Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wygon - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wygon - ebook

Poruszające wspomnienia o wychodzeniu z alkoholizmu

Trzydziestoletnia Amy wraca na rodzinne Orkady – wyspy u wybrzeży Szkocji, z których desperacko pragnęła uciec. Pokiereszowana przez nałóg, próbuje znaleźć choć tymczasową stabizację i nauczyć się żyć bez alkoholu. Jej droga do zdrowienia prowadzi między innymi przez kontakt z dziką przyrodą: na wyspach pracuje dla Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków, pomaga ojcu w opiece nad stadem owiec, tropi zorzę polarną, pływa w lodowatym morzu i zmaga się z gwałtownym wiatrem.

W swoich wspomnieniach autorka uważnie przygląda się otoczeniu, ale także sobie, a naprawienie więzi z miejscem, z którego pochodzi, okazuje się kluczem do zrozumienia tego, co dla niej ważne. Jej liryczna, introspektywna proza, głęboko osadzona w brytyjskiej tradycji pisania o naturze, z obezwładniającą szczerością zdaje relację z rekonwalescencji. Liptrot otwarcie pisze o trudach pozostawiana w trzeźwości, o tym, jak ciężko pogodzić się z utartą dawnego stylu życia i kontynuować walkę z kompulsywną naturą. Czasem ze spokojem, a czasem z frustracją obserwuje powracające destrukcyjne impulsy i stara się zbudować swoje życie na nowo.

Wygon został nagrodzony Wainwright Book Prize oraz PEN Ackerley Prize i był bestsellerem w Wielkiej Brytanii. Na podstawie książki powstał film The Outrun z Saoirse Ronan w roli głównej.

Wygon to historia o tym, że nasze problemy znajdą nas i wielkim mieście, i na wyspach na samym krańcu świata. To historia żałoby po tym, co trzeba poświęcić, by zacząć życie od nowa, ale też opowieść pełna nadziei na to, że kiedyś znajdziemy spokój i zupełnie nowe źródła wewnętrznej energii.

Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, Zwierz Popkulturalny

Godny pozazdroszczenia debiut, który łączy klarowną autorefleksję z olśniewającą prozą. Rodzaj osobistego dziennika z podróży po Orkadach, ich tajemniczej geologii i mistycznej historii, opowiedzianego z perspektywy osoby, która jest jednocześnie tamtejsza i obca. Podczas lektury można sobie wyobrazić spektakularny pejzaż, na tle którego Liptrot pisze zarówno po to, by odeprzeć samotność, jak i najpełniej wykorzystać jej liczne dary – tak jak dawniej alkohol był jednocześnie problemem i rozwiązaniem. To ciężka walka, a cykl odpychania i przyciągania, pragnienie, by pozostać i by odejść – tak jak wiatr i fale – nigdy nie ustaje.

„New York Times Book Review”

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68226-58-4
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Spod wi­ru­ją­cych śmi­gieł he­li­kop­tera wy­suwa się wó­zek in­wa­lidzki. Sie­dząca w nim młoda ko­bieta trzyma w ra­mio­nach swoje nowo na­ro­dzone dziecko. Je­dzie wzdłuż pasa star­to­wego je­dy­nego lot­ni­ska na wy­spie, a z na­prze­ciwka nad­jeż­dża drugi wó­zek – z męż­czy­zną w ka­fta­nie bez­pie­czeń­stwa.

Mają po dwa­dzie­ścia osiem lat. Oboje byli tego dnia pa­cjen­tami po­ło­żo­nego w po­bliżu nie­wiel­kiego szpi­tala. Ko­bieta uro­dziła tam swoje pierw­sze dziecko. Męż­czy­znę, który na izbie przy­jęć krzy­czał i był agre­sywny, obez­wład­niono i po­dano mu leki uspo­ka­ja­jące.

Or­kady – grupa pach­ną­cych mo­rzem i sma­ga­nych wia­trem wysp na pół­nocy Szko­cji, mię­dzy Mo­rzem Pół­noc­nym a Atlan­ty­kiem – ofe­rują do­stęp do wielu usług: są tu szpi­tal, lot­ni­sko, kino, dwie szkoły śred­nie i su­per­mar­ket. Bra­kuje jed­nak od­działu za­mknię­tego dla osób psy­chicz­nie cho­rych. Pa­cjenta, który wy­maga izo­la­cji, zgod­nie z prze­pi­sami ustawy o zdro­wiu psy­chicz­nym trzeba prze­wieźć na po­łu­dnie, do Aber­deen.

Je­śli spoj­rzeć na niego z góry, z okien sa­mo­lotu prze­wo­żą­cego prze­syłki pocz­towe z pół­noc­nej Szko­cji i ro­bot­ni­ków na plat­formę wiert­ni­czą, pas star­towy od­cina się wy­raźną li­nią na tle otwar­tego, bez­drzew­nego kra­jo­brazu. Ten skra­wek te­renu, re­gu­lar­nie za­my­kany na kilka dni pod­czas sil­nych wia­trów lub gę­stej mor­skiej mgły, jest sce­no­gra­fią co­dzien­nego dra­matu od­jaz­dów i po­wro­tów, jaki od­bywa się pod bacz­nym okiem kon­tro­le­rów ru­chu po­wietrz­nego, wśród ni­skich wysp i roz­le­głego nie­bo­skłonu.

To wtedy, tego ma­jo­wego wie­czoru, kiedy sto­krotki za­my­kają płatki na noc, nur­niki i mewy wra­cają na skały, nio­sąc w dzio­bach ryby dla pi­skląt, a szu­ka­jące schro­nie­nia owce zbie­rają się pod ka­mien­nym na­sy­pem gro­bli, za­czyna się moja opo­wieść. Przy­szłam na ten wy­spiar­ski świat w tej sa­mej chwili, w któ­rej mój oj­ciec go opusz­czał. To wła­śnie moje na­ro­dziny, trzy ty­go­dnie przed ter­mi­nem, wy­wo­łały u niego ma­nia­kalny epi­zod.

Mama przed­sta­wia męż­czyź­nie – mo­jemu ta­cie – ma­leńką có­reczkę i na chwilę kła­dzie mnie na jego ko­la­nach, ale po chwili za­bie­rają go do ka­biny śmi­głowca. Je­śli wy­po­wie­dzieli do sie­bie ja­kie­kol­wiek słowa, zo­stały za­głu­szone przez wiatr i ryk sil­nika.1. Wy­gon

Pierw­szego dnia po po­wro­cie chro­nię się obok sta­rej za­mra­żarki tkwią­cej wśród pie­ką­cych po­krzyw i ob­ser­wuję, jak znad mo­rza nad­ciąga zmiana po­gody. Ha­łas roz­bi­ja­ją­cych się o na­brzeże fal nie różni się zbyt­nio od od­gło­sów ru­chu ulicz­nego w Lon­dy­nie.

Farma jest po­ło­żona na za­chod­nim krańcu głów­nej, naj­więk­szej wy­spy na Or­ka­dach, na tej sa­mej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, co Oslo i Sankt Pe­ters­burg, a od Ka­nady dzielą ją je­dy­nie klify i ocean. W miarę jak zmie­niało się rol­nic­two, po­ja­wiły się tu nowe bu­dynki i ma­szyny, ale stare szopy i na­rzę­dzia po­zo­stały, stop­niowo po­kry­wa­jąc się rdzą w sło­nym po­wie­trzu. Uszko­dzona łyżka ko­parki za­stę­puje te­raz ko­ryto dla owiec. Za­grody, gdzie kie­dyś wią­zano by­dło, są wy­peł­nione prze­sta­rza­łymi ma­szy­nami i me­blami, które nie­gdyś stały w na­szym domu. W tej obórce przy­wią­za­łam liną do kro­kwi huś­tawkę i zwi­sa­łam z niej głową w dół nad bramą, te­raz rdze­wie­jącą na ziemi.

Od po­łu­dnia go­spo­dar­stwo roz­ciąga się wzdłuż co­raz bar­dziej piasz­czy­stego na­brzeża, które prze­cho­dzi w za­tokę Ska­ill, pół­to­ra­ki­lo­me­trową plażę z neo­li­tyczną osadą Skara Brae. Od pół­nocy farma jest po­cięta kli­fami, ich górne par­tie gę­sto po­ra­sta wrzos. Każde pole ma pro­za­iczną na­zwę: pole czo­łowe przy dro­dze pro­wa­dzą­cej do domu; pole ja­gnięce, osło­nięte z każ­dej strony ka­mien­nym mur­kiem. Naj­więk­sze pole – Wy­gon – to pas wy­brzeża z wiecz­nie ni­ską trawą, przez cały rok sma­ganą wia­trem i ob­le­waną roz­bry­zgami mor­skiej wody. Na Wy­go­nie la­tem wy­pasa się owce z ja­gnię­tami, wcze­śniej trzy­mane na spe­cjal­nych pa­stwi­skach dla kot­nych sa­mic. To tu­taj zi­muje szkoc­kie by­dło gór­skie, czer­wone i ro­gate, pa­sąc się swo­bod­nie pod sze­ro­kim nie­bo­skło­nem.

Nie­które hi­sto­ryczne źró­dła do­ty­czące rol­nic­twa dzielą ob­szar go­spo­dar­stwa na dwa ro­dzaje te­re­nów: grunty orne w po­bliżu do­mo­stwa, tak zwane skot­niki, oraz bło­nia lub wy­gony, nie­upra­wiane pa­stwi­ska po­ło­żone da­lej, czę­sto na zbo­czach wzgórz. W prze­szło­ści Wy­gon by­wał cza­sami wy­ko­rzy­sty­wany jako wspólne pa­stwi­sko przez kilku go­spo­da­rzy. Jest to naj­da­lej po­ło­żony frag­ment farmy, tylko czę­ściowo za­go­spo­da­ro­wany, gdzie dzi­kie zwie­rzęta krążą wśród do­mo­wych, a lu­dzie za­pusz­czają się rzadko, nic więc dziw­nego, że nad­przy­ro­dzone istoty czują się tam jak w domu. Or­ka­dyj­skie po­da­nia mó­wią, że w kop­cach i pod po­wierzch­nią wzgórz miesz­kają całe gro­mady ko­bol­dów, sły­szy się też opo­wie­ści o go­bli­nach, nie­wiel­kich stwor­kach, które la­tem wy­cho­dzą spod ziemi i szu­kają oka­zji do naj­róż­niej­szych psot.

Na zdję­ciu zro­bio­nym na po­czątku lat osiem­dzie­sią­tych Tata trzyma mnie na ba­rana i ra­zem z Mamą po­ka­zują an­giel­skim zna­jo­mym pust­ko­wie, które wła­śnie na­byli. Ro­dzice chcieli ku­pić farmę, więc je­chali co­raz da­lej na pół­noc, aż w końcu zna­leźli go­spo­dar­stwo, na które było ich stać. Za­sko­czyli swoją de­cy­zją ro­dzinę i przy­ja­ciół – wszy­scy wąt­pili w po­wo­dze­nie przed­się­wzię­cia, po­dob­nie zresztą jak miej­scowi. Or­ka­dyj­czycy nie­raz już wi­dzieli, jak ide­ali­ści z po­łu­dnia osie­dlają się na wy­spie, po czym po kilku zi­mach wra­cają, skąd przy­je­chali.

Do­ra­sta­łam tu, przy tych ska­łach. Ni­gdy nie mia­łam lęku wy­so­ko­ści. Kiedy z bra­tem by­li­śmy mali, Tata za­bie­rał nas na wę­drówki po kli­fach. Wy­ry­wa­łam się wtedy Ma­mie i spo­glą­da­łam przez kra­wędź na roz­trza­sku­jącą się na dole wodę. Na obrze­żach farmy płyty sza­rego ka­mie­nia two­rzą głę­bo­kie urwi­ska i ogromne skalne kon­struk­cje – wła­śnie to mo­nu­men­talne two­rzywo oraz bez­li­to­sne siły wy­zna­czały gra­nice wy­spy i mo­jego świata.

Je­den z na­szych psów spadł z urwi­ska. Młody owcza­rek go­nił kró­liki przy moc­nej wi­chu­rze, nie za­uwa­żył kra­wę­dzi i wszelki ślad po nim za­gi­nął.

Dziś też jest wietrz­nie. Wy­nu­rzam się ze swo­jej kry­jówki za za­mra­żarką i wcho­dzę na Wy­gon po raz pierw­szy od lat, od­dy­cha­jąc przy tym głę­boko. Na far­mie nie ma drzew, a otwarta prze­strzeń zdaje się roz­cią­gać w nie­skoń­czo­ność.

Zbo­cza wszyst­kich skał opa­dają do mo­rza. Mam na no­gach ka­lo­sze, więc ostroż­nie sta­wiam stopy wzdłuż pęk­nięć w ka­mien­nych pły­tach, żeby się nie po­śli­zgnąć. Włosy zwią­za­łam w ku­cyk, ale po­je­dyn­cze ko­smyki wy­mknęły się spod gumki i wpa­dają mi do oczu i ust, przy­kle­jają się do mo­krej od mor­skiej wody twa­rzy, jak wtedy, gdy by­łam mała i bie­ga­łam za psami, prze­my­ka­jąc się pod bramą i prze­ska­ku­jąc ka­mienne ogro­dze­nie.

Od­naj­duję moje ulu­bione miej­sce: na­chy­loną płytę skalną na szczy­cie klifu. Przy­jeż­dża­łam tu jako na­sto­latka, ze słu­chaw­kami na uszach, w naj­lep­szych ciu­chach, sfru­stro­wana. Wpa­try­wa­łam się w ho­ry­zont i ma­rzy­łam o ucieczce. Ob­ser­wo­wa­łam, jak pode mną fale roz­bi­jały się o fa­lo­chrony, a nad mo­rzem la­tały mewy i my­śliwce.

Je­śli w bez­chmurny dzień spo­gląda się na po­łu­dnie przez Pen­tland Firth, można stąd do­strzec szczyty gór pół­noc­nej Szko­cji: Ben Hope, Ben Loyal, Cape Wrath. Na za­chód od Wy­gonu, mniej wię­cej tam, do­kąd sięga ludzki wzrok, znaj­duje się Sule Skerry, nie­gdyś naj­bar­dziej od­da­lona od ludz­kich sie­dzib la­tar­nia mor­ska w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Wi­dzę, jak na po­wierzchni mo­rza uno­szą się urzą­dze­nia wy­ko­rzy­stu­jące ener­gię fal, te­sto­wane przez in­ży­nie­rów. Te­raz jest od­pływ, więc pode mną, u pod­nóża klifu, wi­dać od­sło­nięte skały w miej­scu, gdzie utknęła łódź ry­backa, kiedy mia­łam je­de­na­ście lat.

Z mo­jej skały spo­glą­dam na pół­noc, w stronę cy­pla w Mar­wick. Stoi tam wieża upa­mięt­nia­jąca lorda Kit­che­nera. W 1916 roku Kit­che­ner zgi­nął wraz z sze­ściu­set czter­dzie­stoma trzema człon­kami li­czą­cej sześć­set pięć­dzie­siąt pięć osób za­łogi na po­kła­dzie krą­żow­nika HMS „Hamp­shire”, za­to­pio­nego przez minę po­sta­wioną przez nie­miecki okręt pod­wodny, trzy ki­lo­me­try na pół­nocny za­chód od miej­sca, gdzie się te­raz znaj­duję. Kilku z dwu­na­stu oca­la­łych roz­bit­ków schro­niło się w go­spo­dar­stwie, które póź­niej na­le­żało do nas.

W re­la­cji o ka­ta­stro­fie HMS „Hamp­shire” je­den z oca­la­łych ma­ry­na­rzy, W.M. Phil­lips, ob­ra­zowo opi­suje noc tra­ge­dii: „Bez bu­tów, ale poza tym w kom­plet­nym umun­du­ro­wa­niu, przy­go­to­wa­łem się do skoku i że­gna­jąc się w my­ślach ze świa­tem, za­nu­rzy­łem w burz­li­wych od­mę­tach”. Phil­lips, który zdo­łał wdra­pać się na sporą tra­twę, opo­wia­dał póź­niej, że ci, któ­rzy mieli na so­bie ka­mi­zelki ra­tun­kowe, zo­stali „po­pro­szeni o opusz­cze­nie” prze­cią­żo­nej sza­lupy: „Z uśmie­chem na ustach, żar­tu­jąc, że do­trą na miej­sce przed nami, około osiem­na­stu roz­bit­ków od­po­wie­działo na apel i po­grą­żyło się w to­pieli, swoim po­świę­ce­niem da­jąc współ­to­wa­rzy­szom je­dyną szansę prze­trwa­nia”.

Po wielu go­dzi­nach dry­fo­wa­nia, kiedy że­gla­rze za­czy­nali się już oba­wiać, że roz­biją się o skały i zginą, sza­lupa do­tarła wresz­cie na brzeg przy uj­ściu jed­nego z oko­licz­nych wą­wo­zów – Nebbi Geo – po­ło­żo­nego w ob­rę­bie Wy­gonu. Cho­dząc po tym od­cinku wy­brzeża, wy­obra­żam so­bie tra­twę, we­dług opisu Phil­lipsa „za­kli­no­waną mię­dzy kli­fami tak, jakby ją tam umie­ściły ludz­kie ręce”. Wy­obra­żam so­bie ów­cze­snych rol­ni­ków, jak w ciem­no­ści prze­cze­sują wy­brzeże w po­szu­ki­wa­niu roz­bit­ków i na­ty­kają się na trupy ma­ry­na­rzy wy­rzu­cone na skały.

Wiatr na Or­ka­dach wieje nie­mal bez ustanku. Na far­mie naj­gor­sze są wi­chury z za­chodu, od strony mo­rza. W ciągu jed­nej nocy po­tra­fią prze­su­nąć tony skał tak da­leko, że rano po­trzebna jest w za­sa­dzie nowa mapa. Po­dmu­chy ze wschodu by­wają naj­pięk­niej­sze – wiatr wieje wtedy w stronę pływu i prze­śli­zguje się po błysz­czą­cych ko­pu­łach roz­bry­zgu­ją­cych się fal, po­ły­sku­ją­cych w pro­mie­niach słońca. Stare do­mo­stwa są przy­sa­dzi­ste i mocne, po­dob­nie jak miesz­kańcy Or­ka­dów, zbu­do­wane tak, żeby prze­trwać naj­sil­niej­sze hu­ra­gany. Mnie bra­kuje tej so­lid­nej sta­bil­no­ści – je­stem wy­soka i chuda jak tyczka.

Po­dą­ża­jąc zna­jo­mym wy­brze­żem, pró­buję nie czuć się nie­sta­bil­nie. Wy­pro­wa­dzi­łam się stąd po­nad dzie­sięć lat temu, a wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa mie­szają się z now­szymi zda­rze­niami: tym, co przy­wio­dło mnie z po­wro­tem na Or­kady. Zma­ga­jąc się z dru­cianą bramą, przy­po­mi­nam so­bie, co po­wie­dzia­łam na­past­ni­kowi: „Je­stem sil­niej­sza od cie­bie”.

Pod ko­niec zimy zie­mia jest bla­do­brą­zowa, a Wy­gon wy­daje się ja­łowy, ale do­brze znam jego ta­jem­nice. Stary, za­ro­śnięty ka­mienny mur oka­zał się po­cho­dzić z epoki neo­litu, a nie­które ka­mie­nie two­rzące Pier­ścień Brod­gara ja­kieś dzie­sięć ki­lo­me­trów stąd prze­trans­por­to­wano z po­ło­żo­nego nie­opo­dal na pół­noc ka­mie­nio­łomu. Po­dobny ka­mień, tyle że roz­łu­pany, leży na zbo­czu wzgó­rza – być może spadł cztery ty­siące lat temu po dro­dze do bu­do­wa­nego kręgu. Pa­mię­tam ko­lo­nię gniaz­du­ją­cych tu ry­bitw ark­tycz­nych, które w se­zo­nie lę­go­wym pi­ko­wały nad na­szymi gło­wami – prze­la­ty­wały tak bli­sko, że czu­li­śmy mu­śnię­cia ich skrzy­deł. La­tem po­ja­wia się tu za­gro­żony wy­gi­nię­ciem wielki żółty trzmiel i za­pyla ko­ni­czynę czer­woną; je­sie­nią ro­sną ma­giczne grzybki, a na ska­łach przez cały rok można zna­leźć rzadką od­mianę mor­skich wo­do­ro­stów Fu­cus di­sti­chus, wy­stę­pu­jącą je­dy­nie na omia­ta­nym fa­lami ska­li­stym pół­noc­nym wy­brzeżu.

U szczytu Wy­gonu znaj­duje się fi­lar mor­ski, na­zy­wany tu Spord lub Stack o’ Roo – for­ma­cja skalna wy­so­ko­ści spo­rej wieży. Nie­gdyś była czę­ścią klifu, ale te­raz stoi osobno. La­tem na fi­la­rze gnież­dżą się ma­sko­nury, a także ful­mary, kor­mo­rany, mewy sio­dłate i kruki. Sta­ran­nie omi­ja­jąc kró­li­cze nory, scho­dzi­łam w dół tra­wia­stego zbo­cza na ka­mienny pa­ra­pet, jakby stwo­rzony do tego, żeby roz­siąść się wy­god­nie, pa­trzeć na fi­lar i ob­ser­wo­wać tęt­niącą ży­ciem spo­łecz­ność mor­skich pta­ków – ful­ma­rów gło­śno bro­nią­cych swo­ich gniazd i ma­sko­nu­rów po­wra­ca­ją­cych z da­le­kich mor­skich wy­praw.

Na Wy­go­nie nie ma ogro­dzeń chro­nią­cych owce przed ska­łami i kli­fami. Przez pierw­sze lata oj­ciec wspi­nał się i ra­to­wał ja­gnięta, które utknęły na skal­nych pół­kach, ale w miarę jak stado doj­rze­wało, zna­jo­mość to­po­gra­fii i pewny chód we­szły zwie­rzę­tom w krew.

Po nie­daw­nym desz­czu w stronę mo­rza spływa w dół zbo­cza stru­mień, w któ­rym ba­wi­łam się z bra­tem To­mem. Prze­ci­ska­li­śmy się z na­szymi psami pod nie­wiel­kim ka­mien­nym most­kiem. Ostry­go­jady i ku­liki za­kła­dały gniazda w ko­le­inach zo­sta­wia­nych przez cią­gnik, a my ła­pa­li­śmy pi­sklęta, ści­ska­li­śmy ich mięk­kie go­rące ciałka w dło­niach, po czym zwra­ca­li­śmy im wol­ność.

Za­trzy­muję się w miej­scu, gdzie kie­dyś nasz są­siad zo­sta­wił swój nowy cią­gnik, a sam po­biegł otwo­rzyć bramę, za­po­mniaw­szy jed­nak za­cią­gnąć ręczny ha­mu­lec. Po­zba­wiony kie­rowcy po­jazd za­czął się sta­czać po zbo­czu. Go­spo­darz nie miał szansy do­biec na czas, mógł więc je­dy­nie pa­trzeć, jak kosz­towna ma­szyna przy­spie­sza z nie­po­ha­mo­waną siłą, po czym znika za kra­wę­dzią klifu i na za­wsze po­grąża się w od­mę­tach Atlan­tyku.

Póź­nym po­po­łu­dniem wra­cam na Wy­gon, żeby na­kar­mić krowy. Wci­skam się obok Taty do ka­biny cią­gnika, tak jak w dzie­ciń­stwie. Cią­gle jesz­cze pa­mię­tam, gdzie są górki i za­głę­bie­nia w ziemi, więc w ra­zie po­trzeby mogę się mocno trzy­mać. On opusz­cza belę ki­szonki do po­daj­nika pier­ście­nio­wego, a wo­kół gro­ma­dzi się stado. Za­padł już zmrok, więc zo­staję w ka­bi­nie i ob­ser­wuję, jak w świe­tle re­flek­to­rów cią­gnika Tata ściąga z beli cienką czarną fo­lię. Nie­mal cał­kiem osi­wiał i choć przez pra­wie cały rok nosi pu­chowy kom­bi­ne­zon, nie po­trze­buje już rę­ka­wic.

Wy­gon kryje się za ni­skim wzgó­rzem i obok wy­brzeża. Sto­jąc w od­po­wied­nim miej­scu, nie wi­dzi się stąd żad­nych za­bu­do­wań, a i sa­memu jest się nie­wi­docz­nym z drogi. Tata po­wie­dział mi, że w fa­zie ma­nia­kal­nej wła­śnie tam sy­piał. Pod ko­niec dnia, chro­niąc się przed wia­trem za za­mra­żarką, skrę­ca­jąc pa­pie­rosa i pa­trząc na zwie­rzęta, staję się wła­snym oj­cem.2. Wstrząsy

W dro­dze po­wrot­nej ze spa­ceru po Wy­go­nie nie idę pro­sto do domu, ale kie­ruję się na łąkę ze sprzę­tem i otwie­ram drzwi do przy­czepy kem­pin­go­wej, w któ­rej mieszka te­raz Tata. Na ze­wnątrz czeka na niego pies pa­ster­ski, a ko­nie prze­ci­skają głowy po­nad bramą, szu­ka­jąc siana. Stara przy­czepa jest ob­cią­żona be­to­no­wymi blo­kami dla za­bez­pie­cze­nia przed wia­trem. Ostat­niej zimy wi­chura wy­biła jedno z okien, te­raz za­bite de­skami.

W środku za­staję Tatę. Ma na so­bie ro­bo­czy kom­bi­ne­zon, w jego kie­sze­niach za­wsze są upchnięte sznu­rek i scy­zo­ryk, a pod tym swe­ter, który zro­biła dla niego na dru­tach Mama, i on na­dal go nosi mimo dziur na łok­ciach. Sie­dzi na ta­pi­ce­ro­wa­nym na­roż­nym fo­telu, skąd przez duże okno z akrylu roz­po­ściera się naj­lep­szy wi­dok na po­dwó­rze i pola, za­tokę i cy­pel. Ko­lory nieba i świa­tło nad mo­rzem zmie­niają się przez cały dzień, wraz z nie­ustan­nymi zmia­nami atlan­tyc­kiej po­gody. Kiedy chmury ustę­pują, słońce roz­świe­tla wodę nie­zwy­kłym bla­skiem. Od­pływ od­sła­nia nad­brzeżne skały. Cza­sami świa­tło ob­ry­so­wuje kon­tur wierz­choł­ków wzgórz wy­spy Hoy, po­ło­żo­nej za cy­plem na po­łu­dniu, kiedy in­dziej zni­kają cał­ko­wi­cie w kłę­bach mor­skiej mgły.

W pro­mie­niach zi­mo­wego słońca wi­dać dro­binki przy­nie­sio­nego z ze­wnątrz ku­rzu i dymu ze skrę­ca­nych przez Tatę pa­pie­ro­sów. Przy drzwiach leżą ubra­nia wierzch­nie i ka­lo­sze, na ni­skim stole za­le­gają do­ku­menty, a wszystko spo­wija blask ognia z ga­zo­wego ko­minka. Na dru­gim końcu przy­czepy znaj­duje się sy­pial­nia, a pod pod­łogą, bez­po­śred­nio pod Tatą, śpi pies, ni­czym wilk w ja­skini.

– Po­czu­łaś tam coś? – in­te­re­suje się Tata, po czym po raz ko­lejny za­czyna mi opo­wia­dać o wstrzą­sach, choć już nie­raz o nich sły­sza­łam. Pa­smo kli­fów i plaż, gdzie we­dług po­dań po raz pierw­szy miał się ob­ja­wić mi­tyczny po­twór mor­ski Me­ster Muc­kle Sto­or­worm, gdzie wie­dli ży­cie lu­dzie ze Skara Brae i gdzie za­to­nął HMS „Hamp­shire”, ma swoje ta­jem­nice.

Nie­któ­rzy miesz­kańcy za­chod­niego wy­brzeża Or­ka­dów, w tym mój Tata, twier­dzą, że cza­sami zda­rza się im od­czu­wać wstrząsy lub drże­nia, ni­czym ni­skie echo, które wy­daje się dość silne, żeby jego wi­bra­cje mo­gły ob­jąć całą wy­spę, a jed­no­cze­śnie na tyle ci­che, że za­sta­na­wiają się, czy go so­bie nie wy­obra­zili. „Trudno to usły­szeć, ła­twiej wy­czuć” – mówi Tata. „To taki ni­ski dźwięk, coś jak grzmot sły­szany z du­żej od­le­gło­ści. Zie­mia wi­bruje tak mocno, że w do­mach trzęsą się okna i półki. Trwa tyle, ile jedno bi­cie serca, i czę­sto po­wta­rza się kilka razy w ciągu kilku go­dzin”. Miej­scowi po­noć od lat od­czu­wają te wstrząsy, ale nie po­tra­fią okre­ślić czę­sto­tli­wo­ści ich wy­stę­po­wa­nia. Za­sta­na­wiają się, czy jest to zja­wi­sko geo­gra­ficzne, stwo­rzone przez czło­wieka, czy może nad­przy­ro­dzone – i czy na­prawdę wy­stę­puje.

Aby zro­zu­mieć wstrząsy, mu­szę za­głę­bić się w to­po­gra­fię Or­ka­dów. W pierw­szej ko­lej­no­ści warto po­świę­cić uwagę geo­lo­gii wy­brzeża za­chod­niej czę­ści wy­spy Ma­in­land, z wy­so­kimi kli­fami w Mar­wick, Yesnaby i na wy­spie Hoy, usia­nego fi­la­rami mor­skimi, na­chy­lo­nymi ska­łami i zdra­dli­wymi prą­dami, przez które roz­bił się tam nie­je­den sta­tek. Moż­liwe, że echa i wstrząsy są spo­wo­do­wane przez ude­rze­nia fal w ja­ski­niach wy­drą­żo­nych głę­boko pod po­lami. Kiedy duża fala tra­fia do śle­pej ja­skini, za­trzy­muje tam po­wie­trze i spręża je pod wy­so­kim ci­śnie­niem. Gdy fala się cofa, bańka eks­plo­duje, a uwol­nione po­wie­trze wy­wo­łuje wstrząs.

Inni zrzu­cają winę za wstrząsy na ar­mię i ha­łas, jaki wy­wo­łują sa­mo­loty od­rzu­towe. W od­le­gło­ści około stu ki­lo­me­trów od Or­ka­dów, na przy­lądku Wrath na te­re­nie pół­noc­nej Szko­cji, usy­tu­owano po­li­gon Mi­ni­ster­stwa Obrony. Od­by­wają się tam ma­newry woj­skowe, za­równo na mo­rzu, jak i na lą­dzie. Ten słabo za­lud­niony ob­szar jest jed­nym z nie­wielu miejsc w Wiel­kiej Bry­ta­nii, gdzie można de­to­no­wać „kon­kretne sztuki”. Ciężka broń po­wietrzna to je­dyny sprzęt zdolny wy­emi­to­wać falę dźwię­kową od­czu­walną aż na Or­ka­dach, ale i tak do­tar­łaby do nas wy­łącz­nie przy do­sko­na­łych wa­run­kach po­go­do­wych. Szyb­kie sa­mo­loty rów­nież mogą wy­wo­ły­wać fale dźwię­kowe, po­nie­waż szy­ku­jąc się do zrzutu, bom­bowce nur­ku­jące scho­dzą w re­jony, gdzie po­wie­trze jest gęst­sze. Tata cza­sami wi­dzi i sły­szy sa­mo­loty, mówi jed­nak, że wstrząsy wcale nie po­ja­wiają się w tym cza­sie. Za­sta­na­wiam się, czy nie ma­czają w tym pal­ców inne, trud­niej­sze do zro­zu­mie­nia, a może na­wet upiorne siły wy­spiar­skie. Lu­dowa le­genda o As­si­pat­tle mówi o mor­skim po­two­rze Sto­or­wor­mie, tak wiel­kim, że mógłby owi­nąć ciel­sko wo­kół ziemi i ob­ró­cić do­wolne mia­sto w ru­inę jed­nym ru­chem ję­zyka. Pa­ro­bek o imie­niu As­si­pat­tle ma­rzył, by ura­to­wać świat. Wresz­cie mu się to udało, kiedy za­bił Sto­or­worma, wci­ska­jąc mu do wą­troby pło­nący torf – po­twór po­mału ugo­to­wał się od środka. Wi­jąc się w ago­nii, ci­skał głową na prawo i lewo, a z jego wy­bi­tych zę­bów po­wstały Or­kady, Sze­tlandy i Wy­spy Owcze. Do­czoł­gał się na kra­wędź Ziemi, zwi­nął w kłę­bek i zdechł, a jego tlące się ciało stało się Is­lan­dią – kra­jem peł­nym go­rą­cych źró­deł, gej­ze­rów i wul­ka­nów. Ta wą­troba wciąż pło­nie, więc kto wie, może Sto­or­worm wcale nie jest cał­kiem mar­twy. Wzdłuż na­brzeża może cza­sem za­drżeć któ­raś z jego ma­cek, a wstrząsy mogą być na­stęp­stwem ago­nal­nego dy­gotu po­twora.

W trak­cie roz­mowy o wstrzą­sach tro­chę się de­ner­wuję. Zwy­kle wy­mie­niamy się uwa­gami do­ty­czą­cymi spraw go­spo­dar­czych – ja­kie prace trzeba wy­ko­nać, co się dzieje z owcami i w ja­kim sta­nie są grunty – więc słu­cha­jąc, jak Tata opo­wiada o nie­sa­mo­wi­tych do­zna­niach i dziw­nej geo­lo­gii, oba­wiam się, że może nas cze­kać ko­lejny epi­zod ma­nii. Mama na­uczyła mnie roz­po­zna­wać symp­tomy. Zwy­kle za­czyna się świet­nie: Tata dużo wtedy mówi, jest pe­łen opty­mi­zmu i ener­gii, ale wkrótce za­czyna ro­bić kom­pul­sywne za­kupy, na przy­kład dro­gie ba­rany czy sprzęt rol­ni­czy, nie śpi całą noc i prze­miesz­cza zwie­rzęta o czwar­tej nad ra­nem. Po­tem przy­cho­dzi po­czu­cie wiel­kiej mocy, wy­daje mu się, że może zmie­niać czas i kon­tro­lo­wać po­godę.

Na pod­ło­dze przy­czepy stoi ta­bo­ret, który pa­mię­tam z domu; Tata zro­bił go w szpi­talu, jesz­cze jako na­sto­la­tek. Miał pięt­na­ście lat, kiedy po raz pierw­szy zdia­gno­zo­wano u niego de­pre­sję ma­nia­kalną, znaną obec­nie jako cho­roba afek­tywna dwu­bie­gu­nowa, z kom­po­nen­tem schi­zo­fre­nicz­nym. Od tego czasu okre­sowo prze­żywa wzloty i upadki o róż­nej am­pli­tu­dzie. Na­szą ro­dziną wstrzą­sały fale ży­cia w jego eks­tre­mal­nych prze­ja­wach, cy­kle de­pre­sji ma­nia­kal­nej. Mię­dzy po­by­tami na od­dziale za­mknię­tym i w ka­fta­nie bez­pie­czeń­stwa, po któ­rych na­stę­po­wało le­cze­nie w szpi­talu psy­chia­trycz­nym, zda­rzało mu się całe mie­siące prze­le­żeć w łóżku bez słowa. Dzi­siaj Tata jest w nie­złej for­mie, ale kiedy spra­wia wra­że­nie przy­gnę­bio­nego, boję się, że może to ozna­czać po­czą­tek de­pre­sji i ko­lejną długą zimę zu­peł­nej bez­czyn­no­ści.

Pew­nego razu, mia­łam wtedy je­de­na­ście lat, Ta­cie tak się po­gor­szyło, że cho­dził po go­spo­dar­stwie i roz­bi­jał okno za oknem. Wiatr hu­lał po po­ko­jach, zrzu­ca­jąc mi pracę do­mową z biurka. Przy­je­chał le­karz ze środ­kiem na uspo­ko­je­nie, a po­tem po­li­cja i ka­retka po­go­to­wia, a ja krzy­cza­łam, żeby so­bie po­szli. Tatę opa­no­wało coś, na co nie miał wpływu. Gdy le­kar­stwa za­częły dzia­łać, przy­kuc­nę­łam z nim w ką­cie sy­pialni i po­dzie­li­łam się ba­na­nem. „Moja dziew­czynka” – po­wie­dział.

Echa cho­roby psy­chicz­nej w moim ży­ciu po­tę­go­wała nie­zwy­kle żar­liwa re­li­gij­ność matki oraz kra­jo­braz mo­jego dzie­ciń­stwa, któ­rego rytm wy­zna­czały usta­wiczne, wy­raź­nie od­czu­walne ude­rze­nia mor­skich fal o brzeg. Czy­tam o zja­wi­sku „na­bie­ga­nia fal” – fale ro­sną co­raz wy­żej, a na­stęp­nie roz­bi­jają się w płyt­szej wo­dzie przy brzegu. Ener­gia ni­gdy nie wy­gasa. Ener­gia fal, prze­no­szona przez cały ocean, za­mie­nia się w ha­łas, cie­pło oraz wi­bra­cje, ab­sor­bo­wane na­stęp­nie przez ląd i prze­cho­dzące na ko­lejne ge­ne­ra­cje.

Tata prze­szedł pięć­dzie­siąt sześć za­bie­gów elek­trow­strzą­sów. Te­ra­pia ta, sto­so­wana w naj­cięż­szych przy­pad­kach cho­rób psy­chicz­nych, po­lega na ra­że­niu mó­zgu prą­dem w celu wy­wo­ła­nia na­padu drgaw­ko­wego. Nikt nie wie, jak i dla­czego to działa, ale pa­cjenci czę­sto póź­niej zgła­szają, że czują się le­piej, przy­naj­mniej przez ja­kiś czas.

Pierw­sze fale po­ja­wiły się w dniu mo­ich na­ro­dzin, i cho­ciaż wy­je­cha­łam da­leko, drgawki, ja­kich do­świad­cza­łam, kiedy moje pi­cie się na­si­lało, spra­wiały, że mia­łam wra­że­nie, jakby i mnie w końcu do­pa­dły wstrząsy. W pu­stych lon­dyń­skich po­ko­jach lub to­a­le­tach w klu­bach noc­nych moje nad­garstki i szczęki sztyw­niały, a koń­czyny nie re­ago­wały tak, jak po­winny. Al­ko­hol, który przez całe lata w sie­bie wle­wa­łam, był jak nie­ustanny ruch fal roz­bi­ja­ją­cych się o kra­wę­dzie kli­fów i za­czy­nał wy­rzą­dzać w moim or­ga­ni­zmie szkody fi­zyczne. Coś roz­pa­dało się głę­boko w moim ukła­dzie ner­wo­wym i wstrzą­sało moim cia­łem w po­tęż­nych im­pul­sach do tego stop­nia, że tkwi­łam w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, ze śliną ciek­nącą z ust, do­póki nie uspo­ko­iłam się na tyle, że mo­głam wlać w sie­bie ko­lej­nego drinka lub wró­cić na im­prezę.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: