Wydatki - ebook
Wydatki - ebook
„Wydatki” to powieść o wielkiej miłości, która – trochę jak w klasycznych romansach, a trochę zupełnie inaczej – nie może się ziścić. Powieść podróżnicza o odkryciu Ameryki, że pieniądze rządzą światem. Powieść encyklopedyczna, odzwierciedlająca intelektualny horyzont właściwy dla naszej kultury. Powieść resentymentalna, pełna żalu, że nie jest komercyjną, dochodową powieścią – i powieścią w ogóle. O niekreatywnym lenistwie. O nonsensie pracy. O nieubłaganej przegranej, która czeka na adeptów literatury i jedynym marzeniu: bogactwie.
Zawada opowiada o największym tabu współczesności: pieniądzach. „Wydatki” to opowieść o tym, że w kapitalizmie są one ukrytym lub jawnym motywem każdej ludzkiej aktywności. Miłość? Nie ma szans na powodzenie, jeśli kapitał początkowy zakochanych nie jest porównywalny. Sztuka? Nawet ta najbardziej śmiała skrycie chciałaby się dobrze sprzedawać. Artysta? Tak naprawdę, o zgrozo!, nie bardzo chciałby umrzeć z głodu.
„Wydatki” to również książka o samym pisaniu, o tym, co to znaczy, że jest się osobą piszącą. Zawada bezlitośnie konfrontuje kolejne mity dotyczące tego zajęcia z kapitalistyczną rzeczywistością, w której najbardziej liczy się najlepiej sprzedający się towar. Kpi także z przemysłu kulturalnego, nie oszczędzając przy tym własnego bohatera. Ta napisana błyskotliwym językiem, skrząca się humorem książka, nawiązująca stylem i stosowanymi w niej technikami do dorobku artystycznego grupy OuLiPo, jest też bowiem opowieścią o rozczarowaniu, o wiecznie niespełnionej obietnicy, którą składa nam system, w którym żyjemy, a która nieodmiennie okazuje się bez pokrycia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961264-5-0 |
Rozmiar pliku: | 345 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niełatwo być geniuszem, gwiazdą – to wszystko kosztuje. Spory wydatek to na przykład gala „Polityki”, na którą Łukasz Zawada został zaproszony, by odebrać Paszport za literaturę (trzy dni wcześniej stawił się na dyskretnej kolacji z naczelnym tygodnika Szanownym Panem Jerzym Baczyńskim, który go zapewnił, że Paszport będzie jego, przy czym Zawada jakoś nie do końca mu ufał). Można zacząć od tej wspomnianej w nawiasie kolacji. Umówili się w Białej na Saskiej Kępie. Dosyć wykwintny, a zarazem swobodny lokal: pracuje tam zastęp idealnych kelnerów, którzy nie są ani zbyt usłużni, ani zbyt nieuważni, zjawiają się zawsze właśnie wtedy, zawsze na samym brzegu narastającego subtelnie przeczucia, że oto mielibyście ochotę o coś jeszcze poprosić, coś jeszcze zamówić, no ale zwykłe piwo kosztuje trzydzieści złotych. Pan Jerzy jadł i pił za dwóch, Zawada także, wszystko układało się nad wyraz klawo. Pod koniec naczelny wspaniałomyślnie zadeklarował, że on zapłaci. Pisarza nagle przepełniła wdzięczność tak bezbrzeżna – idiota – że wymsknęło mu się: „Nie, nie, mam to!”. Razem z napiwkiem półtora tysiąca złotych do tyłu.
A to jeszcze przed samą galą; „_Je suis fauché!_” – zakrzyknąłby Francuz. A na galę trzeba się przecież jakoś ubrać, a może nawet wystroić. Zawada nie przepadał za garniturami, kojarzyły mu się ze wszystkim, czego nie lubił, ale większość przywdziać miała smokingi, suknie, fraki, no nie mógł odstawać, nie mógł dać się pożreć zbyt łatwo. W garderobie trzymał oczywiście kilka wytwornych kreacji, lecz wszystkie akurat raczej letnie, jakieś lny, lyocelle. Przyzwoicie skrojony garnitur, nie z poliestru, to od pięciu tysięcy złotych w górę. Do tego porządne wegańskie buty – osiemset, koszula, w sumie, powiedzmy, sześć i pół tysiąca. Czyli z kolacją mamy już osiem koła!
A jeszcze nowy komputer, jak to dziecinnie, przebrzmiale brzmi: „nowy komputer”. Może ten zakup nie łączył się bezpośrednio z galą, choć przecież pisarz musiał na czymś popełnić laureacką przemowę, a jego macbook liczył już dziewięć lat. Co najlepsze, od trzech lat nie działał klawisz litery „n”. Sporą część olśniewającego debiutu Zawada sklecił wśród bóli fantomowych wywołanych tą stratą. Nie wiedzieć czemu, nie chciał korzystać z zastępczej zewnętrznej klawiatury, musiał więc używać emulatora, klawiaturki wyświetlającej się na ekranie gdzieś w gąszczu otwartych okien i aplikacji, w razie potrzeby najeżdżać kursorem na maleńkie „n”, no i klikać w nie – o tyle alchemiczne, o ile żałosne. Być może tutaj biło źródło jego literackiej skromności, cechy właściwej największym, by nie rzucać słów na wiatr? Przygarbiony, pochylony nad tym wybrakowanym insektem do pisania, żukiem z rodziny QWERTY, jak bitnik w Tangerze, przy biurku stojącym na dziesiątym piętrze ostatniego z brzegu wieżowca na skarpie na Wierzbnie, z widokiem na elektrownię Siekierki na horyzoncie, skąpaną w mgle i smogu, z gęstwiną drzew parku Arkadia i trawiastych ogródków działkowych poniżej skarpy, z kłębkiem ciemnych myśli w głowie, nieprzejrzystych, nieprzeziernych, jakby przydymionych, jak szkła okularów generała Jaruzelskiego, sąsiada z pobliskiej willi przy wijącej się od południowych partii parku ulicy Idzikowskiego (generał, wówczas jeszcze wśród żywych, przez większość czasu zapewne podobnie tkwiący przy swoim biurku nad swoim robalem, nad swoją debiutancką powieścią, którą zaczął obmyślać jeszcze podczas zsyłki na Sybir), tak, ten cud ewolucji, dwa pokolenia wstecz właściwie niepiśmienny chłop wyciągnięty przez opluwany później PRL za uszy z błota, z gnoju, z pańszczyzny, z dżungli, trzy pokolenia wstecz z trudem składający pojedyncze zdania niewolnik, cztery wstecz to już włochata dzika bestia, daleko w tyle za szympansami, w ciągu tych pięciu pokoleń od szesnastu do stu sześćdziesięciu punktów IQ, to dopiero dystans, przebyty chyłkiem bez żadnych papierów, przekraczający zatem kolejne zielone granice, czytający drogę z mchu na drzewach i z gwiazd, rojący o _american dream_ – pisarz w zenicie debiutu. W środowiskach literackich stał się obiektem żartów, tanich aluzji do „tej książki bez »e«” Georges’a Pereca: „No weź napisz taką bez »n«”, na co odpowiadał bez cienia uśmiechu: „A sam se napisz”, unosząc się dumą, że na co mu wchodzić w buty jakiegoś tam Pereca. No ale wracając do głównego wątku: akurat przed Paszportami wykwitł na rynku nowy MacBook Air z wyświetlaczem Retina i Zawada już nie wyobrażał sobie, by mógł tworzyć na czymkolwiek innym. Cena: pięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. Podsumowując: czternaście tysięcy.
Za Paszport płacą bodajże dwadzieścia kafli (to przede wszystkim nagroda honorowa, więc nie ma co się czepiać, ale przy okazji warto zauważyć, że więcej noszą czasem na sobie warszawskie dzieciaki, wystarczy zerknąć na przykład na słynne _Outfity za 20/30 koła: How much is your outfit Warszawa edition_, youtube.com/watch?v=sBflKLwmUGU), więc w najgorszym razie miał być około szesnastu w plecy (bo jeszcze ze dwa tysiące na pogrążenie się w pijackiej rozpaczy), w najlepszym zaś w okolicach zera (bo tryumf przyciągnie więcej spragnionych gęb niż porażka). Jednak być może istniała nadzieja. Od znajomych usłyszał, że przez galę i bankiet przewijają się rokrocznie głównie bankierzy, prezeski, magnatki, tego typu bigfisze. Zasadniczo zero ludzi kultury. Ucieszyło go to. Czuł się zmęczony ludźmi kultury, większość spotkań w ich gronie sprowadzała się do rozmów o pieniądzach, a kończyła narzekaniem na nie. Schizofrenicznie często podnoszą argument o misji czy przywileju pracy w tej rzekomo wyjątkowej branży. Ci wszyscy tworzący, piszący, redagujący, krytykujący, wystawiający, relacjonujący, animujący są już właściwie jak nauczyciele, zbyt zabiedzeni, zbyt wystraszeni, zbyt zaganiani, zbyt ubezwłasnowolnieni, by mogli się zdobyć na aktywny sprzeciw, za co, swoją drogą, trudno ich przecież winić; są jak napotkany na ulicy ptak ze złamanym skrzydłem, który przez chwilę próbował się poderwać, ale teraz może jedynie leżeć i oddychać płytko i szybko. Czy deptać, czy depcze się takiego ptaka? No nie, nie depcze się (wzywa się patrol straży miejskiej, reperują mu to skrzydełko, i wreszcie sójka może znowu latać, może nawet polecieć kilkadziesiąt kilometrów za Warszawę i przez szklany dach kurzej fermy popatrzeć sobie, jak setki milionów innych żywych ptaków przemienia się na taśmie śmierci w banknoty). W Polsce wszelkie publiczne erupcje tematu keszu w literaturze były przeważnie disowane, _vide_ kazus pisarki, która zwróciła uwagę, że kilka tysięcy złotych przychodu za książkę nominowaną do Nagrody Literackiej Nike nie stanowi szczytu jej marzeń, lub przypadek mercedesa innego pisarza, którego chyba otrzymał od Mercedesa, co nie wiedzieć czemu miałoby się wykluczać z rolą pisma na tej planecie. Wartości, powołanie i metafizyka, ale co z metafizyką hajsu – drążył literat – czy można dziś odmówić słuszności słowom Roya Jonesa Juniora, tego ewangelisty dolara: „Jeśli w czymś są pieniądze, jest i sens”?
Od początku świadom tych realiów i zależności, wiedział, że jego twórczość nie spotka się z masowym entuzjazmem, że musiałby średnio co dwa lata przekonywać do siebie kilkadziesiąt tysięcy rodaków i rodaczek, ogólnie może i poczciwych, ale zawistnych i niewykształconych, nieobytych w świecie dobrej literatury i sztuki. Niech ich piekło pochłonie. Wycelował więc raczej w odbiorców dóbr luksusowych, którzy przecież od wieków wspierali artystów w ramach mecenatu. Czy nie łatwiej oczarować pięć osób niż pięćdziesiąt tysięcy? Czy nie lepiej wieść żywot samuraja na dworze szoguna niż szeregowca w armii, który musi co rano odbębniać rozgrzewkę, salutować, piąć się po szczeblach? Już w trzy miesiące od chwili debiutu ukuł sponsoringową ofertę, którą dzięki uprzejmości galerii Potencja mógł zaprezentować podczas najważniejszego w Polsce przeglądu sztuki współczesnej Warsaw Gallery Weekend. Gdzie można spotkać bigfiszów, jeśli nie tam, w oparach sztuki? Czym jest sztuka, jeśli nie giełdą ekskluzywnych przedmiotów? Oferta była w sumie prosta jak drut. Oto autor uwieczni (na przykład w formie wspaniałej przedmowy albo brutalnie rzecz ujmując, product placementu; może saga rodzinna w stylu _Buddenbrooków_?) mecenasa lub mecenaskę, osobę fizyczną lub firmę w swojej drugiej książce – w zamian za określoną kwotę. Główny slogan robił wrażenie: „Uwiecznię – to bezcenne!”. I to rzeczywiście bezcenne, jeśli się zastanowić.
Ta kwota: milion złotych. Ło matko! Ale żeby przedsięwzięcie w ogóle miało sens i szanse powodzenia, żeby zapewnić całej sprawie należyty, z pewnością pożądany przez mecenasów rozgłos, musiało być to właśnie sześć zer. Info o milionie za książkę dla uznanego za wybitnego, lecz kompletnie nieznanego szarej masie pisarza – w zasadzie _no strings attached_ – podchwyciłaby większość krajowych mediów. Polki i Polacy pukaliby się w czoło, obśmiewaliby, wyszydzali, rwali włosy z głowy, pierze na strzępy, a równolegle, chcąc nie chcąc, co potwierdzi każda specjalistka od neuromarketingu, utrwaliliby sobie te mecenasowskie nazwę czy nazwisko. Klasyczna sytuacja _win-win_.
Zresztą jeśli suma wydawała się szokująca, to głównie przedstawicielom humanistyki. Jeżeli odjąć podatek dochodowy i podzielić na miesiące pracy, w ciągu trzech–czterech lat pisania wychodzi jakieś piętnaście tysięcy miesięcznie, wynagrodzenie na miarę rzutkiego, ale wciąż przeciętnego warszawskiego menedżera. Amerykańskie literackie stypendium MacArthura to obecnie sześćset sześćdziesiąt tysięcy dolarów, czyli dwa i pół miliona złotych, wypłacane w ratach przez pięć lat. Istnieją buty warte więcej niż milion złotych. To dziesięć godzin lotu myśliwcem F-35. Tygodniowy koszt herbaty w telewizji publicznej. Byle piłkarz w lidze angielskiej zarabia milion złotych miesięcznie. Dla Martyniuka, Adamczyka, Lipińskiej, Margaret, Krupy to grosze, ot, tydzień w hotelu w Dubaju, niecałe dwieście pięćdziesiąt tysięcy euro. Dla Kylie Jenner, Slima, Solorza czy nołnejmów od funduszy inwestycyjnych to jak warstewka kurzu na jakimś głupim przedmiocie w tym głupim dla nich hotelu (wszystko jest głupie, gdy na wszystko cię stać). To raptem sześćdziesięciometrowe mieszkanie na wspomnianej Saskiej Kępie! A zatem nie sama kwota stanowiła przeszkodę. Ku rozpaczy Zawady możni nie potraktowali ogłoszenia poważnie, bo bali się narazić na odrzucenie i śmieszność. Lękali się, że nie zrozumieli drwiny czy szyderstwa, które ich zdaniem sprowadzać by się miało do promowania jakichś socjalistycznych bredni. A to przecież wcale nie było tak! Literat chciał przede wszystkim dostać tę kasę, a dopiero z takiej pozycji zajmować się lewicowaniem! Na zakończeniu całego artystycznego weekendu, oparty o ponurą rzeźbę Bujnowskiego, wyżalał się na dany obrót wydarzeń wciąż nieufnej przedstawicielce Haribo na Europę Wschodnią, przeżuwając smętnie swojego falafela, falafela bez smaku, bo myślenie o większej kasie przekroczyło już u niego pewien punkt krytyczny, zaczęło rzucać się na zmysły, przejęło i zneutralizowało kubki smakowe, jak ktoś kiedyś nawijał:
Delikatny dreszcz gładzi twoje podniebienie
I już wiesz, i ja, i pogoda dla bogaczy
W tej krainie pada deszcz, wiosenny też
Bo nie tylko jesienny, listopadowy
To pragnienie zmienia twoje widzenie
Niemy film, milczenie, kolory: czarny, biały
Popraw kolory, coś nie tak z kolorami
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami
Mitsubishi, jacuzzi, silikony i palenie!
Teraz, przed Paszportami, Zawada pomyślał: „Dlaczego nie odgrzać tego kotleta? Nie podać go jakoś… lepiej. Dlaczego nie zagadać ich bezpośrednio, tych nadludzi pakietów akcji, władców ziemi, aplikacji i fabryk? Nie zaprezentować klarownej argumentacji, nie przedstawić wprost tej biznesowo-mecenasowskiej propozycji, nie wytłumaczyć cierpliwie? Konkrety krok po kroku, ale w swobodnej, miłej atmosferze”.
Rozpoczęła się gala. Szast-prast i wreszcie bankiet. Żegnaj smutku, witaj szampanie! Oparty tym razem o futrynę, jak Wojski w _Weselu_ – ruszył. Patrzono głęboko w te jego słodkie jak gryczany miód, ślicznie oprawione oczy. No marnujące się oczy, którymi mógłby w reklamach powłóczyście spoglądać na najnowszy model rolexa lub lexusa, na świeżo zaparzoną kawę Nespresso, wdychać jej aromat swoim kształtnym noskiem. Lubieżne leciwe kobiety i tacyż faceci oblizywali nienasycalne i ciut wydęte malinowe usta, jakaś rozkapryszona siedemnastoletnia dziedziczka już po pierwszych trzech zdaniach ziewnęła przeciągle, poklepała go po policzku i uszczypnęła w pośladek (ale było widać, że w razie czego tylko się literatem chwilkę pobawi, po czym wyrzuci na zbity pysk bez żadnych gwarancji , wcześniej wytarmosi jak biedne zwierzątko, jak Elmirka w _Animkach_, udusi tę ptaszynę, za mocno ściśnie ją w dłoni). Zwiał od niej. Dwa dorodne homary w półmiskach ze złota chyba się poruszyły, choć wcześniej zostały porządnie ugotowane we wrzątku (bo przecież nie w zimnej wodzie). Kolejne uściski dłoni i poklepywania. Szybkie wódki. Na nic zdały się argumenty i matematyka, która jednak średnio współgra z atmosferą dzikiego balu. Puszczali do niego oko, zaśmiewali się sztucznie, przekonani, że robi sobie jaja. Wkrótce opędzali się odeń niedbale, jak od krwiopijcy komara. Stromymi schodami na piętro, szkarłatne wykładziny. Duch Ireny Santor i – o zgrozo – Osieckiej. Poważniejąc, pukali się w czoło, nie dadzą ani centa (ewentualnie wymijająco, że cały swój mecenasowski budżet zdążyli przeznaczyć na rzeźby Mitoraja). Nie po to się wzbogacali, żeby teraz się dzielić! To się im należy! Sami się w to wrodzili, sami się stworzyli, self mejd meni lat dziewięćdziesiątych i XIX wieku! Stypendium MacArthura, zwariował! Nic nie dostaniesz! Daniel Olbrychski tańczący walca z Krystyną Jandą. Podobno w tym roku skromniejsza przestrzeń, bo mniej pieniędzy, bo minister obciął. Ale przecież w Ukrainie – oponował, chcąc wejść im na ambicję – dziesiątki oligarchów pompują kesz w swoich literatów i artystów, fundują mieszkania, studia w Niujorku. Czy w Polsce nie znajdzie się nawet jeden oligarcha, nawet jedna oligarchini, którzy rzucą parę baniek na jego książkę i na inne nagrody, stypendia? Ni chuja, darmozjadzie! Ukraińce to złodzieje, się nakradły, to i rozdają! Literat bliski był płaczu. Otarł oczy kułakiem. Po cholerę tyle wydał na ten idiotyczny strój? Szukał ukojenia, najchętniej w ramionach jakiejś osiemdziesięcioletniej dzierlatki (albo, a co tam, dziaduszka), przezamożnej szwajcarskiej wdówki, która tuż po ich ożenku łaskawie wyciągnęłaby kopyta, zostawiając mu do dyspozycji tę wspaniałą posiadłość w Alpach, całą fortunę, którą jej świętej pamięci mąż i jego przodkowie zbili jeszcze na handlu ze starym dobrym Éleuthère’em Irénéem du Pontem, z IG Farben, na turystyce w jakichś odległych krainach, znaczących jeszcze mniej niż Polska, Słowacja, Estonia, ale nikogo takiego nie znalazł. Tłum, duszno. Taco Hemingway opychający się pizzą z karczochami. Pisarz przybija piątkę z Dawidem Podsiadło. Bartosz Bielenia też by chciał, ale Zawada w ostatniej chwili cofa dłoń i dłoń Bieleni przeszywa powietrze. Aktor, jak to aktor, jest porywczy, znów trzeba wiać. Tak zwana ścianka, czyli kawałek ściany, czy raczej plastikowego standu, zwykle z logotypami różnych firm (literat sprawdza, nie, akurat nie ma tam IG Farben), który robi za tło fotografii portretowych kolejnych gości. Cięte kwiaty w wazonach, wazony to naczynia do przechowywania kwiatów. Czy to Olga Tokarczuk? Zofia Król mruży oczy, Paulina Małochleb unosi brwi, Olga Wróbel odsłania tatuaż. Znów szybkie wódki. O, jakiś bigfisz przeciska się do Zawady przez całą salę, krzyczy, że się zgadza! Jaki piękny ten bigfisz! Poruszenie! Wybucha śmiechem; jasne, że żartował, kapucynie! Co za wstyd. Chowa się za kelnera. Może pod stół? Sałatka ziemniaczana, szpilki od Manola Blahnika. Nie ma wódki, jest jeszcze wino. Rani się w palec wyszczerbionym kieliszkiem. Kto go opatrzy? Czy ma aktywne ubezpieczenie? Czy nie pomrze w tych zakażonych szpitalach, w których sprzęt medyczny ciuła się na zbiórkach? Czy zaopiekują się nim salowe za ich dwa sześćset brutto? Pytania pienią się jak wzburzony moët. Dać upust łzom w toalecie, zaszyć się gdzie bądź jak zahukany Kopciuszek? Jak chłopiec z zapałkami, z premedytacją przyspieszyć gangrenę przez kontakt z gronkowcem złocistym i _Escherichia coli_? Czy przywitać się z Romanem Polańskim? Obtłuc wyszczerbiony kieliszek i wziąć zakładników? Czy to naprawdę już? Czy tak wygląda kres marzeń? Czy wielki banknot założył swojego strapona i nasmarował go lubrykantem? Już nie ma nadziei? Dlaczego nie będzie mu dane? Co uczynił źle? Czy tylko zgon jest pewny?ROZDZIAŁ 2 KURS KREATYWNEGO PISANIA
Proste prawidła pisarskie, cała tajemnica warsztatu geniuszy. Ale wcześniej może słowo uściślenia – kto to właściwie ta pisarka, ten pisarz? Ten ktoś, kim chcielibyście państwo być, stać się? Dziś, na progu trzeciej dekady XXI wieku? Zaryzykujmy funkcjonalną z ducha definicję. To osoba zajmująca się pisaniem tekstów, które mają służyć rozrywce osób czytających te teksty. Tę rozrywkę można definiować rozmaicie, mniej lub bardziej wzniośle, ale koniec końców idzie o stymulującą, skutkującą jakąś odmianą przyjemności formę spędzenia czasu, zanim się umrze.
Mój przyspieszony kurs przybliży państwu podstawy ogólnopisarskiej wrażliwości i większość kluczowych chwytów. W pełnej, szerszej formule prowadziłam go przez przeszło dziesięć lat, z pewnymi modyfikacjami naturalnie, na tej uczelni bodajże osiem razy. Trwał zwykle pół semestru, teraz mam się zmieścić w trakcie jednych zajęć. Takie czasy, ale damy radę.
Otóż można napisać na przykład, a takich rzeczy jest najwięcej, coś z jakimś początkiem, do którego na koniec się powraca. Robi się taką pętlę, klamrę, jakkolwiek to nazwać, kreuje się złudzenie domknięcia. Na przykład opowiadanie, tekst pod tytułem _Szkoła_. Bo lepiej może trzymać się mówienia o tekstach, po prostu o tekstach, bo termin „opowiadanie”, przynajmniej w języku polskim, jest jakiś taki kompletnie dziaderski i czerstwy, a jednocześnie niedojrzały, _nomen omen_ szkolny. Swoją drogą, może tak powinno być, bo pretensjonalność to przecież immanentna cecha literatury, pretensjonalni są nawet tacy Coetzee i Melville, Aleksijewicz i Caparrós, King i Rowling. W gruncie rzeczy literaturą powinno się zajmować do osiemnastego, maksymalnie dwudziestego piątego roku życia, niech wbiją to sobie państwo do głowy. _Ergo_ jednostki, które piszą i czytają książki po dwudziestym piątym roku życia, to osoby niedojrzałe lub po prostu przegrane, luzerskie, niebędące w stanie przebić się na istotniejszych, mających dziś wpływ na kierunek ludzkości polach. Może dziwi państwa, że mówię coś takiego już na wstępie, ale trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy, trzeba się z nią oswoić, o czym zapewne przekonali się już adepci studiów literaturoznawczych, oni znają ten przerażający galaretowaty chłód, wzbierający po kilku czy kilkunastu miesiącach od rozpoczęcia akademickiej przygody, który wślizguje się pod kołdrę z samego rana i od otwarcia oczu, gdy jeszcze myślą państwo absolutnie trzeźwo, oblepia państwu twarz, i słyszą państwo dudniący wewnętrzny głos: „Dżizas, co ja robię, co ja robię?!”. A jednak musimy pamiętać, że są tutaj z nami także kursantki i kursanci z innych wydziałów, dla których nie jest to wszystko oczywiste. Ale jeszcze do tego wrócimy, jeśli tylko czas pozwoli. A zatem, jak mówiłam, na pierwszy ogień wąż pożerający swój ogon. Tekst _Szkoła_, który zaczynałby się od dzieci i białego sera, a kończył na dzieciach i białym serze:
Szkoła
Dzieciaki w ławkach, ich niewyraźne, nieukształtowane jeszcze, niewykształcone twarze. W Polsce są to w zdecydowanej większości twarze białe jak biały ser, mające wiele z białym serem wspólnego. Jeśli nie jak bezbarwna sernikowa masa z rysami zaznaczonymi byle jak, jak dziury w upiornym cieście, jak u niemowlęcia, to wciąż niebezpiecznie blisko, to znaczy w tym wieku około dziesięciu lat, bo o taki właśnie wiek tutaj chodzi. Co można uczynić, gdy staje się naprzeciwko takiej twarzy, wszystko jedno: na żywo czy we wspomnieniu? Powiększona dziesięcioletnia twarz o średnicy, powiedzmy, dwóch metrów, okrągło-kwadratowa twarz, jak pokaźnej wielkości blok białego sera, stanowiącego ważny budulec kanapek sporej części szkolnej populacji, która tego dnia wybrała się do szkoły, która akurat tego dnia nie uciekła. Kanapki z masłem i białym serem w przednich kieszeniach plecaków czy tornistrów, agresywna woń spożywcza przenikająca niewinny materiał poliamidu, jak zgrabiałe palce wyszczerzonej cioci, które niby pieszczotliwie chwytają policzek jej przerażonej siostrzenicy, jak jakieś imadło, ale obite żyłami i skórą, towarzysząc parodii gaworzenia tryskającej wraz z kropelkami śliny spomiędzy ciocinych ust, parodii nieudolnie maskującej resentyment, bezsensowną zazdrość o młodość i powab, mimo że mała nie ma jeszcze nawet włosów łonowych, choć trzeba przyznać, że jej koledzy, jej rówieśnicy, doprowadzają się już do orgazmu, idąc za radą dzieciaków ze starszych klas, by korzystać, ile wlezie, zanim pojawi się śmierdzący ejakulat. Jedzenie kanapek na korytarzach szkolnych w czasie przerw wydaje się po latach nieapetyczne, nieatrakcyjne, a dla niektórych dzieci już w trakcie ich dzieciństwa takie jest. Ale niektóre dzieci za tym przepadają. Biały ser jest ponoć bardzo zdrowy, chociaż podobno nie dla każdego.
Można też napisać inaczej, czyli zacząć od początku, a na koniec do tego początku nie wracać. Wówczas w większości przypadków zostanie się uznanym za pisarkę eksperymentalną, pisarza eksperymentalnego. Co oczywiście niesie ze sobą spore, niemal stuprocentowe ryzyko porażki, jeśli cel stanowi zdobycie uznania grupy czytelniczej większej niż pięćset jednostek. Na przykład poniższy tekst _Męskość i miasto_. W dodatku w tym konkretnym przypadku, co już na sto procent ustawia nas pod ścianą eksperymentu, jednym z głównych bohaterów tej mikrohistorii nie jest człowiek, nawet nie inne zwierzę – jest nim pewne pojęcie, a precyzyjniej funkcja. Taka sytuacja wymaga już trochę wysiłku wyobraźni, którą zazwyczaj skutecznie tępi nie tylko wspomniana przed chwilą przestarzała instytucja szkoły, gdzie – jak dobrze wiemy – wiecznie jest się przytłoczonym, zabieganym, zapóźnionym, wiecznie „się nadrabia”, „nie zdąża”, wiecznie „nie wyrabia się z materiałem”, grzęźnie się w jakimś romantyzmie i wiekach średnich, przez co nigdy nie dociera się do współczesności i jej nie rozumie, i w niej potem nigdy na dobrą sprawę nie żyje, i w końcu wychodzi się z tej szkoły głupszym, niż się przyszło, ale także dominująca w euroatlantyckiej kulturze co najmniej od pierwszych lat XXI wieku formuła pewnego prostolinijnego realizmu, o którym opowiem może przy innej okazji. Bo miało być o zakończeniu, w którym nie wraca się do rozpoczęcia:
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
Brak zaufania okazał się uzasadniony – Paszport trafił w czyjeś inne łapska.
Dla zasady, choć to niezbyt wciągające, wyjaśnię państwu, dlaczego przymiotnik „eksperymentalny” w kontekście wszelkiej twórczości jest czymś bezsensownym i destruktywnym. Trafnie wyłożył to Zenon Fajfer w posłowiu do _Stu tysięcy miliardów wierszy_ Queneau, więc przytoczę obszerniejszy fragment: „To zdumiewające, jak wielką karierę zrobiło to scjentyczne słowo na terenie sztuki, w tym także literatury. Mianem »eksperymentu« określa się nie tylko próby rozwiązania takiego czy innego problemu artystycznego w fazie tworzenia dzieła (w tym sensie eksperymentuje każdy, nawet najbardziej tradycyjny pisarz, a ślady swoich poszukiwań pozostawia w szufladzie), ale także gotowe utwory, które przecież, skoro powstały, eksperymentami już nie są. Używa się tej wyszukanej inwektywy, chcąc jakieś dzieło zbagatelizować lub uchylić się od jego oceny (skądinąd unikanie wystawiania ocen może być najrozsądniejszą formą kontaktu krytyka ze sztuką), a często aby po prostu, jak trafnie zauważył Raymond Federman, uchronić przed jego zgubnym wpływem czytelnika . Krótko mówiąc, epitetem tym przywykło się obrzucać wszystko, co w sztuce inne, skomplikowane, oryginalne, świadomie lub nieświadomie dając tym samym do zrozumienia, że od eksperymentu do »właściwej teorii« jeszcze droga daleka”.