- W empik go
Wyjątki z pamiętników kata paryzkiego Sansona z czasów pierwszej rewolucyi francuzkiej - ebook
Wyjątki z pamiętników kata paryzkiego Sansona z czasów pierwszej rewolucyi francuzkiej - ebook
Zbrodnie powinny zawsze znaleźć swój koniec na szafocie. Tak uważano szczególnie w kraju nazywanym „Najstarszą córą Kościoła", czyli Francji, gdzie zawód kata był otoczony niesamowitym szacunkiem, ale i trwogą. Wnuk jednego z najsłynniejszych katów zdecydował się spisać historie z życia swojego dziadka – w oparciu o wspomnienia i oficjalne dokumenty, dzięki czemu możemy poznać tamten świat, w którym kat odgrywał niesamowicie ważną rolę. W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-6350-7 |
Rozmiar pliku: | 223 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydana w r. 1870 książka pod tytułem „Ośm spraw kryminalnych” obejmuje wypadki z lat później szych od tych, które zamieszczamy w teraźniejszej. Stało się to z tego powodu, że niemieliśmy wówczas poprzedniego tomu tych pamiętników. Jakkolwiek każda z tych spraw jest odrębną i nie powiązanej, ściśle z następną; wszakże sam przebieg procesów, a szczególnie zniesienie dawniejszego sposobu karania osądzonych i wynalezienie nowego przez gillotynę, której same nazwanie nawet było błędnie przyznawane wynalazkowi Doktora GILLOTEN powinno było uprzedzić tamto wydanie.1.
AUTO-DA-FÉ
W roku 1788, raz ostatni zapadł wyrok wskazujący na karę łamania osądzonemu członków kołem i następnie spalenia ciała na stosie.
Rzecz tak się stała.
Przy ulicy de Montrel, w Wersalu, mieszkał kowal Maturin Louchar.
Był to człowiek przywiązany do dawnych, jak nazywał, dobrych zwyczajów i obyczajów; nienawidzący wszelkich nowości, a przedewszystkiem nad każde inne rzemiosło, stawiał wyżej kowalstwo. Powiadał, że swego kowadła i skórzanego fartucha, nie pomieniałby ani na Sędziowską togę, ani na szatę Kapłana. Potrzeba było widzieć z jaką damą i zręcznością, obracał na kowadle rozpalone żelazo, by w jednem miejscu wyprostować, w drugiem zgiąć lub zaokrąglić. Żaden z owoczesnych Montmorency’ch i Rohan’ów, nie pogardzał tak zawzięcie przebudzającą się ideą równości, jak nasz poczciwy kowal.
Nazywał to pustą chimerą, stawiać za przykład, że niechby osłowi oberznęli uszy, a jednak nie utworzą z niego konia.
Oprócz tych dziwactw, Maturin Louchar, albo jak zwykle go nazywali: majster Maturin, był to człowiek dobry i poczciwy. Słowa danego nigdy nie zmienił, przy tem, był ludzki i chętny do usłużenia. Był wdowcem i miał jednego tylko syna imieniem Jan-Ludwik, a że podług swego stanu, liczył się do zamożnych, uważał siebie w obowiązku, dać mu niejaką edukację i dla tego oddał go do szkoły w Pleussi, Przytem tak wyrezonował, chociaż od początku świata, każden Louchar był kowalem, a więc i syn musi nim być później, bo gdyby broń Boże, miał mierzyć łokciem, lub zostać notaryuszem, to już chyba zbliżało się skończenie świata. Wszakże i kowalowi posiadać trochę nauki, nie zaszkodzi.
Kochał syna serdecznie, jakby zdwojoną miłością, za siebie i za matkę jego, bo też i chłopak zasługiwał na to, lecz trzymał go ostro, wpajając weń oryginalne swoje zasady.
Gdy Jan-Ludwik Louchar, ukończył nauki w Pleussi, ulegając niezłomnej woli ojca, musiał powrócić do ojcowskiego rzemiosła i podzielać grubą pracę z czeladnikami jego.
Liczył wtedy lat dwadzieścia wieku. Miał rysy twarzy szlachetne, budowę ciała silną i wzrost kształtny.
Razu jednego, kiedy majster Maturin, miał podkuć czyjegoś konia, syn przytrzymywał podgiętą nogę, w tem, gdy majster trzymając w cęgach rozpaloną podkowę, przymierzał do kopyta, róg przypalony zasyczał i para wznosząca się, przestraszyła konia, wyrwał więc nogę z rąk podtrzymującego, a kiedy inni czeladnicy, chcieli pomódz mu ją przytrzymać, Jan-Ludwik skinął na nich by mu nie przeszkadzali, a sam porwawszy znowu za nogę konia, oparł ją na podstawionem swojem kolanie i tak mocno przytrzymywał, że koń z początku chociaż usiłował wyrwać się, musiał jednak uledz przemocy człowieka. Ojciec poglądał na to z wielką dumą na taką zręczność, siłę i odwagę swego syna, a zapewne przy tem uwielbianiu, nie ostrożnie zapędził jeden ufnal zbyt prostopadle, że koń trochę chromał. Właściciel konia, wymawiał mu dość ostro taką niezręczność, lecz majster Maturin, znosił to cierpliwie, nic mu nie odpowiadając, jakby dość znajdywał usprawiedliwienia, w przyczynie która to spowodowała.
Po ukończeniu dziennej pracy, gdy wieczorem pod przewodnictwem majstra, zasiadała cała czeladź do objadu, uczestniczył w tem gronie i Jan-Ludwik. Jakkolwiek prosta rozmowa i rubaszne koncepta biesiadników, nie przypadała do smaku, ukształconemu już chłopakowi; znosił ją jednak cierpliwie, a tylko więcej wstrętnem znajdował, gdy nadużywano w trunku, albowiem majster Maturin, nie skąpił w tem względzie powiadając, że należy koniecznie pokrzepić ciało winem, by wrócić ubyłe siły przez pracę.
Kiedy się biesiada kończyła i nadarzała się możność wymknienia; Jan-Ludwik udawał się do swego pokoiku, który miał przeznaczony wyłącznie dla siebie pod strychem. Tam brał się do książki i z przyjemnością przepędzał nad nią kilka godzin, a niekiedy przychodził do ojca i czytywał mu niektóre zdania więcej zajmujące z klassyków Greckich i Rzymskich. Wiele z nich staremu się podobały, ot naprzykład, gdy usłyszał wiersz Wirgilego w tłumaczeniu francuzkiem:
„Quadrupedante putrem sonitu quatit ungula campum”
Kazał synowi kilkakrotnie powtórzyć i robił uwagę: „że chociaż pan Wirgili, pewno nie umiał dobrze ukuć podkowy, był jednak jak widać człowiek nie głupi, gdyż w przeciwnym razie, niemógłby pojąć tego, że odgłos z uderzenia czterech podków należycie ukutych, jest przyjemniejszy, od jakiej bądź muzyki".
Dopóki młodzieniec, zajmował się starożytnemi klassykami, była zgoda i dobra harmonija, między ojcem i synem; ale na nieszczęście swoje, zapragnął obeznać się z nowemi autorami, a najbardziej zainteresowali go ci, których z entuzjazmem wychwalali jedni, a pogardzali drudzy. Temi autorami byli: Voltaire, Rousseau, Montesquie i Diderot.
Ku większemu nieszczęściu, niezwrócił uwagi nato, że hołdując nowej filozofji, stawał wrogiem przeciw zasadom ojca, których starzec uparciej trzymał się, niżeli któren bądź z koryfeuszów literatury XVIII wieku.
Z młodzieńczym entuzjazmem, obznajmiał ojca z paradoxami encyklopedystów, tak, jak przedtem z cytacjami Wirgilego. Ale w pierwszej chwili, wyraz twarzy majstra Maturina, przybrał charakter ostry.
Nieoględnie wypowiedziany jakiś frazes, wstrząsł starca tak, jakby trąba archanioła, przywoływała go na sąd ostateczny. Słuchał i niepojmował, czy się zawiera w nim jaki sens, a jeżeli i jest, to mniemał, że być musi nic do rzeczy, głupi, a nawet okropny. Z początku zdawało mu się, że syn wymawia słowa w języku jakimś dla niego obcym. Ale gdy na jego żądanie powtórzył i gdy przekonał się, że to jest czysty francuzki; starzec zmarszczył brwi, wyrzekł okropne przekleństwo i tak mocno pięścią w stół uderzył, że się wstrzęsły będące na nim naczynia. Poczem w uniesieniu najwyższego gniewu, kazał synowi milczeć i widać było, że nagromadzoną żółć, powstrzymywał tylko, nie chcąc jej wylać wobec czeladzi.
Trzebaż jeszcze, że Jan-Ludwik, niedorzecznie w tym razie odezwał się, że rozkaz zamilczenia, nie jest jeszcze odpowiedzią. Tu dopiero wypadł grom z całą siłą; starzec trząsł się z gniewu, wyrzucał synowi, że trzyma za jedno z nędznikami: że ludzie, mówił, chcą zruinować społeczność, która się opiera na religii, a oni ją podkopują. Takie zasady, hańbią to imię, które on nosi, i jeżeli raz jeszcze ośmieli się coś podobnego powiedzieć, sam poda królowi skuteczny środek do ukarania wrogów i gotów będzie własną ręką zmiażdżyć młotem czerep syna.
Jan-Ludwik, przygnębiony tak niespodzianym wybuchem spuścił głowę i zamilkł, mniemając, że tem załagodzi burzę; ale stary kowal, wpadał w coraz większe rozzłoszczenie, obrzucając syna łajaniem i używał przy tem gburowatych żartów, które obecną temu czeladź, przywodziły do wybuchów śmiechu.
Chłopak był niemniej dumny jak ojciec, z tą wszakże różnicą, że w ojcu było to skutkiem próżności, a w synu uczuciem własnej godności, podniesionej pewnem wykształceniem.
Przecierpiał dużo biedak, lecz czas i miłość synowska, zacierały tę boleść serca. Jednej tylko niepojmował rzeczy, jak mógł ojciec z wielkiego ku niemu przywiązaniu, przejść tak nagle do najgrubszego z nim postępowania.
Jedno łagodne słowo wyrzeczone przez ojca do syna, wszystko by zatarło między nimi i wróciłaby poprzednia zgoda i miłość, ale zatwardziały starzec, nie zdobył się na takie słowo.
Wystąpienie synowskie ze zdaniem przeciwko tym zasadom, które ojciec uważał jako święte i jakby przez samego Boga wskazane uważał za świętokradztwo.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.