. Straż nawet nie zwracała na nas uwagi, myśląc tylko jak wejść do karczmy, gdzie nocował Lord Baris. Dym powoli opadał, a z niego wychodził powolnym krokiem człowiek w kapturze i masce. Miał na sobie szatę symbolizując szatę Magów, więc zapewne pochodził z tutejszego klasztoru. Czyżby on spowodował ten pożar, z natury ludzie pochodzący z klasztoru są spokojni i życzliwi zwłaszcza z tych, co noszą na biodrach przepaskę koloru czerwonego.
Na naszym kontynencie jest wiele klasztorów lub innych miejsc dającym wybranym ludziom moce żywiołów. Człowiek jest wprowadzany do kręgu magów, w kilku przypadkach. Może tak się stać, że wiedzący wskaże nowo narodzone dziecko z jednej z pobliskich rodzin, po czym jest odbierane po ukończeniu dziesięciu wiosen i prowadzone do klasztoru, gdzie jest szkolone i ćwiczone w różnych tajnikach magii. Możliwe jest również wstąpienie za wpłatą dużej kwoty za naukę tej wiedzy. Kwota zmienia się cały czas, ale nigdy nie schodzi w dół, tylko idzie w górę. Rok temu jak pracowałem, u kupca powiedział, że chciał posłać swojego syna do Magów, a cena za taki zaszczyt opiewała o 1200 złotych litów. Za taką cenę można ze spokojem wyżyć przez dwanaście pokoleń, nic nie robiąc. Ja się cieszyłem z marnych 100 srebrnych litów, które musiały mi starczać przez cały miesiąc, albo musiałem łapać dodatkowe zlecenia, aby wyżyć na tym świecie.
Do klasztoru trafiali tylko wybrańcy lub synowie zamożnych lordów, baronów lub królów. Choć z tym ostatnim to się zdarzało bardzo rzadko zwłaszcza w naszym Królestwie Luzarun.
W naszej monarchii panowały dwa odmienne klasztory, a ich członków można było odróżnić poprzez właśnie opaski zarzucone na biodrach magów kolor niebieski poświęcony żywiołowi Wody oraz czerwony Ognia. Na całym świecie zarówno ludzi, jak i innych ras jest pięć głównych żywiołów, a zatem pięć klasztorów, czyli są to oprócz wcześniej wspomnianych zielony Wiatr, żółty związany z żywiołem Światła i żywioł Ziemi jego członkowie nosili opaski w kolorze brązowym. Naszym kapłanem wychodzącym z tawerny był Mag Ognia.
— Stać!!! — wykrzyknął jeden ze strażników w kierunku maga.
Kapłan spojrzał w jego stronę, powiedziała coś w niezrozumiałym dla nas wszystkich mówię. Jak się okazało, po chwili strażnik zamienił się w popiół. Wszyscy, gdy to zauważyli, odskoczyli. Część skazańców szybko pobiegło do wozów, aby się skryć. Mag odwrócił się do nas i wolnym krokiem udał się w ciemność.
Z tawerny opadł dym, strażnicy postanowili szybko wbiec do środka, aby uratować Barisa. Jak się okazało, oberżysta mówił, że nie widział żadnego dym czy niczego podejrzanego. Wszyscy klienci byli spokojni, żadnych awantur. Strażnicy mieli podobną minę jak Marwed, spoglądając na mnie w czasie drogi do tawerny. Po usłyszeniu i sprawdzeniu, czy wszystko dobrze z Lordem straż odprowadziła pozostałych więźniów w tym mnie do wozu. Po drodze pytali nas, czy widzieliśmy tę zakapturzoną osobę, wszyscy przytaknęliśmy na znak, że potwierdzamy. Po wydarzeniach z tej nocy nikt nawet nie chciał zmrużyć nawet jednego oka, razem wpatrywali się w dziury ściany wozu.
Nastał poranek po nocnej sytuacji wszyscy strażnicy, którzy pilnowali nas podczas tego incydentu, byli całą pozostałą drogę nieswoi. Obawiali się pewnie, że nagle wyjdzie kapłan ognia i zamieni jednego z nich w proch. Lord Baris miał bardzo dobry humor, przez cały czas pogwizdywał sobie, jadąc na koniu. Nie spostrzegł przez ten znakomity nastrój brak jednego ze swoich gwardzistów. Dotarliśmy pod bramę, która już prosto prowadziła nas do kopalni. Lord tylko machnął strażnikom bramy na znak, by ją otwierali i nas przepuścili. Baris po zbliżeniu okazał sygnet, aby upewnić zbrojnych, że był to zapowiedziany konwój. Słychać było hałas otwierania już lekko zardzewiałej, lecz twardej jak obsydian krat, które wykonane są z Xezanu, czyli najtwardszego surowca, jaki istnieje na tym świecie. Mimo tego, po tych wszystkich oblężeniach na próbę dostania się do Kolonii, jakie miały miejsce w ostatnich latach nikomu to się nie udało. Były próby ataku ludzi z Królestw Wschodni na przejęcie tego surowca niestety przez to stracili połowę sił mianowicie około trzech tysięcy wojowników, a straty, jaki mieli obrońcy, wahały się tylko do kilkunastu żołnierzy. Prócz ludzi ze wschodu atakowały przerażające zielonoskóre stwory, zwane przez wielu pomioty zła lub orkowie. Bardziej bym przychylał się do tej drugiej nazwy, bo pomiotem zła można nazwać przecież takiego Marweda, a on nie przypomina w żaden sposób tych olbrzymów. Im podczas szturmu prawie udało się dostać do środka przez skonstruowanie specjalnego tarana wykonanego również z Xezanu. Po bramie można było zauważyć lekkie wgniecenia, czyli jest możliwość przebicia nawet tej rudy, lecz trwa to bardzo długo. Dużo czasu orkowie nie mieli, bo zostali wystrzelani, a potem dobici przez posiłki dochodzące z Koros wraz na czele z Królem Rodem.
Przejechaliśmy przez bramy widać od razu, że zmierzamy do innego świata, cała otaczająca nas natura była zupełnie inna. Trawa przed wjazdem była bujna zielona, a po drugiej stronie sucha brązowa. Wszystkie drzewa zniszczone przez jakąś zaraz, nie rosły na nich żadne liście. Z oddali można, było słyszeć tylko jeden znajomy dźwięk, czyli wycie wilka, choć lekko groźniejsze, ale lepsze to, bo już myślałem, że spotkają mnie tam bestie, które znam tylko w opowieściach.
Po przejechaniu niewielkiej odległości Lord Baris dał znak, aby zatrzymała się karawana.
Pokierował jednego ze swoich gwardzistów, aby popędził w stronę bocznej jaskini. Strażnik wykonał polecenie i na chwilę się oddalił. Wrócił i tylko kiwnął głową, a karawana znów ruszyła. Po godzinnej jeździe znów był postój, ale tym razem kazano nam wysiąść z wozu, gdyż dalej nie jest w stanie przejechać karawana. Prowadzono nas jeden za drugim, aby zmieścić się w wąskim przejściu. Gdy wszyscy przeszli i ustawiliśmy się na wzgórzu nad przepaścią, gdzie widok na dół przedstawiał dość głębokie jezioro. Obok miejsca, w którym staliśmy była ścieżka prowadząca na plac z maszyną do wciągania na górę skrzyń zapewne z rudą.
Z oddali na niebie pojawiła się niebieska kula. Wszyscy z zaciekawieniem spojrzeli na nią i po chwili za nami pojawił się kapłan, którego już wcześniej spotkaliśmy. Wzniósł ręce do góry i powiedział jakieś zaklęcie, a z jego dłoni została wystrzelona kula płomieni. Leciała w stronę tej, co pojawiła się wcześniej na niebie. Z innych stron wyleciał inne kuliste rzeczy o różnych kolorach, żółta, zielona, brązowa. Nagle te wszystkie kule połączyły się i tworzyła się większa i cały czas się powiększała. Przypominało to jakby barierę.
— Ty tam w kapturze co ty robisz? — zapytał Lord.
Nic się nie odezwał.
— Słyszysz mnie?! — powiedział już z wściekłością.
— Tak-powiedział z grozą
— Powiesz w takim razie, co ty uczyniłeś?
— Misje władcy.
— Króla Roda?
— Tak, króla Królestwa Luzarun.
— Cóż to jest?
— To ma zapewnić dodatkową ochronę kopalni. Dzięki czemu mniej straży będzie potrzebnych do ochrony oraz zniechęci skazańców do ucieczki.
— Doskonale! Jak wielka będzie ta bariera?
— Obejmie całą kolonię. Radzę wyruszać już w stronę zamku znajdującego się w dolinie, oczekując ciebie -powiedział, nie okazując żadnych emocji.
Po tych słowach zniknął w ciemnym dymie, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd.
Wszyscy ruszyliśmy ścieżką w kierunku jeziora. Nad nami ciągle powoli powiększał się zarys tej kuli, która zaczęła płonąć jak coraz większe ognisko. Szliśmy wolnym krokiem marszowym, które narzucił nam jeden ze strażników. Podczas tego marszu Baris dyskutował ze swoim przybocznym gwardzistą. Na jego twarzy tworzył się coraz większy niepokój. Chyba coś się działo nie tak, jak powinno, bo jeszcze nie spotkaliśmy żadnej żywej duszy prócz na szczycie kapłana. Minęliśmy właśnie strażnice, gdzie nie spotkaliśmy nikogo. Idziemy coraz dalej w głąb doliny. Z oddali już można zauważyć główną siedzibę kolonii.
Wielki zamek zbudowany z ciemnego materiału, który mienił się od słońca, prawdopodobnie był to obsydian, który był stosowany zawsze przez krasnoludy do budowy różnych budowli. Pewnie w tej dolinie zatrudniono jednego z nich i sowicie opłacono, aby wykonał właśnie z tego materiału. Sekret obróbki tej rudy znają tylko krasnoludy i rzadko się zdarza, aby dzieliły się tą wiedzą z ludźmi. Krasnoludy to lud zwany kowalami mieszkającymi głównie wielkich jaskiniach. Spotkanie jednego z nich na powierzchni jest bardzo mało prawdopodobne, ponieważ przytłacza ich światło słońca za dnia a nocą blask księżyca. Każdy z nich jest niezwykle silny jak na tak niską osobę. Podobno za odpowiednią cenę są w stanie sprostać każdemu zadaniowi, jakie im zlecimy poprzez wykucie doskonałego miecza do budowy wytrzymałych potężnych zamków takich jak ten rozciągający się w oddali.
Naglę, strzała przeleciała mi koło głowy i trafiła jednego ze strażników w ramię. Za tą strzałą poleciały kolejne ostrzeliwujące skazańców, jak i żołnierzy.
— Tarcze!!! — wykrzyczał Lord Baris.
więcej..