Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wyjarzmiona - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 kwietnia 2025
3832 pkt
punktów Virtualo

Wyjarzmiona - ebook

Powieść łotrzykowska o wiejskiej dziewczynie, która bierze los w swoje ręce.

Historia zaczyna się w 1831 roku, pod koniec października, kiedy to Rozalka Balawender, obdarte chłopskie dziecko, z modlitwą na ustach i dobrze zeschniętym krukiem w dłoni poprzysięga zemstę paniczowi. Piętnaście lat później, już w kaszmirowych pantofelkach i sukni z jedwabiu, szykuje się do ślubu z bogatym narzeczonym. Co umożliwiło ten awans społeczny? Jakie wiodły do niego zbrodnie i niecnoty?

Perypetie nietuzinkowej dziewczyny to opowieść o wspinaniu się po szczeblach drabiny klasowej. Opowieść, w której standardowy „pański” język polski miesza się z gwarą wsi lubelskiej, a fikcyjni bohaterowie spotykają postaci znane z kart historii. Ubrany w kostium historyczny głos w dyskusji o nierównościach społecznych i szansach na wyrwanie się z miejsca pochodzenia. To wreszcie opowieść o potędze odmienności i o sile, która pcha człowieka do rozwoju i zmiany.

W pierwszej połowie XIX wieku rzeczywistość Rozalki rozszerza się o nowe media i nowe języki. Obce słowa oraz nieludzkie byty stają się wehikułem jej (nie)zwykłego awansu. Bohaterka prześwietnej powieści Renaty Bożek – niesiona niepojętym – nie jest w stanie żyć naturalnie. Żąda niemożliwego, a więc tego właśnie, czego i my bezustannie pragniemy – wpierw dla siebie, a potem dla naszych dzieci.

Karolina Felberg

To powieść o losach chłopskiej córki, która chce lepszego życia w niesłychanie brutalnym, nasyconym przemocą świecie. Historia opowiedziana ze swadą i językową brawurą, wciąga i fascynuje. Okrucieństwo i nędza dawnych czasów zostały pokazane przez autorkę z rzadko spotykaną w polskiej literaturze wiernością. Polecam!

Adam Leszczyński

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68265-87-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

Rok 1831

O tym, jak nie­spełna dzie­wię­cio­let­nia Ro­zalka po­przy­sięga ze­mstę, wy­ru­sza na ba­gna po hubę, spo­tyka pol­skiego ofi­cera i znaj­duje złoto

Juz do­sta­nie łode mnie za­płatę, skur­wi­syn. Za­ci­snęła usta, prze­że­gnała się i zni­kła w wy­ro­śnię­tych pa­pro­ciach.

Trza się było spie­szyć, zeby, tak jak babka ka­zała, za­cuńć ciunć cagę za dnia, a skuń­cyć, jak słuńce zrobi się cyr­wune. Ju­tro peł­nia, to się po­tnie hube psy ksiyn­zycu, po­łowę po­łozy na piec wy­su­szyć, drugo po­łowę za­leje naj­lep­szo wódko, zeby na­ciun­gnena do pa­sterki. W pa­sterke po­kropi się pa­nica por­tki i buty z naj­lep­szy skóry, ro­biune w Lu­bli­nie za tyle, ze i kro­winę by się ku­piło, i po tym tylko pa­trzyć, jak go koł­tun za­cnie wy­ży­roć łod środka abo i do in­szego nie­scyń­ścia do­pro­wa­dzi. Znaj­dzie tys spo­sób, zeby po­kro­pić ogary.

Ten siwy to po prow­dzie tylko Ja­kubka cap­nun i wiency szkody na­ro­biuł ko­szuli niż no­dze, ale skóra się śli­ma­czyła i matka zło była na Ro­zalkę, ze nie psy­pil­no­wała brata. To się dla matki nie li­czyło, ze psa ki­jem od­gu­niła i za to do­stała baty. Na ni to się goi jak na psie, za­ro­śnie i nic nie be­dzie wi­dać, go­dała matka i było znać, ze za­łuje, ze to nie córy, tylko ulu­bio­nego synka rana się śli­macy. Pła­kać się Ro­zalce za­chciało, ale tylko raz i drugi po­cion­gnena no­sem, otarła ocy i za­klena na pa­nica. Juz jo się z tobo po­lice jak Zojka Roz­bój­nica z ji pa­nem, obie­cała i ostroż­nie sta­wiała stopy, bo grunt ro­biół się mięt­szy.

Jedno ręko roz­gar­niała pa­pro­cie, drugo po­trzun­sała Ma­ry­ś­cy­nym koł­tu­nem, który wy­cy­ga­niła od dziewki za za­klę­cie mi­ło­sne, i nie mo­gła wy­da­ro­wać matce, ze drze ji włosy grzy­bie­niem co nie­dziela i za nic nie do so­bie pse­mo­wić, ze taki koł­tun ból z ko­ści i z kzyza wy­ciungo, no i jak babka zyje pse­sło kopę lat, to je­sce nie sły­sała, zeby komu nie po­móg na bóle i kło­poty. A i Stsyga się koł­tuna boi. Oj­ciec się babce prze­ciw­ioł, ze jakby się Stsyga koł­tuna bała, toby koł­tu­no­wa­tym dała prze­lyść bez ba­gna i kwiot pa­proci zna­lyść, a nie to­piuła jed­nego za dru­gim. Na to babka miała do­bru od­po­wiedź: naj­bar­dzi to się łuna złego koł­tuna boi, tego, co nie na łbie cy mien­dzy no­gami sie­dzi, ino w środku ro­śnie i jak się go nie pil­nuje, psy­nosi po ko­ściach łu­pa­nie, w ocach za­ćmie­nie, po­traw obzy­dze­nie, zył po­kur­ce­nie, wzo­dów ro­pie­nie, gu­zów na­ra­sta­nie, bo­le­ści i sła­bo­wa­nie, abo i co je­sce gor­sego. Na ta­kiego koł­tuna to jedno tylko po­moze: jeza zła­pać, ro­sołu na nim uwa­zyć, smo­lec z wiez­chu ze­brać, re­ste zjiść pzez je­den dziń, a jak dziecko to dni dwa, i ce­kać, az koł­tun wy­ly­zie i na łbie sie wy­wije. Jak za­cnie wy­ła­zić, tsa go je­zo­wym smal­cem sma­ro­wać, a jak brak­nie je­zo­wego, to z cor­nego kota, zeby się cho­roba psy­kle­iła i do środka nie wra­cała.

Coś za­se­le­ściło. Ro­zal­cyne nogi zro­biły się mięt­kie i nie mo­gła ich ru­szyć. Mię­dliła czo­snek w gę­bie i mo­dliła się do Ja­nioła Stróza, i wy­mo­dliła, bo Pro­siok, co wcze­śni się gdzieś za­wie­ru­szuł, przy­le­cioł i jak gdyby ni­gdy nic za­chrum­koł, po­wen­szuł i trzunch­nuł jo w nogę cie­płym no­sem. Nie­moc jo ode­szła i mo­gła ru­szyć naj­pirw jed­nom, po­tem dru­gom no­gom, jakby się juz Stsygi nie bała. Wziena głę­boki wdech i po­bie­gła za wie­prz­kiem w stronę sta­rego buka, na po­lanę nie­da­leko ba­gni­ska.

– Su­koj bu­cyny, uda­woj, ześ ludz­kie dziecko, i ce­koj tu na mnie – na­ka­zała Ro­zalka pro­się­ciu, po­dra­pała go za uszami tak, jak lu­biół naj­bar­dzi, i po­le­ciała w kie­runku mo­kra­dła.

Słońce prze­bi­jało się zza chmur i świe­ciło pro­sto na brzozy nad Le­jem, że zro­biły się złote i cyr­wune, jakby się po­liły. Ro­zalce zda­wało się, że za ple­cami sły­szy trzask ognia, ale nie na darmo babka jo upo­mi­nała, ze nie wolno pa­trzyć do tyłu, choćby nie wia­domo co. Na­gle sta­nęła jak wryta. Z ba­gien do­cho­dziło coś jakby po­gwiz­dy­wa­nie po­dobne do gwiz­da­nia wuja Ka­zika.

Moze wuj z pań­ski wojny wraco, ucie­szyła się. Nie, wuj by nie loz w łazy psy Leju, tam nikt mun­dry sie nie włócy. Jak nic to musi Stsyga, jak nic po­gwiz­duje z ra­do­ści, ze się ji młodo ju­cha tra­fiła, prze­stra­szyła się. Resztką sił, cie­niut­kim gło­si­kiem za­nu­ciła:

Luli luli la,

Stsygo piek­niutka,

Spij, ma­leńko, spij,

doj mi pore chwil.

Gwiz­da­nie ustało. Nie boje sie, nie boje sie. Stu­kała zę­bami. Wuj Ka­zik opo­wio­doł, że stsygi, dio­bły i pany chłop­skim stra­chem się zy­wią, od tego stra­chu ro­sno jak tu­cone świ­nie. I ze­cy­wi­ście, u dzie­dzica syi nie było wi­dać spod sło­niny i mó­wiły, ze nie­jed­nego ku­nia za­men­czun pod sobo. A za ta­kiego za­men­czu­nego ku­nia po­cto­wego łoj­ciec mó­wiół trza dać ma­jun­tek, całe sto ło­siem­dzie­siunt złoty. Pa­nicz był wiotki jak brzo­zowo witka, ale ru­miany, ner­wowy i zło­śliwy, i jak kogo trza­snon ba­tem albo i kop­non, to ta­kiego kop­nię­cia i wielki chłop jak kar­bowy Bry­tan by się nie po­wsty­dziół, to musi, ro­zu­mo­wała, chłop­ski strach zy­wić jego siłę do men­czy­nia lu­dzi. Pani i pa­nienka, choć tłu­ściut­kie i ró­żowe, to ja­kieś ta­kie sła­bo­wite i jak co im nie po my­śli, od razu ude­rzajo w płacz albo w mo­dli­twę. Jak pa­nienka Ma­rylka wy­biła Ro­zalce przy­dniego zymba, no nie­chcuncy i ta­kiego, co się som ru­szoł, ze Ro­zalka mało co po­cuła, to tyż się po­pła­kała, tako była wraż­liwo. Panno ap­tecz­kowo krzyk miała mocny, a i ca­sami trza­snena dziewkę po mor­dzie, ale matka mó­wiła, ze ni­gdy z dar­mo­ra­cji i nie za mocno, i na­wet wuj Ka­zik na nio złego słowa nie po­wie­dzioł. Staro dzie­dziczka, młody dzie­dziczki matka, wy­schnięto była i zgięto wpół jak babka, za to na dziewki ciento i mó­wiły, ze swojo panne słu­zonco tak dren­cyła, az ta na­kła­dła ka­mieni w po­do­łek i się uto­piła w sta­wie.

Stary pani to Ro­zalka bała się nie mni od pa­ni­cza i Stsygi. Matce, kiedy ta z Ro­zalką w brzu­chu była, tak przy­lała ba­tem, ze mało co dziecka nie stra­ciła, i to z tego, ze matka niby na nio pa­skud­nie spoj­zała. Ich dziewka Ma­ryśka do ty pory miała na ra­mie­niu bli­znę po wiel­mo­zny pani, pa­miuntke po tym, jak po­rwała jabko spod dwor­ski ja­błunki. Mniej­szo wtedy była od Ro­zalki, a jabko wpół zgniłe. Mu­siała wiel­mo­zno pani mocno jo uwa­lić, zeby taki ślad na całe zy­cie zro­bić, bo po ba­tach ojca żad­nych śla­dów nie było, co naj­wyży przez parę dni pie­kunco smuga. Matka go­dała, ze Ma­ryśka sama so­bie winno, ze do dwor­ski ja­błunki się za­kra­dła. Oj­ciec się matce spse­ci­wioł, ze z pań­skiego to nie gzych, byle nie zła­pali, to Ro­zalka juz nie wi, komu wie­zyć.

Za­my­śliła się nad tym gzy­chem nie-gzy­chem i ani się spo­strze­gła, jak sta­nena pod brzozo z cago. Wy­ciun­gnena z za­wi­nięty chustki, co wziena ze sobo, i roz­ło­żyła koło pnia co na­stę­puje: na­po­częto główkę cosnku; wy­schłego kruka, który słu­żuł ji do od­ga­nia­nia dia­błów za­mie­nio­nych w za­junce i ogól­nie do­da­woł ani­mu­szu; drzy­zgę z ksyza pana Je­susa, co babka wy­mie­niła u Cy­gana na tłu­sto ko­koszke i dała ji w łod­pust; przedarty na pół wi­ze­ru­nek Anioła Stróza, do­stała go od dziada pro­sal­nego za to, ze po­dała mu wody i ogól­nie była miło, oraz Ma­ry­ś­cy­nego koł­tuna dłu­giego na duzy pa­lec, twar­dego i tłu­stego od łoju. Ko­zik, co wuj Ka­zik zo­sta­wił ji, kiedy go za­brały w re­kruty, wziena w zęby, pod­cią­gnena ko­szulę i wspięła się po pniu w kie­runku corny na­ro­śli. Szybko jej po­szło, do ła­że­nia po drze­wach była pir­szo, żo­dyn pa­stuch nie ła­ziół tak wy­soko jak łuna wy­bi­rać jaja wro­nom i ogól­nie pa­trzyć na świat z wy­soka. Nie było ła­two ściąć grzyba, no babka na­uczyła ją, jak wbi­jać nóż w korę i za­kli­nać:

Bzozo, bzozo,

niech cie bło­go­sła­wio anieli,

niech cie zie­mia ro­dzi, woda chło­dzi,

sło­necko psyg­zewo,

łod­doj mi bia­ło­porka,

a weź byle skorka.

Ro­zalka sie­działa okra­kiem na ga­łęzi, jedno ręko się przy­trzy­my­wała, drugo łu­pała hubę i ci­cho tłu­ma­cyła bzo­zie, po co po­tze­buje cagi. Brzoza zro­zu­miała. Ro­zalka wrzu­ciła grzyba w po­do­łek, miej­sce po nim wy­sma­ro­wała śliną wy­mie­szaną z czosn­kiem i już miała zje­chać po pniu na dół, kiedy na­gle usły­szała krzyk:

– Kurr­rwa mać, niech to dia­bli we­zmą!

Na to, ze Strzyga umi się śmiać jak młoda dzie­dziczka, pła­kać jak po­rzu­cone nie­mow­luntko, rżyć jak głodno szkapa, Ro­zalka była przy­go­to­wano. Ale zeby klena jak wil­ko­ła­ski pa­nic, to się nie spo­dzi­wała! Nikt mi nie uwiezy, po­my­ślała i za­krę­ciło się jej w gło­wie ze stra­chu, ze kruka zo­sta­wiła pod dze­wem i próc re­stek cosnku w gem­bie i mo­dli­twy nic ji nie bruni. Pzy­warła do pnia i bła­gała Ja­nioła Stróza ło po­moc.

Cyr­wune słuńce mi­go­tało w kę­pach kar­ło­wa­tych olch, z dworu sły­chać było ładne gra­nie, jak nic na­ucy­ciel groł na swo­ich skrzyp­kach. Ro­zalka na próżno od­wra­cała wzrok od je­ziorka, do­brze wi­docz­nego z wierz­chołka brzozy. Jej oczy przy­cią­gało coś jak ludzka po­stać po­woli su­nąca w kie­runku naj­gor­szego ba­gna. Dziad pro­szalny bez jed­nego oka mó­wiół, ze Stsyga po­dobno je do młody panny, co za­miast pal­ców mo pa­zury, w gę­bie kły dłu­gie jak u wilka, w ocach głód, ja­kiego na­wet w ca­sach naj­więksy nę­dzy u lu­dzi nie zo­bocy, nago cho­dzi, skórę corno i po­pę­kano po­ka­zuje bez wstydu, bo ji wsystko jedno, byle krwi się na­pić. Babka niby się z dzia­dem zga­dzała, ale i tak miała ostat­nie zda­nie, ze ta u nich na Zu­ra­wińcu, jak nic pse­klento bę­kartka brata z sio­stro, co do tego ni mo wont­pli­wo­ści, nie­jedno psy­biro po­stać, moze być i chło­pem, i psem, i pa­nienko, jak ze­chce, tako zmyślno ta ich wil­ko­ła­sko Stsyga.

Ja­niele bozy, strózu mój, ty za­wse psy mnie stój, rano, wie­cór, we dnie, w nocy, bundź mi za­wse do pó­mocy, bła­gała Ro­zalka i nie mo­gła się na­dzi­wić, ze Stsyga idzie nie­mrawo, wzywo Matki Bo­ski i coś jakby ślo­cho.

Nie, Stsyga by tak nie wze­scała na wi­dok za­skruńca i nie sie­kała go jak głu­pia sa­blo, to jak nic Po­lok z prze­kli­na­nia i wy­glundu. Ode­tchnęła. Po chwili otwo­rzyła gębę ze zdzi­wie­nia. Róż­nych Po­lo­ków wi­działa, ale nie ta­kiego, co bar­dzi po­dobny do pa­robka niz pana. Eee, ten Po­lok musi być wcale nie­stra­sny, skoro boi się za­skruńca jak Wła­dek ka­lika, co mu pa­stu­chy wunza wzu­cały do por­tek, uznała i zje­chała po pniu na zie­mię.

Scho­wała cagę w wę­ze­łek, wło­żyła do ust zą­bek cosnku, kruka przy­wią­zała do pasa i za­wa­hała się. Moze po­lecę do karcmy, za­wo­łom zoł­niezy, to Po­loka zła­pio i da­dzo te tsy ru­ble, co mo­wiły dać za pol­skiego zdrajce? Zara tam da­dzo, roz­ga­dy­wała so­bie, dla sie­bie we­zmo, i tyle, a je­sce oj­ciec do mi w skóre, ze po ba­gnach się włócę, choć za­ka­zoł. Eee, lepi zo­boce, co tam z Po­lo­kiem się dzieje, po­sta­no­wiła spo­koj­niej­sza, ze Stsyga za­jęto kim in­nym. Wia­dómo, u pana ju­cha lep­szo niz u chama.

Pan wy­no­sił bła­ga­nia do Matki Bo­ski, Je­zusa i wszyst­kich świn­tych, z któ­rych za­pa­mię­tała Cy­priana, Ce­cy­lię i Jana. W tym cza­sie Ro­zalka spraw­dzała ki­jem grunt przed sobą i wy­szu­ki­wała twarde kępy traw. Przy­kuc­nęła za wierzbą i przy­glun­dała się, jak pan krok po kroku pod­cho­dzi do naj­strasz­niej­szego ba­jora. Brudny jak pa­ro­bek i su­chy jak pa­nicz, to dużo po­ży­wie­nia z niego Stsyga mieć nie be­dzie, ale i tak wiency niz z ta­kiego dziecka jak łuna, co mu do­piro idzie na dzie­wiunty rok. Po­de­szła parę kro­ków bliży, żeby go lepi zo­bo­cyć.

A jak to jaki Stsygi krewny i sy­kują się na go­ście, przy­szło jej do głowy. Tak się tego wy­lę­kła, ze az się mu­siała zła­pać bzózki, co ro­sła na brzegu ba­gni­ska.

– Zmi­ło­wa­nia, Pa­nie, zmi­ło­wa­nia! – darła się na cały głos ta Stsyga nie-Stsyga.

To musi być Po­lok, godo jak Po­lok i wy­glondo jak Po­lok, Stsyga by tak zmi­ło­wa­nia do Pana w nie­bie­siach nie wo­łała. Spo­glun­dała śmieli na mło­dego pana. Pro­bosc go­doł, ze pa­nom się lepi wie­dzie, bo Bogu milsi, Pan Bóg ich na pa­nów stwo­rzuł, to i chętni ich słu­cho, do­bro­by­tem i swoim po­par­ciem ob­da­rzo, to Ro­zalka się za­cie­ka­wiła, jak Pan Bóg Po­loka z ba­gna wy­ciun­gnie.

Brudny, za­krwa­wiony, w po­szar­pa­nym ubra­niu, pan, a na pana nie wy­glundo, nie mo­gła się na­dzi­wić. Je­dyne, co miał po­rzundne, to nie­dużo torba i błysz­czunco sza­bla. Włosy to mioł tak po­zle­piane farbo, ze kto nie­na­wy­kły móg się zmy­lić, ze to koł­tun, ale Stsyga na koł­tu­nach zno się do­bze, to się nie na­bieze, sza­co­wała Ro­zalka i krę­ciła głową, ze Po­lok głu­pio robi, jak wy­sar­puje nogi z błota, za­miast się wolno prze­kryn­cić na bok, po­ło­zyć na kę­pie trawy i się­gnunć po wierz­bowo ga­łunź. Jak nic Bóg go je­sce nie usły­soł i nie pod­po­wie­dzioł ra­tunku. Jakby zła­poł ga­łunź, toby się mu udało wy­coł­gać na twarde. Jakby ksyk­nena i po­wie­działa mu, co mo ro­bić, toby się wy­ra­to­woł.

Dra­pała się po gło­wie i pa­trzyła na swo­jego kruka, co ji go wszyst­kie na pa­sie­niu za­zdro­ściły i który do­da­woł ji siły i tera. Zna­la­zła go z wuj­kiem Ka­zi­kiem, jak szu­kały Pro­sioka, bę­dzie ja­kieś dwa lata na­zad. Pa­sła świ­nie w le­sie i pa­nicz psy­le­cioł na swoi ko­byle, a za nim jego psia zgraja. Wla­zła na buka, to po­sce­kały, i tyle. Pro­siok, wtedy le­d­wie od­ro­śnięty od ziemi, się wy­stra­szuł i po­gnoł na ba­gna. Świnty Fran­ci­sek mu­sioł nad nim czu­wać, bo wu­jek zbi­roł nie­da­leko grzyby i usły­szoł ji wo­ła­nie, to psy­le­cioł ich ra­to­wać. Nie­da­leko miej­sca, w któ­rym tera stała, po­sły­seli świń­skie po­pła­ki­wa­nie. Nie­wiele my­ślunc, zro­biła dwa kroki i za­pa­dła się po ko­lana. Kiedy za­cena pła­kać, że Stsyga jo wciungo, wuj ka­zoł sybko się ro­zej­zeć koło sie­bie, zła­pać jaki ga­łęzi, mocny na tyle, zeby się pod­ciun­gnuć na rę­kach i zna­leźć na twar­dym. Po­tem po­ka­zoł kempy, po któ­rych do się przejść na wy­sepkę na brzegu Leja, skund za­wo­dziół ji ko­chany wie­przek. Jak zo­ba­czyła go ży­wego, az się po­pła­kała z ra­do­ści i śmi­chu. Nie­długo po­tem dzie­dzic od­doł wujka w re­kruty, ale co się od niego na­uczyła, to się na­uczyła.

Ta­kiego wujka nie mioł naj­wy­raźni Po­lok. Szar­poł się z ba­gnem az strach. Wciun­gneno go juz za ko­lana. Byłby dla niego ra­tu­nek, gdyby we­sła na bzózkę i na­gięła dzewo tak, zeby zła­poł się wiez­chołka i się wy­ciun­gnuł. A moze i nie, bo Stsyga jak się na kogo za­sa­dzi, to ra­tunku ni mo. No żeby za­sa­dziła się kiedy na pana, to Ro­zalka nie sły­sała.

– Hej, ty tam, wleź na tę brzózkę i przy­chyl, że­bym mógł zła­pać, byle szybko! – Po­lak ją za­uwa­żył i za­wo­łał pań­skim gło­sem.

Wzdry­gnęła się i ro­zej­rzała się, cy to na pewno do ni. Ni­kogo in­nego nie było. Pan się na nią darł, zeby wła­ziła na drzewko, ale ji coś mó­wiło ze środka: nie ru­szoj się, nie ru­szoj. No to się nie ru­szała. Koł­tun, jak nic mój koł­tun się ode­zwoł, ucie­szyła się. Stała nie­ru­chomo i pa­trzyła na obło­cone nogi, po któ­rych ła­ziły mrówki. Od czasu do czasu rzu­cała okiem na Po­loka.

Prze­stał się na nio drzeć i tylko pa­trzuł. A pa­trzuł tak, ze jakby spoj­rze­nie mo­gło za­bić, to by­łaby juz trup. Za­mknena oczy. Do­szedł ją smród gówna. Po­srał się ze stra­chu, pan się po­srał ze stra­chu, par­sk­nęła śmie­chem i za­krę­ciła kru­kiem nad głową. Po­lok, jak to Po­lok, nie po­ko­zoł po so­bie, ze po­pu­ściuł, tylko ład­nie pro­siół Ro­zalkę:

– Wejdź na tę brzózkę, dziecko, i po­móż mi się stąd wy­cią­gnąć, dzie­cino miła. Co chcesz, dam ci, ro­dzinę twoją wy­ku­pię, ziemi wam na­ku­pię, cie­bie za­biorę do mia­sta i przy moi matce na pa­nienkę wy­kształcę, ty mi wy­glą­dasz na pa­nienkę, tylko po­móż mi, po­móż – za­kli­nał.

Się­gnął do torby i coś rzu­cił w jej kie­runku. Zdrę­twiała ze stra­chu.

– Na po­czą­tek weź tego im­pe­riała, samo złoto – za­chę­cał.

Ro­zalka stała nie­ru­chomo.

– Weź to, weź – przy­mi­lał się. – Dam ci wię­cej, dam wszystko, co mam, za­kli­nam cię na naj­święt­szą pa­nienkę, na Boga wszech­mo­gą­cego, na wszyst­kich świę­tych, na­gnij mi to drzewko. Na­gnij to drzewko – za­wył wście­kle i jakby sam wy­stra­szony swoim krzy­kiem, prze­szedł na go­rącz­kowe za­pew­nia­nie, że przy­chyli jej nieba, jak mu po­może.

Ba­gno do­ty­kało już torby. Ścią­gnął ją i rzu­cił jej pod nogi.

– Mam tam złoto, weź so­bie, otwórz, zo­bacz, są jesz­cze dwa im­pe­riały, to na po­czą­tek, weź je so­bie, tylko na­gnij mi to drzewko, dzie­cino.

Juz was znom, Po­loki, mru­czała Ro­zalka pod no­sem. Jak tylko pana wy­ra­tuje, to mnie obije, ze go nie wy­ciun­gne­nam łod razu. Tera mówi: weź je so­bie, a jak we­zne i go wy­ciun­gne, to wy­gar­buje mi skórę i je­sce do dzie­dzica do­nie­sie, zem go okra­dła, i mnie jak nic naj­pirw dwor­skie, a po­tem oj­ciec obijo, i wtedy jo będę srała po no­gach. Nie ta­kie hi­sto­rie opo­wia­dały o do­brych pa­nach, co do­bre były, jak im coś trza było. No zeby pan się jak jaki stra­chliwy pa­ro­bek boł, to tego nikt nie opo­wia­doł. Szcze­rzyła zęby, białe na tle ogo­rza­łej twa­rzy, i wpa­try­wała się w pana.

Tkwił w ba­gnie do pasa. Prze­stał zwra­cać uwagę na Ro­zalkę. Na zmianę wył jak bity pies, darł się o po­moc, bła­gał Pana Boga o zmi­ło­wa­nie, char­czał i mio­tał rę­kami. Ona też za­częła ma­chać rę­kami i pod­ska­ki­wać, a tak ji było go­runco, że grzało jo błoto, co wla­zło ji mię­dzy palce u nóg, i się bała, że od tego go­runca to się ji kruk po­psuje, to go od­rzu­ciła i tań­co­wała sama, po­krzy­ku­jąc przy tym:

– Pan sie bojo, pan sie bojo, pana Stsyga zjodo! Prec, Po­loku, prec do pio­chu!

Z pana zo­stały tylko ręce. Przez dłuż­szą chwilę te­le­pały się gwał­tow­nie i roz­bry­zgi­wały błoto az pod nogi Ro­zalki. Kiedy ba­gno znie­ru­cho­miało, się­gnęła po im­pe­riała. Po­tem otwo­rzyła torbę i wy­cią­gnęła resztę złota. Zwa­żyła w ręku trzy mo­nety ge­stem, który pod­pa­trzyła u han­dla­rza końmi. Przy­gry­zła zę­bami i kiw­nęła głową, ze do­bra próba. Wy­cią­gnęła srebrny me­da­lion i zo­ba­czyła ładną pa­nią o uśmie­chu szczę­ścia po­dob­nym do tego, jaki raz w ży­ciu wi­działa na twa­rzy matki, dwa lata na­zad, kiedy ja­łówka wy­do­brzała i na­brała ape­tytu. Na ko­niec wzięła do ręki ka­jet w czer­wony okładce w złote esy-flo­resy i otwarła na pir­szy stru­nie.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij