Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wygaszenie - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 sierpnia 2025
E-book: EPUB, PDF
39,90 zł
Audiobook
49,99 zł
39,90
3990 pkt
punktów Virtualo

Wygaszenie - ebook

Wygaszenie” to thriller szpiegowski, w którym najmocniejsze nie są strzały, ale pauzy między słowami. W którym każde zdanie ma swój rytm, a każde milczenie – wagę.

Dla fanów mrocznego klimatu True Detective, cyfrowej paranoi Mr. Robot i precyzyjnej intrygi Pielgrzyma Terry'ego Hayesa.

On nie chce cię zabić. Chce cię wymazać.

To opowieść o byłym agencie, który zbyt dobrze rozumiał zasady, by jeszcze w nie wierzyć. Przeszedł przez każdy możliwy filtr, znał każdy protokół – i właśnie dlatego wiedział, że nic nie działa naprawdę. Został mu tylko instynkt. I rytm przetrwania.

Zamiast imienia – kryptonimy. 
Zamiast wspomnień – reakcje. 
Zamiast lojalności – pytania, których nie da się już zadać nikomu.

Myślał, że uciekł od systemu. Ale niektórych śladów nie da się wymazać.

Sygnatura, która nie powinna się pojawić. 
Cień, którego nikt nie potrafi nazwać. 
Powrót, który nigdy nie był planowany.

W grze pojawia się ktoś, kto zna te same mechanizmy. 
Ktoś, kto nie zostawia śladów. 
Nie działa otwarcie. 
Nie mówi wiele. 

Ale kiedy się pojawia — coś znika. 
Nie dane. 
Nie ludzie. 
Lecz znaczenie…

I wtedy wszystko zaczyna gasnąć. 
Bez ostrzeżenia. 
Bez hałasu. 
Jakby nigdy nie istniało.

Jak walczyć z wrogiem, który nie jest człowiekiem, lecz logiką? Który zna każdy twój ruch, nawyk i słabość, zanim sam zdążysz je rozpoznać?

Przez całą karierę uczono go, że zrozumienie daje kontrolę. Ale to, co odkrył, jest znacznie mroczniejsze: prawdy nie da się uchwycić analizą, a największym ciężarem nie jest to, co zrobiłeś, ale to, czego nie zrobiłeś, choć mogłeś.

„Bo czasem to nie świat się wali. To ty się sypiesz w środku. Po cichu. Kawałek po kawałku”.

Ta książka nie jest kolejnym thrillerem, który znasz. To doświadczenie, w którym:

  • Wejdziesz do świata, gdzie napięcie czai się w niedopowiedzeniach. Poczujesz dreszcz niepokoju ukryty pod skórą – w milczeniu, w geście i w tym, co nie zostało powiedziane, a co waży najwięcej.
  • Złamiesz szyfr ukryty w samej strukturze powieści. Odkryjesz, dlaczego każdy rozdział nosi nazwę zakodowaną alfabetem Morse’a i jak każdy sygnał buduje drugie dno tej historii, tworząc unikalną, immersyjną grę z czytelnikiem.
  • Zanurzysz się w gęstej, refleksyjnej narracji, która łączy precyzję thrillera szpiegowskiego z głębią psychologicznego dramatu o samotności, pamięci i cenie, jaką płaci się za prawdę w świecie zbudowanym z kłamstw.

Przygotuj się na:

  • Klaustrofobiczną atmosferę gry wywiadów, gdzie każdy gest jest kodem, każde spojrzenie analizą, a każde milczenie może być zdradą.
  • Psychologiczny pojedynek dwóch mistrzowskich umysłów, którzy walczą nie na broń, a na wzorce, rytm i przewidywanie ludzkich zachowań.

Ta książka nie opowiada o bohaterach. Opowiada o cieniach.

O tych, którzy musieli zniknąć, żeby ktoś inny mógł zostać. O tych, których pamięta tylko echo. O ludziach, którzy znali wszystkie mechanizmy świata, ale nie potrafili ochronić samych siebie.

Jeśli szukasz historii, która wciąga nie akcją, ale napięciem ukrytym w gestach i błędach systemu… Jeśli czytasz między zdaniami i słyszysz, kiedy ktoś milczy zbyt długo… to książka, na którą czekałeś.

Debiut, który brzmi jak dzieło mistrza

Szymon Pytys ma zaledwie 18 lat, ale pisze z dojrzałością i precyzją, jakiej nie powstydziliby się autorzy z wieloletnim doświadczeniem. „Wygaszenie” to nie jest przypadkowy debiut. To przemyślana, warstwowa powieść, która udowadnia, że w polskim thrillerze pojawił się nowy, niezwykle mocny i oryginalny głos. To książka, która zostawia w czytelniku nie tylko ciekawość, ale też miejsce do głębokiej refleksji.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397706712
Rozmiar pliku: 539 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

..

Przez całe ży­cie po­wta­rzano mi, że wcale nie cho­dzi o cel, tylko o drogę do niego.

Wtedy tego nie ro­zu­mia­łem. My­śla­łem, że to tylko ładna fraza – coś, co do­brze brzmi w ustach lu­dzi, któ­rzy nie osią­gnęli tego, co chcieli.

Kiedy je­steś młody, my­ślisz, że doj­dziesz gdzieś. Że bę­dzie ja­kiś mo­ment, ja­kiś dzień, w któ­rym po­czu­jesz: do­tar­łem.

Ale ten dzień nie przy­cho­dzi. Bo nie ist­nieje.

Nie ma miej­sca, w któ­rym można się za­trzy­mać i od­po­cząć.

Każdy wy­zna­czony cel znika, za­nim go do­tkniesz.

Bo ży­cie – to nie jest li­nia z punk­tem koń­co­wym. To wieczne sta­wia­nie stóp na czymś, co się prze­suwa.

Cel można zgu­bić. Można go zmie­nić.

Ale droga za­wsze zo­sta­wia ślad.

Wi­dzia­łem lu­dzi, któ­rzy szli przez ży­cie z mapą w ręku, a mimo to gu­bili sie­bie.

Byli świet­nie zor­ga­ni­zo­wani. Wie­dzieli, czego chcą.

Ale nie po­tra­fili zro­zu­mieć, że droga wy­maga cze­goś wię­cej niż planu.

Wy­maga obec­no­ści.

Świa­do­mo­ści każ­dego kroku.

Tego, co czu­jesz, gdy wszystko idzie do­brze.

I tego, co ciąży, gdy zo­sta­jesz sam.

Szkoły, in­sty­tu­cje, sys­temy – na­sta­wione są na cele. Uczą, jak wy­gry­wać, jak być pierw­szym, jak nie po­peł­niać błę­dów. Ale nie po­ka­zują, jak żyć z po­myłką. Jak iść da­lej, kiedy droga na­gle zmie­nia kie­ru­nek. Nie uczą, jak wy­ba­czyć so­bie, że nie by­łeś dość szybki, dość ci­chy, po­korny czy do­bry.

I nie cho­dzi o to, że nie warto mieć celu. Cho­dzi o to, by ten cel nie po­żarł cię po dro­dze.

Bo wtedy prze­sta­jesz być sobą. Sta­jesz się jego cie­niem. Jego ofiarą.

A naj­więk­szą tra­ge­dią nie jest to, że nie doj­dziesz.

Tylko to, że po dro­dze prze­sta­niesz ist­nieć.

Wi­dzia­łem to ty­siące razy.

Lu­dzi, któ­rzy go­nili.

Któ­rzy mieli plan.

I któ­rzy nie za­uwa­żyli, kiedy prze­stali pa­trzeć in­nym w oczy.

Kiedy ich głosy stały się pu­ste.

Kiedy ich dło­nie nie miały już cie­pła.

Bo całe ich ży­cie było sprin­tem do cze­goś, co i tak ich nie ura­to­wało.

W moim świe­cie cel był wszyst­kim.

Mi­sja. Wy­nik. Ra­port.

Li­czyło się tylko to, co dało się zmie­rzyć. A je­śli nie dało się zmie­rzyć – nie ist­niało.

Tylko że ja ist­nia­łem.

Każ­dego dnia.

Na­wet kiedy nie mia­łem już siły my­śleć.

Na­wet kiedy nie ro­zu­mia­łem – po co.

I te­raz wiem, że to wła­śnie było naj­waż­niej­sze – iść, nie wie­dząc, co bę­dzie da­lej.

Nie dla wy­niku.

Dla sa­mego ru­chu.

Bo droga to nie li­nia.

To nie wy­ścig.

Droga to do­świad­cze­nie.

To hi­sto­ria – nie tylko twoja, ale też wszyst­kich, któ­rzy szli przed tobą.

Droga to wy­bór.

Co­dzienny.

Cza­sem bo­le­sny.

Cza­sem nie­wi­doczny.

Ale to wła­śnie te wy­bory kształ­tują nas naj­bar­dziej.

Nie suk­cesy. Nie na­grody.

Tylko to, co ro­bisz, kiedy nikt nie pa­trzy.

Kiedy je­steś tylko ty i twoje su­mie­nie.

Nie­które mo­menty zmie­niają czło­wieka na za­wsze.

Ale to nie wiel­kie prze­łomy.

To ra­czej mi­kro­se­kundy, któ­rych nikt nie za­uważa.

To chwila, w któ­rej nie od­dzwa­niasz.

W któ­rej nie od­wra­casz się, kiedy ktoś od­cho­dzi.

W któ­rej nie za­da­jesz py­ta­nia, bo bo­isz się od­po­wie­dzi.

Tak wła­śnie bu­duje się drogę.

Nie z ka­mieni.

Z prze­mil­czeń.

Z de­cy­zji, któ­rych nikt nie śle­dzi.

I dla­tego, kiedy ktoś mówi, że wszystko jest po coś – mam ochotę za­py­tać: „A co, je­śli nie jest? Co, je­śli pewne rze­czy po pro­stu się dzieją?”.

Bez planu.

Bez sensu.

Bez ra­tunku.

I trzeba przez nie przejść – nie po to, by coś zy­skać, ale po to, by nie prze­stać być sobą.

Może wła­śnie dla­tego ta myśl zo­stała ze mną do dziś: że nie cho­dzi o cel, tylko o drogę do niego.

Bo cel może się zmie­nić.

Może prze­stać ist­nieć.

Ale to, jaką drogą sze­dłeś – zo­staje w to­bie na za­wsze.

W twoim spoj­rze­niu.

W two­ich ge­stach.

W twoim mil­cze­niu.

I cza­sem my­ślę, że naj­waż­niej­sze py­ta­nie nie brzmi:

„Czy do­tar­łeś?”.

Tylko:

„Czy by­łeś sobą, kiedy sze­dłeś?”.

Bo może o to cho­dzi w ży­ciu – nie dojść gdzieś, ale nie zgu­bić sie­bie po dro­dze.

Nie wy­przeć się swo­ich my­śli.

Nie uci­szyć serca.

Nie uda­wać, że wszystko jest do­brze, kiedy nie jest.

Bo cza­sem to nie świat się wali.

To ty się sy­piesz w środku.

Po ci­chu.

Ka­wa­łek po ka­wałku.

I wtedy droga prze­staje być tylko twoja.

Za­czyna pro­wa­dzić przez miej­sca, któ­rych nie chcia­łeś od­wie­dzać.

Przez de­cy­zje, któ­rych nie chcia­łeś po­dej­mo­wać.

Przez lu­dzi, któ­rych ni­gdy nie mia­łeś ra­nić.

Bo nikt ni­gdy mnie nie ostrzegł, że droga może pro­wa­dzić przez czy­jeś su­mie­nie.

Że mo­żesz być pe­wien celu, a mimo to nie­pewny sie­bie.

Nie dla­tego, że nie wiesz, co ro­bić.

Tylko dla­tego, że na­gle nie masz po­ję­cia, czyje de­cy­zje po­dej­mu­jesz.

Swoje?

Prze­ło­żo­nych?

Czy tej dru­giej wer­sji sie­bie, którą zbu­do­wa­łeś, żeby prze­trwać?

I wtedy zo­staje ci tylko jedno py­ta­nie: „Czy to wszystko na­prawdę ro­bisz jesz­cze ty?” Je­śli w ogóle zo­stało coś, co można na­zwać „sobą”.-.

Gdy wstą­pi­łem do wy­wiadu, wszystko za­częło wy­glą­dać ina­czej. Nie cho­dziło o to, że świat się zmie­nił. To ja zmie­ni­łem spo­sób, w jaki go oglą­da­łem. W mo­jej gło­wie na­stą­pił błysk – rze­czy, które od lat były oczy­wi­ste, na­gle za­częły mieć war­stwy. Każda twarz miała swój kod. Każdy gest miał wagę. I nic nie było już przy­pad­kiem.

Wie­dzia­łem od po­czątku, że to nie bę­dzie zwy­kła praca. Nie­bez­pieczna? Tak. Wy­ma­ga­jąca? Bar­dziej niż da się opi­sać. Ale naj­gor­sze było coś in­nego – to, że zo­sta­jesz w niej sam. Za­wsze. Na­wet je­śli je­steś oto­czony ludźmi, nikt nie ma do­stępu do wie­dzy, którą ty no­sisz. Nikt nie ro­zu­mie cię­żaru, który spo­czywa na two­ich bar­kach.

Wa­ha­łem się. Bo zna­łem lu­dzi. Zna­łem ich strach, mo­ty­wa­cje, te drobne pęk­nię­cia, które z cza­sem prze­ra­dzały się w rysy, aż w końcu kru­szyły wszystko. A jed­nak zo­sta­łem. Bo mia­łem ce­chę, któ­rej nie da się ­wy­tre­no­wać – wy­czu­cie, kiedy coś nie gra. To nie była in­tu­icja. To była pre­cy­zja wy­wo­dząca się z ci­szy i wie­lo­krot­nie po­wta­rza­nych błę­dów. My­śle­nie heu­ry­styczne – tak to na­zwano. Umie­jęt­ność skła­da­nia frag­men­tów bez in­struk­cji.

To wła­śnie wy­róż­niało mnie w Lan­gley. Tam nie szuka się fak­tów. Tam szuka się nie­lo­gicz­no­ści. Tego, co nie pa­suje.

Eme­ry­tura? Tylko na pa­pie­rze. Moja głowa nie znała stanu spo­czynku. Wciąż ana­li­zo­wa­łem. W każ­dej mi­nu­cie. Wciąż sie­dzia­łem no­cami przy ku­chen­nym stole, prze­glą­da­jąc stare ra­porty.

Li­via twier­dziła, że nie umiem od­po­czy­wać. Miała ra­cję. Ale nie mó­wiła tego z ża­lem. Mó­wiła to z tro­ską. Bo wie­działa, że je­stem naj­bar­dziej sobą, gdy coś ukła­dam. Gdy coś mnie woła.

I zo­sta­łem we­zwany.

Te­le­fon za­dzwo­nił do­kład­nie o 5:12. Nie po­prze­dziło go nic. Żadna za­po­wiedź. Ża­den znak. Za­strze­żony nu­mer. Po­je­dyn­czy sy­gnał. Na­cią­gnięty przez kilka sa­te­li­tów. Ode­bra­łem. Ci­sza. Po­tem tylko jedno słowo:

– Go­towy?

Nie od­po­wie­dzia­łem. Za­miast tego roz­łą­czy­łem się i od­dzwo­ni­łem. Sy­gnał trwał dwie se­kundy, po czym sys­tem od­po­wie­dział chłod­nym ko­mu­ni­ka­tem: „Ten nu­mer nie ist­nieje”.

I wtedy wie­dzia­łem. Znowu je­stem po­trzebny.

Spa­ko­wa­łem się w ciągu czter­dzie­stu mi­nut. Buty z włókna gra­fe­no­wego – czarne, bez śla­dów uży­cia. Pa­sek, który mie­ścił w so­bie dwa mi­kro­klu­cze. Ze­ga­rek, który ni­gdy nie wska­zy­wał czasu, ale za­wsze wie­dział, kiedy po­wi­nie­nem wyjść. Stare do­ssier. Nie otwie­ra­łem go od lat. Ale nie za­po­mnia­łem żad­nej strony.

Li­via nie spała. Pa­trzyła na mnie, jak­bym zni­kał. Nie po­wie­działa „Wróć”. Nie za­py­tała „Gdzie?”. Za­miast tego po­ło­żyła mi rękę na klatce pier­sio­wej i po­wie­działa tylko:

– Nie wpusz­czaj nic do środka.

Wie­dzia­łem, że nie mówi o przed­mio­tach. I wtedy na­gle przy­szła mi myśl. Ci­cha. Na­tar­czywa. Bo cza­sem naj­więk­szym cię­ża­rem nie jest to, co za­bie­rasz. Tylko to, co zo­sta­wiasz.-

Mont­pe­lier to spo­kojne, nie­mal senne mia­steczko. Czuć było w nim za­pach sta­rego drewna i desz­czu. Oj­ciec słu­żył w wy­wia­dzie woj­sko­wym, ale to nie mun­dur zo­sta­wił naj­więk­szy ślad w moim ży­ciu tylko jego nie­obec­ność. Mama pra­co­wała w bi­blio­tece. Mil­cząca, sku­piona, z nie­ustan­nym cie­niem smutku na twa­rzy. Za­miast opo­wie­ści o ojcu do­sta­wa­łem tylko mi­gawki. „Miał twój uśmiech”, „Za­wsze wie­dział, co zro­bić”, „Bał się, ale nie mógł tego po­ka­zać”. Przez lata szu­ka­łem go w so­bie. W lu­strze. W spo­so­bie, w jaki mil­cza­łem, kiedy na­le­żało mó­wić.

Ktoś mnie kie­dyś za­py­tał: „Kto naj­bar­dziej na cie­bie wpły­nął?”. Od­po­wiedź, na to na po­zór pro­ste py­ta­nie, bywa zło­żona. Wszy­scy zmie­niamy się każ­dego dnia. Każde spoj­rze­nie, każde odej­ście, każdy gest zo­sta­wia po so­bie ślad. Dla­tego od­po­wiedź może się zmie­niać, tak jak zmie­nia się twarz czło­wieka w krzy­wym lu­strze: raz je­steś pe­wien, a raz nie po­zna­jesz sie­bie. Cza­sami wpływa na cie­bie ktoś, a cza­sami coś. Ci­sza. Ulica o 5:00. Czy­jeś odej­ście. Czyjś brak. A cza­sami jedno spoj­rze­nie albo jedno zda­nie, które usły­sza­łeś w nie­od­po­wied­nim wieku i no­sisz je w so­bie jak za­rdze­wia­ły klucz. Nie wiem, czy mia­łem jed­nego men­tora. Jed­nego bo­ha­tera. Ale wiem, że naj­bar­dziej wpły­nęła na mnie nie­obec­ność ojca. Z nią bu­dzi­łem się i za­sy­pia­łem. Z nią uczy­łem się czy­tać. Z nią wcho­dzi­łem w do­ro­słość, za­kła­da­jąc, że nikt nie na­uczy mnie, jak się wraca z wojny – ani jak z niej nie wra­cać wcale. Nie­obec­ność to nie pustka. To obec­ność cze­goś, czego nie ma. To echo kro­ków, które ni­gdy nie roz­brzmiały w twoim domu, a jed­nak uczysz się ich rytmu. Pró­bu­jesz zsyn­chro­ni­zo­wać swój od­dech z czymś, co ni­gdy nie ist­niało. A może ist­niało, ale bez cie­bie. Cza­sem my­ślisz, że z kimś był­byś lep­szy – mniej cy­niczny, mniej spięty, mniej ka­mienny. Ale prze­cież nie ma gwa­ran­cji. Może był­byś słab­szy. Może ła­god­niej­szy. A może… wcale by cię nie było.

Pa­mię­tam, jak raz za­py­ta­łem matkę, czy oj­ciec po­tra­fił ko­chać. Za­sty­gła. Nie jak czło­wiek, który nie chce mó­wić – ale jak ktoś, kto boi się wy­po­wie­dzieć coś, co mo­głoby się oka­zać nie­praw­dziwe. Wtedy zro­zu­mia­łem, że nie­które py­ta­nia nie mają od­po­wie­dzi albo że nie każda od­po­wiedź jest sło­wem. Po­ja­wiali się w moim ży­ciu inni – przy­ja­ciele, men­to­rzy, fi­gury, które pró­bo­wały go za­stą­pić. Ale nikt nie mógł zmie­nić tego, że z nim był­bym dziś in­nym czło­wie­kiem. Może nie lep­szym. Może tylko mniej po­pę­ka­nym. Ale cza­sami wła­śnie te pęk­nię­cia trzy­mają cię w ca­ło­ści. Bo nie po­zwa­lają za­po­mnieć, że je­steś zbu­do­wany z bra­ków. I że wła­śnie one uczą cię czu­ło­ści. Uczą, by nie oce­niać zbyt szybko. By da­wać in­nym prze­strzeń na ich wła­sne cie­nie. By słu­chać ci­szy, kiedy ktoś nie po­trafi mó­wić.

Może wła­śnie to zo­sta­wił mi oj­ciec. Nie umie­jęt­ność prze­trwa­nia. Nie in­struk­cję na ży­cie. Ale ślad, który trzeba było sa­memu zro­zu­mieć. Brak, który trzeba było prze­kuć w coś więk­szego niż pustka. Nie szu­ka­łem już w nim bo­ha­tera – chcia­łem do­strzec czło­wieka. I to oka­zało się naj­trud­niej­sze – prze­stać wy­pa­try­wać ojca, a zo­ba­czyć męż­czy­znę, który po­peł­niał błędy, który się bał, który nie za­wsze wie­dział. Który znik­nął nie dla­tego, że nie chciał wró­cić – ale może dla­tego, że nie umiał. Nie każdy umie wra­cać. A ja… ja na­uczy­łem się iść da­lej. Za­wsze jed­nak z cie­niem przy boku.....

Ży­cie z matką nie na­le­żało do pro­stych. Tak, było ci­che, ryt­miczne i prze­wi­dy­walne – ale nie ła­twe. Rano wy­cho­dziła do pracy, za­nim na do­bre roz­bu­dził się świat. Wie­czo­rem wra­cała, gdy ciem­ność już roz­go­ściła się wo­kół. Ze­gar był na­szym trze­cim do­mow­ni­kiem – on mó­wił, kiedy jemy, kiedy śpimy, kiedy roz­ma­wiamy mało, a kiedy wcale.

Matka pra­co­wała w bi­blio­tece sta­no­wej – jed­nej z naj­więk­szych w ca­łym re­gio­nie. Mo­nu­men­talny gmach cią­gnął się ko­ry­ta­rzami, które wy­glą­dały jak ka­te­dry z pa­pieru. Jako dziecko wy­obra­ża­łem so­bie, że bi­blio­teka żyje – od­dy­cha, ob­ser­wuje, szep­cze. W tych mu­rach było coś ta­jem­ni­czego, ale też smut­nego. Tak jak w mo­jej matce. Kiedy wra­ca­łem ze szkoły, dom był pu­sty i ci­chy. Zja­da­łem obiad przy­go­to­wany dzień wcze­śniej, prze­waż­nie pro­sty, skromny, ale za­wsze obecny. Po je­dze­niu sia­da­łem przy stole, cza­sem włą­cza­łem coś w tle, ale naj­czę­ściej po pro­stu cze­ka­łem. Nie cho­dziło na­wet o roz­mowę, chcia­łem tylko wie­dzieć, że jest. Lecz ona wra­cała zmę­czona. Zga­szona. Jakby praca wśród ty­sięcy słów od­bie­rała jej siłę do wy­po­wia­da­nia choćby jed­nego wię­cej. Spo­glą­dała na mnie z uśmie­chem, ale to był ten ro­dzaj uśmie­chu, który służy bar­dziej do ma­sko­wa­nia niż wy­ra­ża­nia cze­go­kol­wiek.

W końcu prze­sta­łem cze­kać. Za­czą­łem cho­dzić do bi­blio­teki. Na po­czątku przy­cho­dzi­łem tylko po to, żeby na nią po­pa­trzeć. Zo­ba­czyć ją taką, jaką mo­gła być w pracy – sku­pioną, kom­pe­tentną… inną. Po­tem jed­nak coś się zmie­niło. Po­zwo­liła mi zo­stać. Po­dała ście­reczkę, wska­zała półki. Po­ma­ga­łem od­kła­dać książki, po­rząd­ko­wać ka­ta­logi, roz­dzie­lać działy. Ta praca była ci­cha i po­wta­rzalna, ale nie nudna. Miała rytm. Miała sens. A po­tem za­częło się coś wię­cej.

Za­czą­łem szpe­rać. Szu­kać. Nie ty­tu­łów, tylko gło­sów. Roz­dzia­łów, które brzmiały, jak my­śli ko­goś, kto wie wię­cej. Po­ja­wiła się we mnie po­trzeba – dziwna i in­ten­sywna – by wie­dzieć. Czy­ta­łem wszystko, co tylko wpa­dło mi w ręce: o czło­wieku, o spo­łe­czeń­stwie, o emo­cjach, o tym, co nas na­pę­dza, a co nisz­czy. Wie­dza stała się dla mnie czymś wię­cej niż in­for­ma­cją. Była kom­pa­sem. Tar­czą. Ucieczką. Pra­gną­łem być kimś, kto ro­zu­mie. Kimś, kto wi­dzi, za­nim coś się wy­da­rzy. Kimś, kogo ży­cie nie za­ska­kuje. Chcia­łem być eru­dytą – znać wiele ście­żek i umieć pa­trzeć z róż­nych per­spek­tyw. Wie­dzieć coś o wszyst­kim, by nie być bez­bronny wo­bec ni­czego. Nie dla uzna­nia. Dla prze­trwa­nia.

Czy­ta­łem wszę­dzie. Z książką się bu­dzi­łem i z książką za­sy­pia­łem. W szkole czy­ta­łem na prze­rwach, cho­wa­jąc tomy za pod­ręcz­ni­kami. W bi­blio­tece – w ką­tach, gdzie nikt nie za­glą­dał. Z cza­sem prze­sta­łem li­czyć, ile prze­czy­ta­łem. Ilość prze­stała być ce­lem. Li­czyło się tylko to, co zo­sta­wało w gło­wie. A zo­sta­wało wiele. Mama wi­działa to wszystko. Nie mó­wiła za dużo – zresztą ni­gdy nie była wy­lewna. Ale jej oczy ro­biły się cie­plej­sze, kiedy pa­trzyła, jak sie­dzę w ką­cie mię­dzy re­ga­łami, po­chło­nięty przez słowa. Zda­rzało się, że pod­rzu­cała mi książki, niby przy­pad­kiem. Kła­dła je na sto­liku przy drzwiach z krót­kim „to chyba coś dla cie­bie”. To był nasz ję­zyk.

Zbu­do­wany z ci­szy, spoj­rzeń i prze­ka­zy­wa­nych ci­cho to­mów. Nie wiem, czy ro­zu­miała, że to nie książki mnie ura­to­wały, tylko ona. Jej obec­ność – ci­cha, kon­se­kwentna, nie­na­chalna. Jej wiara, że mogę coś zbu­do­wać z tej dziw­nej po­trzeby wie­dzy. A może po pro­stu – jej mil­cząca zgoda na to, że­bym szu­kał wła­snego ję­zyka w świe­cie, który nie da­wał wielu od­po­wie­dzi. Dziś wiem, że to wła­śnie tam – mię­dzy re­ga­łami – za­czą­łem sta­wać się kimś. Nie do­ro­słym. Nie męż­czy­zną. Kimś, kto umie my­śleć i czuć jed­no­cze­śnie. Kimś, kto nie ucieka przed py­ta­niami. Kimś, kto szuka, na­wet je­śli nie ma gwa­ran­cji, że znaj­dzie..

Gdy spa­ko­wa­łem torbę, Li­via za­py­tała mnie, do­kąd jadę. Wie­działa, jak to działa i że nie mogę nic po­wie­dzieć. W jej oczach do­strze­głem coś, co wi­dzia­łem za­wsze, wy­jeż­dża­jąc na mi­sję – lęk, strach i nie­po­kój o to, czy wrócę, i o to, kim będę, gdy wrócę. Ko­ja­rzy­łem już skądś to spoj­rze­nie. Przy­po­mniało mi się dzie­ciń­stwo i bez­rad­ność w oczach matki, kiedy oj­ciec wy­jeż­dżał w te­ren.

Za­da­nie było nie­ofi­cjalne. Fał­szywe do­ku­menty, fał­szywa toż­sa­mość, żad­nych na­zwisk. Można by rzec, że w tej pracy to dzień jak co dzień. Po­że­gna­łem się z Li­vią, za­pew­nia­jąc ją, że wrócę. Ja i tylko ja, a nie moja druga wer­sja.

Wy­sze­dłem z domu. Na końcu pod­jazdu stał sa­mo­chód – cały czarny, z re­flek­sami tak przy­tłu­mio­nymi, że nie od­bi­jał świa­tła, tylko je wchła­niał. Ka­ro­se­ria była ma­towa, bez ozna­czeń, bez ta­blic. Ma­skę prze­ci­nała tylko cienka, le­d­wie za­uwa­żalna li­nia po­wietrz­nego wlotu, jak od­dech ukry­tego or­ga­ni­zmu. Szyby przy­ciem­nione na tyle, że na­wet świa­tło z la­tarni nie po­tra­fiło zaj­rzeć do środka. Stał nie­ru­chomo, a koła nie no­siły śla­dów drogi. Sil­nik nie pra­co­wał, a mimo to mia­łem wra­że­nie, że coś w nim pul­suje.

Z przodu sie­dział kie­rowca, a z tyłu ktoś, kogo po­zna­łem nie­mal od razu. Był me­to­dyczny, pre­cy­zyjny i fi­ne­zyjny. Miał wszystko, czego po­trze­bo­wał pre­zes agen­cji wy­wia­dow­czej – mó­wiąc po­tocz­nie „szef wszyst­kich sze­fów”.

To był Qu­ill. Sie­dział nie­ru­chomo, jakby cze­kał tu od za­wsze. Ubrany w ciemny, do­sko­nale skro­jony płaszcz. W rę­kach trzy­mał cienką skó­rzaną teczkę, a w oczach miał ten sam chłód, który pa­mię­ta­łem z daw­nych od­praw. Spoj­rzał na mnie i po­wie­dział tylko:

– Stę­sk­ni­łeś się?

– Na­wet nie wiesz jak – od­po­wie­dzia­łem z pół­u­śmie­chem.

Ru­szy­li­śmy, a ja nie mu­sia­łem py­tać, gdzie je­dziemy – wie­dzia­łem, że kie­ru­jemy się do Lan­gley. Zna­łem tę trasę. Ten za­pach skóry we­wnątrz auta. Ten sam mo­del. Tylko wtedy mia­łem sie­dem­na­ście lat, a obok sie­dział mój oj­ciec....

Mia­łem pięt­na­ście lat, gdy pierw­szy raz na­tra­fi­łem na tamtą książkę. Nie szu­ka­łem ni­czego kon­kret­nego. Po pro­stu ukry­wa­łem się przed świa­tem mię­dzy pół­kami bi­blio­teki – miej­sca, nie­za­da­ją­cego py­tań i nie­ocze­ku­ją­cego od­po­wie­dzi. Pach­niało ku­rzem, pa­pie­rem i ci­szą, któ­rej nikt nie prze­ry­wał bez po­wodu.

Wtedy jesz­cze nie wie­dzia­łem, że to bę­dzie je­den z tych mo­men­tów, które dzielą ży­cie na „przed” i „po”. Książka le­żała prze­krzy­wiona, jakby ktoś ją scho­wał albo za­po­mniał odło­żyć. Miała po­żół­kłe strony, miękką okładkę, na któ­rej nie umiesz­czono na­zwi­ska au­tora. Wid­niał tam tylko ty­tuł – su­rowy, bez zbęd­nych ozdob­ni­ków: Mi­kro­ek­spre­sje. Ana­to­mia prawdy. Brzmiało to jak na­zwa pod­ręcz­nika. A jed­nak coś w tym su­ro­wym na­pi­sie mnie przy­cią­gnęło. Jakby ta książka na mnie pa­trzyła.

Otwo­rzy­łem ją bez więk­szych ocze­ki­wań. Pierw­sze strony były tech­niczne – de­fi­ni­cje, od­nie­sie­nia, li­sta pod­sta­wo­wych emo­cji. Ale im bar­dziej się za­głę­bia­łem w treść, tym bar­dziej mia­łem wra­że­nie, że czy­tam coś, czego nie po­wi­nie­nem ro­zu­mieć w tym wieku. Jakby ktoś ro­ze­brał świat z ubrań i zo­sta­wił nagą prawdę, któ­rej nikt nie chce oglą­dać. Mi­kro­ek­spre­sje. Ru­chy mię­śni trwa­jące uła­mek se­kundy. Ucieczka emo­cji wy­my­ka­ją­cych się, za­nim mózg zdąży za­ło­żyć ma­skę. „Drga­nie le­wej brwi może ozna­czać nie­zgodę. Szyb­kie i mocne za­ci­śnię­cie po­wiek czę­sto sy­gna­li­zuje in­ten­sywną emo­cję – na przy­kład ból psy­chiczny, fru­stra­cję lub próbę od­cię­cia się od bodźca. Pod­cią­gnię­cie jed­nej strony ust – po­garda”.

Czy­ta­łem to jak za­klę­cia. Po­szcze­gólne opisy był jak od­kry­cie no­wych li­ter w taj­nym ję­zyku. Ję­zyku, któ­rego nikt nie sły­szy, ale każdy – ab­so­lut­nie każdy – się nim po­słu­guje. Od tam­tego mo­mentu coś się we mnie zmie­niło. My­śla­łem, że znam ten świat. Aż w końcu opa­dłem głę­biej i zo­ba­czy­łem, że to, co uwa­ża­łem za dno, było tylko po­krywą. Pod spodem cze­kała ko­lejna war­stwa. Twa­rze lu­dzi, wcze­śniej pła­skie, sta­wały się ru­cho­mymi ma­pami. Za­czą­łem za­uwa­żać to, co umy­kało in­nym – drże­nie po­wiek, nie­wła­ściwy mo­ment na uśmiech, zbyt szybki wdech, który nie pa­so­wał do słów. Naj­pierw to była tylko gra. W bi­blio­tece, gdzie by­wa­łem co­dzien­nie po szkole, ob­ser­wo­wa­łem czy­tel­ni­ków. Zwy­kłych lu­dzi. Ko­bieta w śred­nim wieku pod­cho­dząca do działu „psy­cho­lo­gia” – spoj­rze­nie wbite w zie­mię, palce za­ci­ska­jące róg kurtki. Strach. Męż­czy­zna przy biurku – twarz spo­kojna, ale noz­drza roz­sze­rzają się przy każ­dej wzmiance o opóź­nie­niu w od­da­niu książki. Le­d­wie kon­tro­lo­wana złość.

Za­czą­łem pro­wa­dzić no­tatki. Nie na­zwisk – tylko wzor­ców. „Dziew­czyna z ru­dymi wło­sami: trzy mru­gnię­cia w ciągu pię­ciu se­kund, po­tem szybki uśmiech – ma­sko­wa­nie nie­po­koju. „Chło­pak w blu­zie z kap­tu­rem: od­ru­chowe prze­łknię­cie śliny przed od­po­wie­dzią – lęk, praw­do­po­dob­nie kłam­stwo”. Tak wy­glą­dało moje pierw­sze la­bo­ra­to­rium.

A po­tem prze­stało to być tylko grą. Bo za­częło dzia­łać też poza bi­blio­teką. W szkole. Na ulicy. W domu. Kiedy ktoś mó­wił „nic się nie stało”, a ja wi­dzia­łem każdy szcze­gół tego, co wła­śnie miało miej­sce. Kiedy śmiech był za gło­śny, zbyt wy­mu­szony – roz­po­zna­wa­łem ból. Kiedy ktoś uni­kał wzroku tylko przez se­kundę dłu­żej, niż po­wi­nien – roz­po­zna­wa­łem wstyd. Zy­ska­łem coś, czego nie dało się już wy­łą­czyć. Nie wi­dzia­łem już lu­dzi tak jak daw­niej. Każdy był ukła­dem zna­ków. Twa­rzą, która mówi jedno, a na obrze­żach mi­miki szep­cze coś zu­peł­nie in­nego.

Mowa ciała stała się moim pierw­szym ję­zy­kiem. Lu­dzie my­śleli, że słu­cham ich słów, a ja ana­li­zo­wa­łem układ bar­ków, na­pię­cie dłoni, kie­ru­nek spoj­rze­nia. Nie ufa­łem już ję­zy­kowi mó­wio­nemu. Bo wi­dzia­łem, jak ła­two nim ma­ni­pu­lo­wać. Ale ciało? Ciało zdra­dzało wszystko. Im wię­cej wie­dzia­łem, tym bar­dziej czu­łem, że coś tracę. Nie­win­ność. Spo­kój. Ilu­zję. Już nie mo­głem słu­chać kłótni bez ana­lizy, nie mo­głem pa­trzeć na przy­ja­ciela bez spraw­dza­nia, czy coś ukrywa. A jed­nak nie chcia­łem prze­stać. To już nie była tylko umie­jęt­ność. To było na­rzę­dzie. Ostra so­czewka, przez którą mo­głem zo­ba­czyć prawdę – cza­sem piękną, cza­sem brzydką. Ale au­ten­tyczną. I od tam­tego dnia wie­dzia­łem jedno: Ni­gdy już nie spoj­rzę na dru­giego czło­wieka tak samo.....

Nie­które rze­czy po­zna­jesz nie po to, żeby zro­zu­mieć świat. Po­zna­jesz je, by prze­trwać. Żeby się ochro­nić. Zbu­do­wać zbroję, za­nim kto­kol­wiek zdąży pod­nieść rękę. To nie jest głód wie­dzy – to głód siły. Nie­wi­dzial­nej prze­wagi. Umie­jęt­no­ści wy­prze­dze­nia ru­chu, za­nim coś się wy­da­rzy. Jak­byś grał w grę, w któ­rej każdy gest da się prze­wi­dzieć, je­śli tylko po­tra­fisz pa­trzeć.

Za­czą­łem czy­tać. Ćwi­czyć. Ukła­dać rze­czy w gło­wie, ana­li­zo­wać. Każda nowa książka była ko­lej­nym ka­mie­niem w mu­rze bez­pie­czeń­stwa, który sta­wia­łem wo­kół sie­bie. My­śla­łem, że je­śli tylko znajdę bra­ku­jący frag­ment, wszystko po­łą­czy się w ca­łość. Ale może to nie była ukła­danka. Może to było coś, co ni­gdy nie miało się uło­żyć.

Bo przy­cho­dzi mo­ment, który nie mie­ści się w żad­nym sche­ma­cie. Ktoś znika. Bez ostrze­że­nia. Bez po­wodu. Ktoś nie wraca – z roz­mowy, z planu, z ży­cia. Mil­cze­nie, które po­cząt­kowo trak­tu­jesz jak przy­pa­dek, z cza­sem się roz­ra­sta. Jak cień. I wtedy za­czy­nasz za­da­wać py­ta­nia. Ale nie światu. So­bie.

Czy zro­bi­łem coś źle?

Czy mo­głem to prze­wi­dzieć?

Dla­czego nic nie za­uwa­ży­łem?

I na­gle wszystko, czego się na­uczy­łeś – te wszyst­kie tech­niki, roz­po­zna­wa­nie mi­kro­ek­spre­sji, ana­liza, in­ter­pre­ta­cja – nic nie zna­czą. Bo to nie głowa boli. Boli coś głę­biej. Tam, gdzie nie sięga żadna teo­ria. Żadne „po­winno się”. Żadne „lo­gicz­nie pa­trząc”. Boli coś, czego nie spo­sób zde­fi­nio­wać. Czego nie da się ukryć. Czego nie można roz­po­znać w mi­mice dru­giego czło­wieka, bo to tkwi we­wnątrz cie­bie – jak bez­denna pustka. Do­piero wtedy, w tej dziw­nej ci­szy, ro­zu­miesz coś bru­tal­nie pro­stego. Wie­dza nie chroni. Nie za­bez­pie­cza. Nie przy­tula. Wie­dza od­dziela. Sta­wia mur. Zbu­do­wany z ksią­żek, prze­my­śleń, ana­liz, po­zor­nych pew­ni­ków. I naj­gor­sze jest to, że sam go bu­du­jesz. Z wła­snej woli. Z prze­ko­na­niem, że to cię ocali.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij