-
promocja
-
W empik go
Wyjarzmiona - ebook
Wyjarzmiona - ebook
Powieść łotrzykowska o wiejskiej dziewczynie, która bierze los w swoje ręce.
Historia zaczyna się w 1831 roku, pod koniec października, kiedy to Rozalka Balawender, obdarte chłopskie dziecko, z modlitwą na ustach i dobrze zeschniętym krukiem w dłoni poprzysięga zemstę paniczowi. Piętnaście lat później, już w kaszmirowych pantofelkach i sukni z jedwabiu, szykuje się do ślubu z bogatym narzeczonym. Co umożliwiło ten awans społeczny? Jakie wiodły do niego zbrodnie i niecnoty?
Perypetie nietuzinkowej dziewczyny to opowieść o wspinaniu się po szczeblach drabiny klasowej. Opowieść, w której standardowy „pański” język polski miesza się z gwarą wsi lubelskiej, a fikcyjni bohaterowie spotykają postaci znane z kart historii. Ubrany w kostium historyczny głos w dyskusji o nierównościach społecznych i szansach na wyrwanie się z miejsca pochodzenia. To wreszcie opowieść o potędze odmienności i o sile, która pcha człowieka do rozwoju i zmiany.
W pierwszej połowie XIX wieku rzeczywistość Rozalki rozszerza się o nowe media i nowe języki. Obce słowa oraz nieludzkie byty stają się wehikułem jej (nie)zwykłego awansu. Bohaterka prześwietnej powieści Renaty Bożek – niesiona niepojętym – nie jest w stanie żyć naturalnie. Żąda niemożliwego, a więc tego właśnie, czego i my bezustannie pragniemy – wpierw dla siebie, a potem dla naszych dzieci.
Karolina Felberg
To powieść o losach chłopskiej córki, która chce lepszego życia w niesłychanie brutalnym, nasyconym przemocą świecie. Historia opowiedziana ze swadą i językową brawurą, wciąga i fascynuje. Okrucieństwo i nędza dawnych czasów zostały pokazane przez autorkę z rzadko spotykaną w polskiej literaturze wiernością. Polecam!
Adam Leszczyński
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68265-87-3 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1831
O tym, jak niespełna dziewięcioletnia Rozalka poprzysięga zemstę, wyrusza na bagna po hubę, spotyka polskiego oficera i znajduje złoto
Juz dostanie łode mnie zapłatę, skurwisyn. Zacisnęła usta, przeżegnała się i znikła w wyrośniętych paprociach.
Trza się było spieszyć, zeby, tak jak babka kazała, zacuńć ciunć cagę za dnia, a skuńcyć, jak słuńce zrobi się cyrwune. Jutro pełnia, to się potnie hube psy ksiynzycu, połowę połozy na piec wysuszyć, drugo połowę zaleje najlepszo wódko, zeby naciungnena do pasterki. W pasterke pokropi się panica portki i buty z najlepszy skóry, robiune w Lublinie za tyle, ze i krowinę by się kupiło, i po tym tylko patrzyć, jak go kołtun zacnie wyżyroć łod środka abo i do inszego niescyńścia doprowadzi. Znajdzie tys sposób, zeby pokropić ogary.
Ten siwy to po prowdzie tylko Jakubka capnun i wiency szkody narobiuł koszuli niż nodze, ale skóra się ślimaczyła i matka zło była na Rozalkę, ze nie psypilnowała brata. To się dla matki nie liczyło, ze psa kijem odguniła i za to dostała baty. Na ni to się goi jak na psie, zarośnie i nic nie bedzie widać, godała matka i było znać, ze załuje, ze to nie córy, tylko ulubionego synka rana się ślimacy. Płakać się Rozalce zachciało, ale tylko raz i drugi pociongnena nosem, otarła ocy i zaklena na panica. Juz jo się z tobo police jak Zojka Rozbójnica z ji panem, obiecała i ostrożnie stawiała stopy, bo grunt robiół się miętszy.
Jedno ręko rozgarniała paprocie, drugo potrzunsała Maryścynym kołtunem, który wycyganiła od dziewki za zaklęcie miłosne, i nie mogła wydarować matce, ze drze ji włosy grzybieniem co niedziela i za nic nie do sobie psemowić, ze taki kołtun ból z kości i z kzyza wyciungo, no i jak babka zyje psesło kopę lat, to jesce nie słysała, zeby komu nie pomóg na bóle i kłopoty. A i Stsyga się kołtuna boi. Ojciec się babce przeciwioł, ze jakby się Stsyga kołtuna bała, toby kołtunowatym dała przelyść bez bagna i kwiot paproci znalyść, a nie topiuła jednego za drugim. Na to babka miała dobru odpowiedź: najbardzi to się łuna złego kołtuna boi, tego, co nie na łbie cy miendzy nogami siedzi, ino w środku rośnie i jak się go nie pilnuje, psynosi po kościach łupanie, w ocach zaćmienie, potraw obzydzenie, zył pokurcenie, wzodów ropienie, guzów narastanie, boleści i słabowanie, abo i co jesce gorsego. Na takiego kołtuna to jedno tylko pomoze: jeza złapać, rosołu na nim uwazyć, smolec z wiezchu zebrać, reste zjiść pzez jeden dziń, a jak dziecko to dni dwa, i cekać, az kołtun wylyzie i na łbie sie wywije. Jak zacnie wyłazić, tsa go jezowym smalcem smarować, a jak braknie jezowego, to z cornego kota, zeby się choroba psykleiła i do środka nie wracała.
Coś zaseleściło. Rozalcyne nogi zrobiły się miętkie i nie mogła ich ruszyć. Międliła czosnek w gębie i modliła się do Janioła Stróza, i wymodliła, bo Prosiok, co wcześni się gdzieś zawieruszuł, przylecioł i jak gdyby nigdy nic zachrumkoł, powenszuł i trzunchnuł jo w nogę ciepłym nosem. Niemoc jo odeszła i mogła ruszyć najpirw jednom, potem drugom nogom, jakby się juz Stsygi nie bała. Wziena głęboki wdech i pobiegła za wieprzkiem w stronę starego buka, na polanę niedaleko bagniska.
– Sukoj bucyny, udawoj, ześ ludzkie dziecko, i cekoj tu na mnie – nakazała Rozalka prosięciu, podrapała go za uszami tak, jak lubiół najbardzi, i poleciała w kierunku mokradła.
Słońce przebijało się zza chmur i świeciło prosto na brzozy nad Lejem, że zrobiły się złote i cyrwune, jakby się poliły. Rozalce zdawało się, że za plecami słyszy trzask ognia, ale nie na darmo babka jo upominała, ze nie wolno patrzyć do tyłu, choćby nie wiadomo co. Nagle stanęła jak wryta. Z bagien dochodziło coś jakby pogwizdywanie podobne do gwizdania wuja Kazika.
Moze wuj z pański wojny wraco, ucieszyła się. Nie, wuj by nie loz w łazy psy Leju, tam nikt mundry sie nie włócy. Jak nic to musi Stsyga, jak nic pogwizduje z radości, ze się ji młodo jucha trafiła, przestraszyła się. Resztką sił, cieniutkim głosikiem zanuciła:
Luli luli la,
Stsygo piekniutka,
Spij, maleńko, spij,
doj mi pore chwil.
Gwizdanie ustało. Nie boje sie, nie boje sie. Stukała zębami. Wuj Kazik opowiodoł, że stsygi, diobły i pany chłopskim strachem się zywią, od tego strachu rosno jak tucone świnie. I zecywiście, u dziedzica syi nie było widać spod słoniny i mówiły, ze niejednego kunia zamenczun pod sobo. A za takiego zamenczunego kunia poctowego łojciec mówiół trza dać majuntek, całe sto łosiemdziesiunt złoty. Panicz był wiotki jak brzozowo witka, ale rumiany, nerwowy i złośliwy, i jak kogo trzasnon batem albo i kopnon, to takiego kopnięcia i wielki chłop jak karbowy Brytan by się nie powstydziół, to musi, rozumowała, chłopski strach zywić jego siłę do menczynia ludzi. Pani i panienka, choć tłuściutkie i różowe, to jakieś takie słabowite i jak co im nie po myśli, od razu uderzajo w płacz albo w modlitwę. Jak panienka Marylka wybiła Rozalce przydniego zymba, no niechcuncy i takiego, co się som ruszoł, ze Rozalka mało co pocuła, to tyż się popłakała, tako była wrażliwo. Panno apteczkowo krzyk miała mocny, a i casami trzasnena dziewkę po mordzie, ale matka mówiła, ze nigdy z darmoracji i nie za mocno, i nawet wuj Kazik na nio złego słowa nie powiedzioł. Staro dziedziczka, młody dziedziczki matka, wyschnięto była i zgięto wpół jak babka, za to na dziewki ciento i mówiły, ze swojo panne słuzonco tak drencyła, az ta nakładła kamieni w podołek i się utopiła w stawie.
Stary pani to Rozalka bała się nie mni od panicza i Stsygi. Matce, kiedy ta z Rozalką w brzuchu była, tak przylała batem, ze mało co dziecka nie straciła, i to z tego, ze matka niby na nio paskudnie spojzała. Ich dziewka Maryśka do ty pory miała na ramieniu bliznę po wielmozny pani, pamiuntke po tym, jak porwała jabko spod dworski jabłunki. Mniejszo wtedy była od Rozalki, a jabko wpół zgniłe. Musiała wielmozno pani mocno jo uwalić, zeby taki ślad na całe zycie zrobić, bo po batach ojca żadnych śladów nie było, co najwyży przez parę dni piekunco smuga. Matka godała, ze Maryśka sama sobie winno, ze do dworski jabłunki się zakradła. Ojciec się matce spseciwioł, ze z pańskiego to nie gzych, byle nie złapali, to Rozalka juz nie wi, komu wiezyć.
Zamyśliła się nad tym gzychem nie-gzychem i ani się spostrzegła, jak stanena pod brzozo z cago. Wyciungnena z zawinięty chustki, co wziena ze sobo, i rozłożyła koło pnia co następuje: napoczęto główkę cosnku; wyschłego kruka, który służuł ji do odganiania diabłów zamienionych w zajunce i ogólnie dodawoł animuszu; drzyzgę z ksyza pana Jesusa, co babka wymieniła u Cygana na tłusto kokoszke i dała ji w łodpust; przedarty na pół wizerunek Anioła Stróza, dostała go od dziada prosalnego za to, ze podała mu wody i ogólnie była miło, oraz Maryścynego kołtuna długiego na duzy palec, twardego i tłustego od łoju. Kozik, co wuj Kazik zostawił ji, kiedy go zabrały w rekruty, wziena w zęby, podciągnena koszulę i wspięła się po pniu w kierunku corny narośli. Szybko jej poszło, do łażenia po drzewach była pirszo, żodyn pastuch nie łaziół tak wysoko jak łuna wybirać jaja wronom i ogólnie patrzyć na świat z wysoka. Nie było łatwo ściąć grzyba, no babka nauczyła ją, jak wbijać nóż w korę i zaklinać:
Bzozo, bzozo,
niech cie błogosławio anieli,
niech cie ziemia rodzi, woda chłodzi,
słonecko psygzewo,
łoddoj mi białoporka,
a weź byle skorka.
Rozalka siedziała okrakiem na gałęzi, jedno ręko się przytrzymywała, drugo łupała hubę i cicho tłumacyła bzozie, po co potzebuje cagi. Brzoza zrozumiała. Rozalka wrzuciła grzyba w podołek, miejsce po nim wysmarowała śliną wymieszaną z czosnkiem i już miała zjechać po pniu na dół, kiedy nagle usłyszała krzyk:
– Kurrrwa mać, niech to diabli wezmą!
Na to, ze Strzyga umi się śmiać jak młoda dziedziczka, płakać jak porzucone niemowluntko, rżyć jak głodno szkapa, Rozalka była przygotowano. Ale zeby klena jak wilkołaski panic, to się nie spodziwała! Nikt mi nie uwiezy, pomyślała i zakręciło się jej w głowie ze strachu, ze kruka zostawiła pod dzewem i próc restek cosnku w gembie i modlitwy nic ji nie bruni. Pzywarła do pnia i błagała Janioła Stróza ło pomoc.
Cyrwune słuńce migotało w kępach karłowatych olch, z dworu słychać było ładne granie, jak nic naucyciel groł na swoich skrzypkach. Rozalka na próżno odwracała wzrok od jeziorka, dobrze widocznego z wierzchołka brzozy. Jej oczy przyciągało coś jak ludzka postać powoli sunąca w kierunku najgorszego bagna. Dziad proszalny bez jednego oka mówiół, ze Stsyga podobno je do młody panny, co zamiast palców mo pazury, w gębie kły długie jak u wilka, w ocach głód, jakiego nawet w casach najwięksy nędzy u ludzi nie zobocy, nago chodzi, skórę corno i popękano pokazuje bez wstydu, bo ji wsystko jedno, byle krwi się napić. Babka niby się z dziadem zgadzała, ale i tak miała ostatnie zdanie, ze ta u nich na Zurawińcu, jak nic pseklento bękartka brata z siostro, co do tego ni mo wontpliwości, niejedno psybiro postać, moze być i chłopem, i psem, i panienko, jak zechce, tako zmyślno ta ich wilkołasko Stsyga.
Janiele bozy, strózu mój, ty zawse psy mnie stój, rano, wiecór, we dnie, w nocy, bundź mi zawse do pómocy, błagała Rozalka i nie mogła się nadziwić, ze Stsyga idzie niemrawo, wzywo Matki Boski i coś jakby ślocho.
Nie, Stsyga by tak nie wzescała na widok zaskruńca i nie siekała go jak głupia sablo, to jak nic Polok z przeklinania i wyglundu. Odetchnęła. Po chwili otworzyła gębę ze zdziwienia. Różnych Poloków widziała, ale nie takiego, co bardzi podobny do parobka niz pana. Eee, ten Polok musi być wcale niestrasny, skoro boi się zaskruńca jak Władek kalika, co mu pastuchy wunza wzucały do portek, uznała i zjechała po pniu na ziemię.
Schowała cagę w węzełek, włożyła do ust ząbek cosnku, kruka przywiązała do pasa i zawahała się. Moze polecę do karcmy, zawołom zołniezy, to Poloka złapio i dadzo te tsy ruble, co mowiły dać za polskiego zdrajce? Zara tam dadzo, rozgadywała sobie, dla siebie wezmo, i tyle, a jesce ojciec do mi w skóre, ze po bagnach się włócę, choć zakazoł. Eee, lepi zoboce, co tam z Polokiem się dzieje, postanowiła spokojniejsza, ze Stsyga zajęto kim innym. Wiadómo, u pana jucha lepszo niz u chama.
Pan wynosił błagania do Matki Boski, Jezusa i wszystkich świntych, z których zapamiętała Cypriana, Cecylię i Jana. W tym czasie Rozalka sprawdzała kijem grunt przed sobą i wyszukiwała twarde kępy traw. Przykucnęła za wierzbą i przyglundała się, jak pan krok po kroku podchodzi do najstraszniejszego bajora. Brudny jak parobek i suchy jak panicz, to dużo pożywienia z niego Stsyga mieć nie bedzie, ale i tak wiency niz z takiego dziecka jak łuna, co mu dopiro idzie na dziewiunty rok. Podeszła parę kroków bliży, żeby go lepi zobocyć.
A jak to jaki Stsygi krewny i sykują się na goście, przyszło jej do głowy. Tak się tego wylękła, ze az się musiała złapać bzózki, co rosła na brzegu bagniska.
– Zmiłowania, Panie, zmiłowania! – darła się na cały głos ta Stsyga nie-Stsyga.
To musi być Polok, godo jak Polok i wyglondo jak Polok, Stsyga by tak zmiłowania do Pana w niebiesiach nie wołała. Spoglundała śmieli na młodego pana. Probosc godoł, ze panom się lepi wiedzie, bo Bogu milsi, Pan Bóg ich na panów stworzuł, to i chętni ich słucho, dobrobytem i swoim poparciem obdarzo, to Rozalka się zaciekawiła, jak Pan Bóg Poloka z bagna wyciungnie.
Brudny, zakrwawiony, w poszarpanym ubraniu, pan, a na pana nie wyglundo, nie mogła się nadziwić. Jedyne, co miał porzundne, to niedużo torba i błyszczunco szabla. Włosy to mioł tak pozlepiane farbo, ze kto nienawykły móg się zmylić, ze to kołtun, ale Stsyga na kołtunach zno się dobze, to się nie nabieze, szacowała Rozalka i kręciła głową, ze Polok głupio robi, jak wysarpuje nogi z błota, zamiast się wolno przekryncić na bok, połozyć na kępie trawy i sięgnunć po wierzbowo gałunź. Jak nic Bóg go jesce nie usłysoł i nie podpowiedzioł ratunku. Jakby złapoł gałunź, toby się mu udało wycołgać na twarde. Jakby ksyknena i powiedziała mu, co mo robić, toby się wyratowoł.
Drapała się po głowie i patrzyła na swojego kruka, co ji go wszystkie na pasieniu zazdrościły i który dodawoł ji siły i tera. Znalazła go z wujkiem Kazikiem, jak szukały Prosioka, będzie jakieś dwa lata nazad. Pasła świnie w lesie i panicz psylecioł na swoi kobyle, a za nim jego psia zgraja. Wlazła na buka, to poscekały, i tyle. Prosiok, wtedy ledwie odrośnięty od ziemi, się wystraszuł i pognoł na bagna. Świnty Francisek musioł nad nim czuwać, bo wujek zbiroł niedaleko grzyby i usłyszoł ji wołanie, to psylecioł ich ratować. Niedaleko miejsca, w którym tera stała, posłyseli świńskie popłakiwanie. Niewiele myślunc, zrobiła dwa kroki i zapadła się po kolana. Kiedy zacena płakać, że Stsyga jo wciungo, wuj kazoł sybko się rozejzeć koło siebie, złapać jaki gałęzi, mocny na tyle, zeby się podciungnuć na rękach i znaleźć na twardym. Potem pokazoł kempy, po których do się przejść na wysepkę na brzegu Leja, skund zawodziół ji kochany wieprzek. Jak zobaczyła go żywego, az się popłakała z radości i śmichu. Niedługo potem dziedzic oddoł wujka w rekruty, ale co się od niego nauczyła, to się nauczyła.
Takiego wujka nie mioł najwyraźni Polok. Szarpoł się z bagnem az strach. Wciungneno go juz za kolana. Byłby dla niego ratunek, gdyby wesła na bzózkę i nagięła dzewo tak, zeby złapoł się wiezchołka i się wyciungnuł. A moze i nie, bo Stsyga jak się na kogo zasadzi, to ratunku ni mo. No żeby zasadziła się kiedy na pana, to Rozalka nie słysała.
– Hej, ty tam, wleź na tę brzózkę i przychyl, żebym mógł złapać, byle szybko! – Polak ją zauważył i zawołał pańskim głosem.
Wzdrygnęła się i rozejrzała się, cy to na pewno do ni. Nikogo innego nie było. Pan się na nią darł, zeby właziła na drzewko, ale ji coś mówiło ze środka: nie ruszoj się, nie ruszoj. No to się nie ruszała. Kołtun, jak nic mój kołtun się odezwoł, ucieszyła się. Stała nieruchomo i patrzyła na obłocone nogi, po których łaziły mrówki. Od czasu do czasu rzucała okiem na Poloka.
Przestał się na nio drzeć i tylko patrzuł. A patrzuł tak, ze jakby spojrzenie mogło zabić, to byłaby juz trup. Zamknena oczy. Doszedł ją smród gówna. Posrał się ze strachu, pan się posrał ze strachu, parsknęła śmiechem i zakręciła krukiem nad głową. Polok, jak to Polok, nie pokozoł po sobie, ze popuściuł, tylko ładnie prosiół Rozalkę:
– Wejdź na tę brzózkę, dziecko, i pomóż mi się stąd wyciągnąć, dziecino miła. Co chcesz, dam ci, rodzinę twoją wykupię, ziemi wam nakupię, ciebie zabiorę do miasta i przy moi matce na panienkę wykształcę, ty mi wyglądasz na panienkę, tylko pomóż mi, pomóż – zaklinał.
Sięgnął do torby i coś rzucił w jej kierunku. Zdrętwiała ze strachu.
– Na początek weź tego imperiała, samo złoto – zachęcał.
Rozalka stała nieruchomo.
– Weź to, weź – przymilał się. – Dam ci więcej, dam wszystko, co mam, zaklinam cię na najświętszą panienkę, na Boga wszechmogącego, na wszystkich świętych, nagnij mi to drzewko. Nagnij to drzewko – zawył wściekle i jakby sam wystraszony swoim krzykiem, przeszedł na gorączkowe zapewnianie, że przychyli jej nieba, jak mu pomoże.
Bagno dotykało już torby. Ściągnął ją i rzucił jej pod nogi.
– Mam tam złoto, weź sobie, otwórz, zobacz, są jeszcze dwa imperiały, to na początek, weź je sobie, tylko nagnij mi to drzewko, dziecino.
Juz was znom, Poloki, mruczała Rozalka pod nosem. Jak tylko pana wyratuje, to mnie obije, ze go nie wyciungnenam łod razu. Tera mówi: weź je sobie, a jak wezne i go wyciungne, to wygarbuje mi skórę i jesce do dziedzica doniesie, zem go okradła, i mnie jak nic najpirw dworskie, a potem ojciec obijo, i wtedy jo będę srała po nogach. Nie takie historie opowiadały o dobrych panach, co dobre były, jak im coś trza było. No zeby pan się jak jaki strachliwy parobek boł, to tego nikt nie opowiadoł. Szczerzyła zęby, białe na tle ogorzałej twarzy, i wpatrywała się w pana.
Tkwił w bagnie do pasa. Przestał zwracać uwagę na Rozalkę. Na zmianę wył jak bity pies, darł się o pomoc, błagał Pana Boga o zmiłowanie, charczał i miotał rękami. Ona też zaczęła machać rękami i podskakiwać, a tak ji było gorunco, że grzało jo błoto, co wlazło ji między palce u nóg, i się bała, że od tego gorunca to się ji kruk popsuje, to go odrzuciła i tańcowała sama, pokrzykując przy tym:
– Pan sie bojo, pan sie bojo, pana Stsyga zjodo! Prec, Poloku, prec do piochu!
Z pana zostały tylko ręce. Przez dłuższą chwilę telepały się gwałtownie i rozbryzgiwały błoto az pod nogi Rozalki. Kiedy bagno znieruchomiało, sięgnęła po imperiała. Potem otworzyła torbę i wyciągnęła resztę złota. Zważyła w ręku trzy monety gestem, który podpatrzyła u handlarza końmi. Przygryzła zębami i kiwnęła głową, ze dobra próba. Wyciągnęła srebrny medalion i zobaczyła ładną panią o uśmiechu szczęścia podobnym do tego, jaki raz w życiu widziała na twarzy matki, dwa lata nazad, kiedy jałówka wydobrzała i nabrała apetytu. Na koniec wzięła do ręki kajet w czerwony okładce w złote esy-floresy i otwarła na pirszy strunie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------