Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyklęty '48 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Ebook
35,90 zł
Audiobook
39,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wyklęty '48 - ebook

Rok 1948. Siermiężne czasy stalinizmu w Polsce Ludowej. Komisarz Jan Wolak, oskarżony o kolaborację z gestapo, teraz ukrywa się wśród poszukiwanych przez Urząd Bezpieczeństwa żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Mężczyzna pogodził się z myślą, że już nigdy nie uda mu się wrócić do ukochanej Warszawy. Zdaje sobie sprawę, że resztę życia będzie musiał spędzić, ukrywając się w lesie i uciekając przed kolejnymi obławami żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej.

Tymczasem w stolicy dochodzi do tajemniczego morderstwa, którego ofiarą jest żona sekretarza Polskiej Partii Robotniczej. Tuż obok zamordowanej kobiety milicjanci znajdują nieprzytomnego mężczyznę, z którym ofiara spędziła ostatnią noc. Wszystko wskazuje na to, że to on jest mordercą. W szybkim procesie człowiek ten zostaje skazany na karę śmierci. Okazuje się jednak, że władza ludowa się pomyliła. Giną kolejne kobiety, zamordowane w sposób, w jaki zabijał tropiony przed wojną seryjny zabójca działający w stolicy. Wtedy próbował go schwytać komisarz Jan Wolak wraz ze swoim nieodłącznym towarzyszem Zygmuntem Wieczorkiem. Niestety całe archiwum dotyczące tamtej sprawy spłonęło w czasie powstania warszawskiego. Funkcjonariusze UB i MO są bezradni. Informacje o tych zbrodniach nie mogą przedostać się do opinii publicznej. Dlatego komuniści decydują się na zaoferowanie Wolakowi propozycji współpracy…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0565-4
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

WARSZAWA, LIPIEC 1939 ROKU

Komisarz wszedł do bramy kamienicy, odwrócił się i spojrzał na policjanta, który chwilę wcześniej powiedział mu, dokąd dokładnie ma iść. W sumie ta informacja była zbędna. Już jadąc tutaj, domyślił się wszystkiego, a mieszkanie, w którym dokonano zabójstwa, odwiedzał niejednokrotnie.

– Byłeś w środku? – spytał mundurowego.

Mężczyzna w milczeniu pokiwał głową. Śledczy, patrząc na jego bladą twarz, pomyślał, że niepotrzebnie o to pyta. Policjant z pewnością rzadko miał do czynienia ze zbrodniami. Kradzieże, włamania, pijani wandale to był jego chleb powszedni. Zabójstwa granatowi zostawiali komu innemu. Wypranym z emocji i wszelkiej wrażliwości tropicielom, takim jak on. Ale to były tylko pozory. W istocie był wrażliwy i niepozbawiony ludzkich uczuć.

– Jak to wygląda? – Zanim zdążyło przebrzmieć to zdanie, już zganił się w myślach. Kolejne idiotyczne pytanie! Podświadomie jednak odwlekał moment, kiedy przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z ofiarą. Chciał jak najdłużej tu zostać, na tej brudnej klatce schodowej. Wiedział, że to, co zastanie w mieszkaniu na trzecim piętrze, jeszcze długo będzie prześladować go w snach.

– Źle, panie komisarzu – odparł funkcjonariusz. Śledczy stał na tyle blisko swego rozmówcy, że doleciał go nieświeży zapach wydobywający się z ust młodzieńca wraz z każdym wypowiadanym słowem. Niedoświadczony posterunkowy miał okazję oglądać przed godziną swego pierwszego w karierze trupa. Zareagował na jego widok podobnie jak wszyscy nowicjusze. Komisarz miał nadzieję, że chłopak zdążył zjeść dzisiaj śniadanie, bo z własnego doświadczenia wiedział, że nie ma nic gorszego niż torsje przy pustym żołądku. – Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem… I mam nadzieję, że nigdy już nie zobaczę.

Doświadczony gliniarz pokiwał w milczeniu głową. Odwrócił się od funkcjonariusza i wolno zaczął wchodzić na schody. Gdy był na czwartym stopniu, jego uszu dobiegł jeszcze glos mundurowego:

– Szkoda tej dziewczyny, panie komisarzu, była naprawdę ładna!

Komisarz zatrzymał się na chwilę. Nabrał w płuca powietrza i wolno je wypuścił. To go w pewien sposób uspokajało.

– Wiem o tym, posterunkowy. – Westchnął i ponownie zaczął wspinać się na trzecie piętro.

Nie wchodził tymi schodami od roku, w którym cała Polska żegnała marszałka, a mimo upływu kilku lat czuł się, jakby ostatnio był tutaj zaledwie wczoraj. Dłonią ściskał wyślizganą drewnianą poręcz i ciężko mijał drugie piętro, wiedząc, że już za kilkanaście sekund będzie musiał stanąć po raz ostatni oko w oko z kobietą, którą znał tak dobrze, jak może ją znać bliski jej mężczyzna.

Przy drzwiach na trzecim piętrze stał kolejny mundurowy, pilnując, żeby nikt niepowołany nie próbował dostać się do środka. Komisarz pokazał mu swoją legitymację i bez przeszkód został wpuszczony do mieszkania. Wewnątrz znajdowało się już kilku mężczyzn w cywilnych ubraniach. Trzech techników zabezpieczało ślady, jakie mógł w pomieszczeniu zostawić morderca. Lekarz sądowy stał w oknie małej kuchni i beznamiętnie palił papierosa. Jego rola na razie się skończyła. Policyjny fotograf robił ostatnie zdjęcia denatki i jej otoczenia. A przyglądał się im wszystkim niski, krępy facet co chwilę sięgający ręką do kieszeni marynarki, z której coś wyjmował, wkładał do ust i przeżuwał, następnie powtarzał się cały cykl.

– Cześć, Wiewiór! – krzyknął do niego komisarz, wchodząc do pokoju.

Mężczyzna odwrócił się w stronę przybysza. Na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. Wytarł prawą dłoń o klapy nieco już brudnej marynarki i wyciągnął ją na powitanie.

– Psiakrew! – zaklął komisarz, ściskając zatłuszczoną łapę swojego współpracownika. – Nawet w takich okolicznościach nie możesz powstrzymać się od jedzenia tych cholernych orzeszków?

Wiewiór uśmiechnął się szeroko.

– Myślę, że i ten kurdupel, kanclerz Trzeciej, tfu, Rzeszy, nie zdołałby mi zabronić jedzenia mojego przysmaku!

– Wzrostem to akurat mu dorównujesz – odparł cierpko. Wiedział, że Wiewiór się nie obrazi, gdyż obaj często sobie dogryzali jedynie z czystej sympatii. W ten sposób okazywali sobie przyjaźń. Inaczej nie potrafili. – Wagą jednak już dawno go przerosłeś.

Wiewiór udał obrażonego. Po chwili jednak sięgnął po garść orzeszków i wkładając je do ust, powiedział niewyraźnie:

– Przerosłem go jeszcze pod jednym względem.

Komisarz znacząco uniósł brew ciekaw, czym zaskoczy go partner.

– Urodę pomijam, bo to każdy widzi – zaczął przechwalać się Wiewiór – ale musisz przyznać, że intelektem też biję go na głowę!

Śledczy się uśmiechnął. Odkąd pamiętał, żarty zawsze towarzyszyły im przy okazji nawet najbrutalniejszych zabójstw, z którymi się stykali podczas pracy. Dzięki nim udało im się do tej pory utrzymać w zawodzie bez jakichś większych zaburzeń psychicznych. Te mniejsze zaburzenia zawsze mogli spłukać alkoholem, wypierając je z pamięci. Przychodziły jednak noce, w czasie których byli całkowicie bezbronni. Twarze zamordowanych pojawiały się w ich snach i nie opuszczały dopóty, dopóki się nie przebudzili z lepkiego koszmaru, by potem, w czasie służby, karmić podświadomość tym, co miało powrócić echem w czasie kolejnych nocy. Dlatego żarty na miejscu zbrodni były nieodzowne. Pozwalały zająć czymś podświadomość na tyle, by nie przenikało do niej nic, co rejestruje wzrok śledczych.

– Jest w pokoju? – spytał już zupełnie poważnym tonem komisarz.

Wiewiór pokiwał głową.

– Nie wygląda to dobrze.

– Domyślam się. Poczekasz tu, dopóki cię nie zawołam? Chciałbym przez chwilę pobyć z nią sam.

– Jasne! – Wiewiór ponownie włożył rękę do kieszeni marynarki.

Komisarz odwrócił się i wszedł do sypialni.

Wielkie łoże, w którym spędził niejedną przepojoną rozkoszą godzinę, stało na wprost drzwi. Nijak nie dało się go ominąć wzrokiem. Mężczyzna zatrzymał się w progu. Na razie nie interesowały go szczegóły. Chciał swoim spojrzeniem ogarnąć całość. W białej pościeli, teraz przesiąkniętej krwią, leżała Marta. Nie potrafił jeszcze myśleć o niej w kategoriach denatki. Wiedział z doświadczenia, że to przyjdzie z czasem. Na razie jednak przyglądał się Marcie, nie denatce. Leżała na plecach. Ręce miała rozrzucone na boki, uda rozchylone. Piersi były całe we krwi. Domyślał się dlaczego. Podobnie to wszystko wyglądało przy dwóch poprzednich kobietach. Podszedł bliżej. Stanął nad łóżkiem. Na twarzy dziewczyny zastygł grymas bólu. Komisarz ujął w dłonie przegub jej prawej ręki. Nachylił się i zaczął uważnie go oglądać. Po chwili znalazł to, czego szukał. Mały czerwony punkcik, ślad po zastrzyku, pewnie z morfiny, tak jak w poprzednich wypadkach. Narkotyk miał za zadanie otumanić kobietę i znieczulić. Trudno było bowiem wytrzymać bez krzyku, gdy zwyrodniały zabójca obcinał brodawki piersiowe. Tuż przy dłoniach widniał kolejny ślad, odciśnięty sznur lub kabel, którym morderca skrępował ofiarę.

Westchnął ciężko i delikatnie, jakby to miało jeszcze jakiekolwiek znaczenie, położył dłoń Marty na poduszce. Wiedział, że to jeszcze nie wszystko. Teraz czekało go najgorsze. Zdjął marynarkę, podszedł do stojącego przy stole krzesła i powiesił ją na jego oparciu. Rozpiął guziki przy mankietach koszuli, podwinął rękawy. Ponownie podszedł do łoża. Nachylił się nad kobietą i z trudem przewrócił ją na bok, ponieważ prześcieradło w miejscu zetknięcia się z plecami zamordowanej całe przesiąkło krwią. Teraz ta krew zdążyła już na tyle zakrzepnąć, że niemalże musiał odklejać ciało Marty od prześcieradła.

Kilka chwil później, wycierając chusteczką spocone czoło, stał nad łóżkiem, przyglądając się ułożonym na brzuchu zwłokom. Plecy Marty były umazane krwią. Wiedział, co się kryje pod tą czerwienią. Powinien jednak ujrzeć to na własne oczy. Raz jeszcze musiał przejść przez tortury psychiczne, jakie przygotował dla niego psychopatyczny zabójca.

– Wiewiór! – krzyknął w stronę korytarza. – Miednica z wodą!

– Już się robi!

Komisarz podszedł do krzesła, na którym wcześniej powiesił marynarkę. Ostrożnie, by nie ubrudzić jej krwią, wyciągnął z bocznej kieszeni pudełko papierosów. Zapalił i wydmuchując dym, próbował odgonić od siebie myśli o wszystkich chwilach spędzonych wspólnie z Martą w tym mieszkaniu.

Gasił właśnie papierosa, kiedy w drzwiach ukazał się Wiewiór niosący poobijaną emaliowaną miskę wypełnioną wodą. Postawił ją przy łóżku. Spojrzał na siedzącego przy stole przyjaciela.

– Pomóc ci?

– Nie, sam muszę przez to przebrnąć. Jestem jej to winien.

Wiewiór zajął miejsce kolegi, który z miski wyłowił szmatę, wycisnął ją i powoli zaczął zmywać zaschniętą krew z pleców zamordowanej. Po dziesięciu minutach, podczas których dwaj mężczyźni nie zamienili ze sobą ani słowa, plecy denatki zostały w miarę oczyszczone. Komisarz wrzucił ścierkę do miski, w której woda miała teraz kolor różowy. Spojrzał na plecy Marty. Na ich środku morderca wyciął jakimś ostrym narzędziem serce, a w nim literę „W”.

– Znowu ten sam scenariusz – stwierdził Wiewiór, który stanął obok komisarza i pełnym bezradnej złości wzrokiem przypatrywał się plecom ofiary.

– Kto ją znalazł?

– Rano otrzymaliśmy anonimowy telefon, że w mieszkaniu na Wolskiej czeka na nas niespodzianka.

Mężczyzna w zamyśleniu pokiwał głową, przetrawiając wszystkie informacje z tego i poprzednich morderstw. Szukał jakiegoś punktu zaczepienia. Marta była trzecią ofiarą psychopaty, którego bezskutecznie próbowali schwytać. We wrześniu miną dwa lata, od czasu gdy zabił pierwszą z kobiet. Chociaż od tamtej pory wiedzieli już, w jaki sposób morderca dobiera swoje ofiary, nie zdołali ustrzec ich przed śmiercią.

– Rozmawiałeś z sąsiadami?

Wiewiór przytaknął.

– Nikt nic nie słyszał i nie widział żadnych podejrzanych osób kręcących się po kamienicy.

– Zgwałcił ją?

– Wszystko na to wskazuje. Lekarz zauważył otarcia na wewnętrznej stronie ud i w częściach intymnych. Musiała się bronić, bo za paznokciami odnalazł fragmenty naskórka napastnika.

Komisarz przełknął ślinę. Czuł wzbierającą wściekłość. Wiedział, że gdyby morderca wpadł mu w ręce, to pewnie sam wymierzyłby bydlakowi sprawiedliwość.

– Dowiedziałeś się, gdzie teraz przebywa jej córka?

– Sąsiadka z naprzeciwka twierdzi, że na początku lipca małą zabrała do siebie jej babcia. To gdzieś na wsi pod Warszawą, miała wrócić dopiero pod koniec wakacji.

Komisarz pokiwał głową. Wiedział, gdzie jest ta wieś. Córka Marty jeździła tam co roku w okresie wakacji. Był tam kiedyś odebrać małą od babci. Spędzili wówczas z Martą jeden z najwspanialszych weekendów.

– Powiadomiliście już rodzinę? – spytał.

– Jeszcze nie. Myśleliśmy, że ty zechcesz to zrobić.

Komisarz uśmiechnął się smutno. Odwrócił wzrok od krwawego serca na plecach zamordowanej kobiety i patrząc na Wiewióra, rzekł:

– Matka Marty to bardzo miła i ciepła osoba. Miałem okazję ją kiedyś poznać i naprawdę się polubiliśmy. Mieszka sama na wsi. Oprócz swojej córki i wnuczki nie ma na tym świecie już nikogo.

Zamilkł. Patrzył tępo na Wiewióra. W końcu pokręcił głową i z rezygnacją w głosie powiedział:

– Nie, Zygmunt, nie jestem w stanie powiedzieć tej kobiecie, że jakiś psychopata zabił jej ukochaną córkę tylko dlatego, że kiedyś miała ze mną romans!MAJ 1948 ROKU

1.

Marek kochał swego ojca, dziś jednak nie mógł zrozumieć jego zachowania. To, co robił, nie pasowało do jego charakteru. W jednej chwili stał się innym człowiekiem niż ten, którego znała cała rodzina. Dumny piłsudczyk, żołnierz niepodległościowego podziemia w czasie wojny, człowiek niejednokrotnie zaglądający śmierci w oczy, dziś był potulny, małomówny i przede wszystkim, czego nijak nie można było pojąć, posłuszny nowej władzy. Chłopak stał w kącie chałupy i obserwował to, co działo się przy stojącym na środku stole. Oprócz ojca siedziało przy nim jeszcze trzech mężczyzn. Jeden w długim skórzanym płaszczu, przypominającym te, w których podczas wojny chodzili gestapowcy, oraz dwóch funkcjonariuszy milicji obywatelskiej. Milicjanci byli mniej więcej w wieku Marka. Ich gładkie twarze z miękkim jeszcze zarostem wskazywały, że nie mogli mieć więcej niż po dwadzieścia lat. Prężyli się jednak dumnie przy stole i robili groźne miny. W końcu mundury, które mieli na sobie, do czegoś zobowiązywały.

W chałupie, mimo przedpołudniowej pory, panował półmrok, dlatego Marek nie mógł zbyt dokładnie przyjrzeć się twarzom milicjantów. Jeden z nich przypominał mu jednak chłopaka z sąsiedniej wioski. Było to możliwe, ponieważ wielu młokosów ze wsi zasiliło ostatnio szeregi niedawno powstałej Milicji Obywatelskiej. Złudzeni obietnicami władzy ludowej, mówiącej o większych zarobkach i otrzymaniu mieszkania w mieście, masowo opuszczali wieś, odcinając się od swoich korzeni. Marek uważał ich za zdrajców. Zdradzali nie tylko swoją rodzinę, ale przede wszystkim ojczyznę, służąc nowemu okupantowi.

Mężczyzna w czarnej skórze, gdy siadał przy stole, zdjął z głowy kapelusz i ostrożnie położył go na starej, wytartej ceracie. Ręką strzepnął z niego jakiś niewidoczny pyłek, z kieszeni płaszcza wyciągnął pudełko papierosów. Wyłuskał jednego i podał siedzącemu naprzeciw ojcu Marka. Ten jednak pokręcił głową. Tajniak uśmiechnął się i zapalił, wydmuchując dym w kierunku gospodarza.

– Gdzie wasz starszy syn? – spytał ochryple.

Ojciec odetchnął głęboko i siląc się na spokój, odpowiedział:

– Nie wrócił jeszcze z wojny.

Tajniak uderzył pięścią w stół, po czym zaśmiał się głośno. Milicjanci również się roześmiali, choć nie do końca wiedzieli, co go tak rozbawiło.

– Próbujecie mi wmówić, że wojna się jeszcze nie skończyła?! – ryknął tajniak, a z jego twarzy zniknęły resztki uśmiechu.

– Nic nie próbuję wam wmówić…

– Nic nie próbuję wam wmówić, towarzyszu! – przerwał ojcu tajniak.

– Tak, towarzyszu – poprawił się ojciec, a stojący w kącie Marek bezsilnie zacisnął pięści, obserwując upokorzenie ojca. – Chciałem tyko powiedzieć, że od zakończenia wojny nie widziałem starszego syna.

Mężczyzna w skórzanym płaszczu milczał, uważnie przypatrując się swojemu rozmówcy. W końcu upuścił niedopałek papierosa na podłogę i rozgniótł go obcasem.

– Kłamiecie, obywatelu Brodzki – powiedział powoli. – Kłamiecie, ale pamiętajcie, że władzy ludowej nie da się oszukać! Daję wam dwa dni na odnalezienie syna; jak wam się nie uda, to spotkamy się w mniej sympatycznych okolicznościach!

Tajniak podniósł się z krzesła. Milicjanci uczynili to samo. Wszyscy trzej odwrócili się w stronę drzwi. Wzrok mężczyzny zatrzymał się przez chwilę na Marku. Chłopak dzielnie wytrzymał spojrzenie tajniaka, który uśmiechnął się ironicznie.

– Zadziorny po ojcu – wymamrotał. – W aktach czytałem, że macie jeszcze osiemnastoletnią córkę. Gdzie ona jest?

Gospodarz znieruchomiał.

– Pojechała z matką do miasta – odparł, starając się, by jego głos brzmiał naturalnie i nie ujawniał jakichkolwiek emocji.

– Pilnujcie jej, gospodarzu. – Ubek odwrócił się z uśmiechem. – Niech wieczorami chałupy nie opuszcza, bo takim ślicznotkom różne rzeczy mogą się przytrafić, a czasy teraz niebezpieczne.

Marek bezgłośnie przełknął ślinę. Patrzył na ojca, czekając, jak zareaguje na tę zawoalowaną groźbę. Ojciec tylko skinął powoli głową i rzekł:

– Będę jej pilnował, towarzyszu.

– No, to widzimy się za dwa dni! – zawołał zadowolony mężczyzna. – Żegnam!

Wszyscy trzej opuścili chałupę. Wychodząc, mijali stojącego w kącie Marka, który wreszcie dokładnie przyjrzał się ich twarzom. Nie mylił się. Jednym z milicjantów był chłopak z sąsiedniej wsi. Marek pamiętał go z czasów dzieciństwa, kiedy razem łowili ryby w płynącej nieopodal rzece. Teraz tamten udawał, że go nie poznaje. Przez jakiś czas patrzył jeszcze, jak pewni siebie powoli idą przez ich podwórze do zaparkowanego za płotem samochodu.

– Marek!

Chłopak spojrzał na wciąż siedzącego przy stole ojca.

– Tak, tato?

– Usiądź koło mnie.

Marek przeszedł przez izbę i zajął miejsce, na którym kilka chwil wcześniej siedział tajniak. Ojciec i syn przyglądali się sobie przez jakiś czas. Chłopak dopiero teraz zauważył, że ojciec w ostatnich dniach bardzo się postarzał. Przybyło mu siwych włosów, a zmarszczki wokół oczu wyraźnie się pogłębiły.

– Obiecaj mi, że nie będziesz się w nic mieszał.

– Nie rozumiem.

– Obiecaj, że zostaniesz na gospodarce i nie pójdziesz do lasu. Wystarczy, że straciłem w ten sposób już jednego syna!

Marek odwrócił wzrok. Nie mógł patrzeć, jak do oczu ojca napływają łzy.

– Wojna się już skończyła – kontynuował starszy mężczyzna – i czy tego chcemy, czy nie, musimy się z tym pogodzić i słuchać nowej władzy.

– Ale tato!… – zaczął chłopak.

– Nic nie mów! – przerwał mu ojciec i podniósł się z krzesła.

Podszedł do ściany, na której wisiał drewniany krzyż. Zdjął go i wracając do stołu, powiedział:

– Przysięgnij mi na mękę Pana naszego, że nie pójdziesz do lasu!

Marek wstał.

– Dlaczego? Tato, dlaczego?!

Mężczyzna wyciągnął krucyfiks w stronę chłopaka.

– Dość już naszych naginęło. Ktoś musi ocaleć, przechować pamięć o tym, czegośmy doświadczyli. Oni tylko czekają na to, żebyście wszyscy chwycili za broń, wtedy mogliby was nazwać bandytami, a potem bezkarnie zabić! Przysięgnij, że ty nie będziesz z nimi walczył. Ożeń się, spłódź dzieci i… żyj!

Marek się przeżegnał. Nachylił nad drewnianym krzyżem, ucałował go i patrząc ojcu w oczy, wyszeptał:

– Przysięgam!

Mężczyzna odetchnął z ulgą. Położył krucyfiks na stole i uściskał syna. W tym momencie z jego oczu popłynęły łzy, które dotąd wstrzymywał.2.

Pan Franciszek Bralewski podniósł się ciężko ze swojego fotela, w którym zwykł ostatnio spędzać bardzo dużo czasu. Raz jeszcze spojrzał na sad i rosnące w nim drzewka owocowe roztaczające przyjemną woń. Westchnął cicho i wolnym krokiem skazańca wszedł do dworku, w którym od kilku dni panowała głucha, nabrzmiała smutkiem cisza. Potrącając stojące w przedpokoju walizki, przeszedł do salonu. Siedziały w nim jego dwie córki i żona – Jadwiga. Hania i Natalka na widok ojca wstały i dygnęły delikatnie. Pan Franciszek przystanął. Najpierw uśmiechnął się, jakby przypomniały mu się dawne, szczęśliwe dni, potem jednak uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy, a oczy się zaszkliły. Powróciła świadomość ponurej rzeczywistości, przed którą nie było ucieczki.

Bralewski ominął córki i żonę. Podszedł do stojącego pod ścianą masywnego dębowego barku. Wyciągnął butelkę dereniówki i napełnił kryształowy kieliszek. Wypił. Wraz ze słodkawym smakiem nalewki wróciły wspomnienia z polowań, jakie odbywali w pobliskich lasach. Zamknął oczy. Chciał obraz tych polowań jak najdłużej zatrzymać pod powiekami. Wiedział, że wszystko to wraz z zakończeniem wojny stracił bezpowrotnie. Usłyszał, jak któraś z kobiet odsuwa krzesło, wstaje i idzie w jego kierunku. Chwilę później na swoim policzku poczuł ciepły dotyk dłoni. Wspomnienie polowań ustąpiło teraz miejsca wspomnieniom z odległych czasów dzieciństwa, kiedy to w chwilach smutku głaskała go matczyna dłoń, a cichy, spokojny głos zapewniał, że wszystko będzie dobrze. Teraz jednak warunki się zmieniły. Matka już dawno nie żyła, a sytuacja, w jakiej znaleźli się on i jego rodzina, była beznadziejna.

– Może nie powinieneś już więcej pić? – Usłyszał głos żony.

Otworzył oczy. Jadwiga stała tuż przy nim. Niemalże dotykali się czołami. Czuł na sobie jej oddech. Z bliska i bez makijażu wyglądała staro. Zdawał sobie sprawę, że sam przez ostatnie sześć lat również bardzo się postarzał. Wojna odcisnęła piętno na nich wszystkich. Jeszcze przed wyzwoleniem modlili się, by przeżyć hitlerowską okupację, bo wierzyli, że później wszystko się jakoś ułoży. To dawało im siłę do walki z każdym nowym dniem. Teraz jednak, kiedy wojna się skończyła, spadł na nich kolejny cios. Stalin zainstalował w Polsce nowy rząd, którego członkowie byli bezwzględnie posłuszni dyrektywom z Moskwy, a te były jednoznaczne. Po pierwsze, rozprawić się z członkami zbrojnego podziemia antyhitlerowskiego; po drugie, pozbawić majątków wszystkich przedwojennych właścicieli ziemskich. Tych pierwszych sowiecka i polska propaganda nazywała „bandytami”, drugich natomiast: „obszarnikami”. Pan Franciszek, jako że podczas wojny nie należał do Armii Krajowej ani nie brał zbrojnego udziału w walce, zaliczany był do grona „sanacyjnych panów, których panowanie skończyło się w socjalistycznej Polsce!”. Bo nowa Polska, która narodziła się po wojnie, nie była już „pańska”, tylko ludowa.

Władza panów się skończyła, a rozpoczęła się władza ludu. Wbrew oczywistym kłamstwom niektórzy wierzyli w zapewnienia komunistycznego rządu. Zwłaszcza ci, którzy do tej pory nic nie mieli, a teraz otrzymali niewielki spłachetek ziemi. Nie interesowało ich to, że ziemia, którą będą od tej pory uprawiać, wcześniej należała do ludzi pokroju Franciszka Bralewskiego.

Drżącą ręką raz jeszcze napełnił kieliszek.

– Jadziu, jeżeli my tego nie wypijemy, zrobią to ci, którzy tu po nas przyjdą – powiedział, podnosząc go do ust.

Kobieta westchnęła cicho i przytuliła się do męża. Franciszek wypił, a pusty kieliszek cisnął na podłogę. Kryształ stłukł się na drobne kawałki.

– Oni piją w szklankach, nie przywykli do kieliszków! – rzekł smutno. – Idę pożegnać się ze służbą.

***

– Co teraz z nami będzie? – spytała Natalka, kiedy tylko drzwi zamknęły się za ojcem.

Miała już prawie dwadzieścia lat i jako starsza z rodzeństwa przypisywała sobie prawo do rządzenia młodszą o dwa lata siostrą, która ze względu na swoje usposobienie godziła się na wiele. Unikała niepotrzebnych zadrażnień z Natalką, zdając sobie sprawę, że ma ona twardy charakter, odziedziczony po którymś z przodków. Jej ustępstwa rzecz jasna były pozorne i dotyczyły spraw mało istotnych. W innych sytuacjach potrafiła zawalczyć o swoje. Na co dzień starała się bowiem nie pokazywać swojej prawdziwej natury, która ujawniała się jedynie w chwilach wielkiego wzburzenia. Teraz znowu przyjęła rolę tej cichej i pokornej, czekając na odpowiedź matki.

– Teraz zaczniemy nowe życie – powiedziała bez przekonania Jadwiga.

– Gdzie? – drążyła temat Natalka.

– Pojedziemy do Warszawy, tam mamy dostać mieszkanie.

W tym momencie młodsza z córek zaczęła płakać. Najpierw cicho, prawie bezgłośnie, ale już po chwili niepohamowany szloch zawładnął całym jej kruchym, osiemnastoletnim ciałem. Jadwiga poderwała się z krzesła, chcąc przytulić córkę, ale nie zdążyła. Uprzedziła ją Natalka.

– Nie płacz, głupia – mówiła, tuląc siostrę. – Nie będzie tak źle.

Hanka jednak odepchnęła ją od siebie i z malującą się na twarzy wściekłością, która zastąpiła smutek, krzyknęła:

– Co ty możesz o tym wiedzieć! Będzie gorzej, niż nam się wydaje! Kto wie, może już za miesiąc będziemy służącymi w czyimś domu?!

Natalka patrzyła na siostrę ze zdziwieniem. Po chwili jednak się otrząsnęła i spytała:

– A nawet jeśli tak będzie, to co? Tobie się wydaje, że urodziłyśmy się księżniczkami? Cieszmy się, że przeżyłyśmy wojnę!

– Co nam po takim życiu?! – żachnęła się ze złością Hanka.

– Córeczki – Jadwiga próbowała zażegnać rodzącą się kłótnię – teraz, w tych trudnych chwilach, musimy trzymać się razem. Nie możemy się spierać. Przede wszystkim powinnyśmy zadbać o ojca. On z nas wszystkich znosi to najgorzej.

Hanka przeniosła rozognione złością spojrzenie z Natalki na matkę.

– Zadbać o niego?! Przecież to wszystko jego wina! Gdyby się bardziej postarał, to wcale nie musielibyśmy stąd odjeżdżać!

– Co masz na myśli? – spytała Jadwiga z konsternacją w głosie. Domyślała się, co za chwilę usłyszy, ale łudziła się jeszcze, że to niemożliwe.

– Mam na myśli to, że ojciec mógł zrobić tak jak Leśniewscy! Oni nie muszą opuszczać swojego majątku!

W pokoju zapanowała cisza. Natalka usiadła na krześle i z niedowierzaniem kręciła głową. Mieszkający w pobliżu Leśniewscy rzeczywiście nie otrzymali polecenia opuszczenia dworu, zawdzięczali to jednak temu, iż Maurycy Leśniewski zgodził się na pełną współpracę z nowymi władzami. Aby uwiarygodnić swoją lojalność, sporządził listę chłopów, którzy tuż po wyzwoleniu ukrywali powstańców podejrzanych o niechęć wobec rządu komunistycznego.

– Haniu – zaczęła Jadwiga, próbując ukryć wzburzenie – wiesz dobrze, że ani ja, ani ojciec nigdy byśmy nie postąpili w ten sposób. Nasz ród ma swoje tradycje, nie można jedną złą decyzją zhańbić swojego nazwiska na wieki!

Dziewczyna uśmiechnęła się szyderczo i zaczęła przedrzeźniać matkę:

– Nasza rodzina ma tradycje! Co oprócz tej cholernej tradycji zostało naszej rodzinie?! Bo majątek właśnie straciliśmy!

Jadwiga ukryła twarz w dłoniach i zaczęła cicho płakać.

Natalka podniosła się z krzesła i stając naprzeciwko Hanki, dobitnie wymawiała każde słowo:

– Oprócz tradycji naszej rodzinie został honor. I zapamiętaj sobie, siostrzyczko, że są to dwie wartości, których nie kupisz za żadne pieniądze. Możesz mieć olbrzymi majątek, ale honoru i tradycji nie zdobędziesz. Na to pracuje się latami!

Hanka otworzyła usta, jakby chciała coś odpowiedzieć, w ostatniej chwili jednak się rozmyśliła i szybkim krokiem wyszła z pokoju.

Natalia podeszła do matki. Ukucnęła przy niej i cicho powiedziała:

– Nie martw się, mamo, ona jest jeszcze młoda i potrzebuje czasu, żeby zrozumieć pewne sprawy.

Jadwiga podniosła wzrok na córkę.

– Boję się, że jej tego czasu może zabraknąć.3.

Ciemnowłosy mężczyzna zatrzymał się przy ostatnich drzewach, za którymi była już tylko pusta łąka i droga prowadząca do wsi. Przez krótki czas stał skryty w cieniu i przyglądał się drewnianym zabudowaniom rozrzuconym jakieś czterysta metrów przed nim. Z przewieszonej przez ramię torby wyciągnął lornetkę, którą przyłożył do oczu. W oknie jednej z chałup dostrzegł rozsunięte firany. Był to znak, że może bezpiecznie pojawić się w wiosce. Dla pewności przebiegł jeszcze wzrokiem pozostałe zagrody. Gdy nie dostrzegł nic niepokojącego, schował lornetkę, a z kieszeni spodni wydobył małe kwadratowe lusterko i grzebyk. Przejrzał się, po czym przeczesał gęste włosy i bez pośpiechu opuścił bezpieczne schronienie, jakie dawał mu las, będący dla niego jedynym domem. Teraz, na otwartej przestrzeni, czuł się mniej pewnie. Z jednej strony chciał jak najszybciej przebyć odległość dzielącą go od wioski, z drugiej jednak wiedział, że musi iść krokiem niewzbudzającym niczyich podejrzeń. Ot, jeszcze jeden młody chłopak wracający do domu z popołudniowej przechadzki.

Andrzej, mimo swojego młodego wieku, dawno już przestał być beztroskim chłopakiem. Sześć lat partyzanckiej walki z niemieckim okupantem odmieniło go na zawsze. Kiedy w 1945 roku wszyscy mieli nadzieję, że nadszedł wreszcie upragniony koniec ganiania po leśnych traktach, gdy jego oddział, podobnie zresztą jak wiele innych, otrzymał rozkaz, aby się rozwiązać, on pierwszy powiedział, że tego polecenia nie wykona. W jego ślad poszli inni. Sprzeciwili się nakazom wodza naczelnego. Nie złożyli broni. Od tej pory przestali być prawdziwymi żołnierzami. Oficjalnie nie mogli być za takowych uważani. Stali się wyklęci. Ich schronieniem nadal pozostał las. Tylko w nim czuli się bezpieczni. Niczym wilki rzadko opuszczali swoją kryjówkę i zachodzili do ludzkich siedzib. Andrzej stał się niekwestionowanym przywódcą leśnej watahy.

Dochodził właśnie do pierwszych zabudowań. Wiedział, że w tej wsi nie ma szpicli i nic mu nie grozi, za każdym razem jednak towarzyszyła mu pewna obawa. Włożył rękę do kieszeni marynarki i mocno ścisnął kolbę ukrytego tam pistoletu. Od razu poczuł się pewniej. Dobrze rozumiał, że jednym pistoletem nie obroniłby się przed oddziałem Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale na pewno nie dałby się wziąć żywcem. Ostrzeliwałby się przez jakiś czas, a ostatnią kulę zostawiłby dla siebie. Innego wyjścia nie miał. Ktoś inny mógł ryzykować dostanie się w ręce bezpieki, ale nie on. Jego żywego by nie wypuścili. Już miał zasądzoną przez władzę karę śmierci, a za wskazanie jego miejsca pobytu wyznaczono dużą nagrodę. Za takie pieniądze można było rozpocząć nowe życie. Andrzej zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później znajdzie się ktoś, kto nie oprze się pokusie i go zadenuncjuje. Była to zresztą historia stara jak świat, a ziemia zawsze nosiła mnóstwo judaszy. Mimo tej wiedzy i ryzyka, jakie niosły ze sobą jego eskapady, nie potrafił odmówić sobie spotkań z ukochaną mieszkającą w tutejszej wsi. Miał dopiero dwadzieścia pięć lat, całą swoją młodość złożył na ołtarzu miłości do ojczyzny, a teraz po tych wszystkich wyrzeczeniach chciał zaznać miłości dziewczyny.

Kobiety krzątające się na podwórzach udawały, że nie widzą przechodzącego drogą smukłego, czarnowłosego mężczyzny. Znały go dobrze, bo przed wojną mieszkał tutaj razem z rodziną. Podczas okupacji Niemcy wymordowali całą jego rodzinę za to, że dostarczała partyzantom żywności. Andrzej był wówczas w Kielcach, gdzie ojciec wysłał go, żeby załatwił jakieś urzędowe sprawy. Kiedy wrócił, zamiast domu zastał dymiące jeszcze pogorzelisko. Na podwórzu leżały ciała jego rodziców i dwóch starszych braci. Wszyscy zostali podziurawieni serią z pistoletu maszynowego. Andrzej nie mógł wówczas wydobyć z siebie głosu. Ogromna rozpacz rozsadzała go od środka, chciał krzyczeć, ale nie mógł. Chciał płakać nad zwłokami najbliższych, a jego oczy pozostawały suche. Sąsiedzi przyglądali mu się z daleka, nikt nie odważył się do niego podejść. Wiedzieli, że na niego Niemcy też wydali wyrok śmierci, dlatego się go bali. Był dla nich jak trędowaty, którego każdy omija z daleka. Być może Andrzej klęczałby tak przy swoich bliskich, aż gestapo ponownie zjawiłoby się we wsi, pomógł mu jednak jeden z mieszkańców. Michał Brodzki, nie zważając na strach, podszedł do młodego, osiemnastoletniego chłopca i wziął go w ramiona. Zawstydzeni sąsiedzi spuścili głowy i powoli zaczęli wracać do swoich codziennych obowiązków. Zapewne niektórzy żałowali, że nie starczyło im odwagi, by pocieszyć tego biednego chłopaka, który w jednej chwili utracił wszystkich najbliższych. Było jednak za późno. Musieli poradzić sobie ze wstydem, który palił ich sumienia. Wiedzieli, że w chwili próby znowu zabrakło im odwagi. Andrzej złożył głowę na ramieniu Michała i dopiero wtedy coś się w nim odblokowało. Z jego oczu popłynęły łzy, a z gardła wydobył się krzyk rozpaczy. Brodzki pozwolił mu się wypłakać, a później zabrał go do siebie. Nakarmił, opowiedział o ostatnich chwilach życia jego bliskich, a kiedy się ściemniło, zaprowadził do lasu. Tam poznał go ze swoim starszym synem – Jurkiem, który od początku wojny działał w partyzantce. Od tej pory Andrzej zamieszkał wśród leśnych, którzy stali się dla niego nową rodziną. W walce z hitlerowcami wykazywał się brawurą i odwagą, tak że w krótkim czasie zyskał podziw i szacunek towarzyszy broni. Bardzo rzadko odwiedzał rodzinną wioskę. Każda wizyta w niej przywoływała wspomnienia wywołujące ból.

W lecie czterdziestego czwartego w jednym ze starć z Niemcami Andrzej odniósł poważne rany. Został postrzelony w nogę i ramię. Przez kilka tygodni był unieruchomiony. Opiekowała się nim wówczas niespełna siedemnastoletnia panna Basia. Chłopak nie wiedział, jak to się stało, ale kiedy odzyskał przytomność i ujrzał pochylającą się nad nim piękną twarzyczkę o cudownie zielonych oczach, pomyślał, że znalazł się w niebie i ma do czynienia z aniołem. Jego uszu dobiegły troskliwie wypowiadane słowa, że musi teraz odpoczywać, a delikatne ręce anioła przykładały mu zimny kompres na rozpalone gorączką czoło. Później okazało się, że dziewczyna jest siostrą Jurka i zarazem córką Michała, który jako jedyny z wioski nie bał się okazać mu pomocy w dniu śmierci jego rodziny. Nie rozpoznał jej, ponieważ kiedy widział ją kilka lat wcześniej, była jeszcze podlotkiem, a teraz przeobraziła się w uroczą panienkę, od której nie mógł oderwać oczu. Uznał, że to nie mogło być dziełem przypadku. Był pewien, że jest skazany na rodzinę Brodzkich. Kiedy na tyle odzyskał siły, że nie potrzebował już pomocy, dziewczyna przychodziła do lasu coraz rzadziej, aż w końcu nie pojawiła się w ogóle. Wtedy zrozumiał, jak bardzo brakuje mu jej towarzystwa. Zmarkotniał i posmutniał. Całe dnie chodził osowiały, co nie uszło uwagi kolegów z oddziału, którzy sugerowali mu, że teraz powinien specjalnie dać się postrzelić, żeby wróciła do niego panna Basia. W końcu chłopak zebrał się na odwagę. Akurat była jesień, nazbierał więc w lesie cały kosz grzybów i udał się do wioski. Mijając to, co zostało z jego domu, starał się nie patrzeć w tamtą stronę. Mocno ściskał wiklinowy kosz i szedł prosto do chałupy zamieszkanej przez Brodzkich. Bał się tego, w jaki sposób przyjmie go dziewczyna. Przed drzwiami wahał się dosyć długo, zanim zapukał. Okazało się, że jego obawy były bezpodstawne. Basia bardzo ucieszyła się na jego widok. Rozmawiali do późnej nocy i umówili się na spotkanie następnego dnia. A w niedzielę Andrzej towarzyszył jej podczas mszy odprawianej w niewielkim drewnianym kościółku. To publiczne pokazanie się chłopaka sprawiło, że ludzie znowu zaczęli szeptać. Domyślali się, że Andrzej należy do partyzantki. Każdy jednak czuł jeszcze wyrzuty sumienia, gdy przypomniał sobie, jak nie udzielił chłopakowi wsparcia w ów feralny dzień, i dlatego u nikogo nie pojawiła się nawet myśl, że można by teraz na niego donieść gestapo. Nie było tu nikogo, kto wydałby Andrzeja w ręce Sowietów, jednak wraz z upływem czasu zacierała się w ludziach pamięć o wyrzutach sumienia, jakie niesie ze sobą lojalność wobec okupanta. Dodatkowym elementem „zmiękczającym” sumienie była wysoka nagroda pieniężna oferowana za Andrzeja, ponieważ Urząd Bezpieczeństwa wiedział, że jest on przywódcą leśnej bandy w tym rejonie. To wszystko przestawało mieć jednak dla chłopaka jakiekolwiek znaczenie w momencie, kiedy spotykał się z Basią. Ta dziewczyna sprawiała, że świat, w którym przyszło im żyć, chociaż na chwilę odzyskiwał pozory normalności.

Dochodząc do chałupy zamieszkiwanej przez Brodzkich, Andrzej już zaczynał odczuwać radość na myśl o spotkaniu z ukochaną. Szybko przebiegł podwórze i zastukał w drewniane drzwi. Nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę i wszedł do środka.

– Niech będzie pochwalony! – krzyknął od progu.

– Na wieki wieków! – usłyszał w odpowiedzi głos pani Heleny Brodzkiej.

Przeszedł przez wąską sień i znalazł się w kuchni. Przy stole zastał całą rodzinę Brodzkich, oczywiście z wyjątkiem najstarszego syna Jurka, który ze względów bezpieczeństwa bardzo rzadko zachodził do rodzinnego domu.

– Siadaj z nami – odezwał się dziwnie zmienionym głosem Michał Brodzki – właśnie zaczynamy wieczerzę.

Andrzej podszedł do stołu, odsunął wolne krzesło i usiadł. Kątem oka pochwycił spojrzenie Basi, która dzisiaj nie przywitała go jak zwykle uśmiechem. Zauważył też, że Marek w ogóle nie zareagował na jego przybycie, cały czas siedział ze wzrokiem utkwionym w stojącą przed nim miskę. Jedynie pani Helena zachowywała się w miarę zwyczajnie, ale wynikało to pewnie stąd, że była zajęta podawaniem posiłku.

– Stało się coś? – spytał, chcąc jak najszybciej poznać przyczynę niecodziennego zachowania rodziny ukochanej.

– Dziś przed południem było u nas UB – odparł Michał, patrząc przy tym tępo na Andrzeja. – Dopytywali o Jerzego. Za dwa dni mają tu wrócić i jeżeli nie zastaną Jurka, zabiorą mnie.

– Ilu ich było? – spytał Andrzej.

– Jeden jakiś ważniak i dwóch milicjantów – odpowiedział szybko Marek, nie patrząc w stronę ojca, którego mina świadczyła, że nie jest zadowolony, iż młodszy syn miesza się w te sprawy.

– Dlaczego nie wysłaliście Basi, żeby nas o wszystkim poinformowała?

– Nie było jej w domu, wróciła dopiero przed godziną. Poza tym wiedzieliśmy, że przyjdziesz po południu.

– Mógł chociaż przyjść Marek – powiedział Andrzej, starając się, by w tonie jego głosu Brodzki nie wyczuł nutki pretensji. Darzył mężczyznę dużym szacunkiem i nie chciał go w żaden sposób urazić.

– Marek nie będzie się do tego mieszał! – rzekł Michał głosem nieznoszącym sprzeciwu, a jego syn momentalnie spuścił głowę i ponownie zaczął się bezmyślnie wpatrywać w talerz z zimnym już bigosem.

Andrzej skinął głową. Nie chciał się sprzeciwiać człowiekowi, z którego córką wiązał pewne plany na przyszłość.

– Panie Michale – zaczął po chwili namysłu – proszę sobie nie zaprzątać głowy tą sprawą. Biorę to na siebie.

Brodzki odsunął od siebie talerz z nietkniętym jedzeniem. Podniósł się od stołu, podszedł do kredensu i z jednej z półek wyjął fajkę oraz woreczek z tytoniem. Z powrotem usiadł na krześle i w milczeniu zaczął nabijać cybuch.

– Obaj wiemy, że tej sprawy nie da się załatwić – odezwał się po chwili, kiedy już przypalił fajkę i wypuścił pierwsze kłęby aromatycznego dymu. – Muszę pozwolić, by mnie aresztowali.

Po słowach Michała w kuchni zapanowała cisza. Marek wciąż siedział ze wzrokiem utkwionym w talerz, Basia grzebała łyżką w swojej porcji bigosu, pani Helena nie była już pochłonięta podawaniem jedzenia, którego i tak nikt nie skosztował, stała teraz przy kuchni, przysłuchując się rozmowie, a do jej oczu napływały łzy, których nie mogła powstrzymać. Andrzej odchrząknął, jakby chciał dodać sobie pewności, i powiedział:

– Pojutrze nikt pana nie aresztuje. Nie pozwolę na to!

Brodzki przez chwilę się nie odzywał. Pykał fajkę, wypuszczając kłęby dymu. W końcu rzekł ciepłym, spokojnym głosem, jakim mógłby przemawiać ojciec do swego dziecka, które jest jeszcze nieświadome pewnych zasad rządzących ludzkim życiem:

– Wiem, że chcesz dla mnie jak najlepiej, i doceniam to. Jednak sytuacja, w jakiej się znalazła moja rodzina, wymaga tego, bym dał się zaaresztować.

– Tato! – krzyknęła siedząca do tej pory w milczeniu Basia. – Nigdy na to nie pozwolimy! Znasz przecież ich metody, jak cię zabiorą, to już nigdy nie zobaczymy cię żywego!

– Nic na mnie nie mają – próbował uspokoić córkę Brodzki. – Przesłuchają mnie, spiszą protokół i wypuszczą.

Marek roześmiał się głośno.

– Mówisz tak, jak byśmy żyli w państwie prawa! Sam dobrze zdajesz sobie sprawę, że oni wcale tak łatwo nie wypuszczają, a jeśli już, to zwolniony przez nich człowiek długo jeszcze musi dochodzić do siebie po przesłuchaniu, jakiemu był poddawany!

– W każdym razie – rzekł Brodzki tonem znamionującym, że mimo wszelkich protestów już podjął decyzję, której nic nie zmieni – nie mamy innego wyjścia.

– Myli się pan – powiedział Andrzej. – Jest wyjście.

Michał pokręcił przecząco głową.

– Nie, tego wam zrobić nie wolno. Jeżeli ten tajniak by zginął, to odpowiedziałaby za to cała moja rodzina, a tego nikt z nas nie chce.

Andrzej spojrzał na Basię. Dziewczyna miała smutną minę. Czuł, że musi zrobić wszystko, by na jej twarz powrócił uśmiech. Brodzki jednak miał rację, sytuacja była patowa. Cokolwiek by zrobili, to i tak ktoś musiałby zapłacić za to najwyższą cenę.

– Wieczorem porozmawiam z Jerzym i resztą chłopaków – powiedział w końcu. – Razem z pewnością uda nam się coś wymyślić. A teraz, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałbym zabrać Basię na krótki spacer.

Michał kiwnął głową na znak, że się zgadza. Pani Helena odruchowo zerknęła na stojący przed Andrzejem talerz, który podobnie jak pozostałe był pełen bigosu. Westchnęła tylko ciężko i w milczeniu zaczęła sprzątać ze stołu. Zrozumiała, że dzisiaj wszyscy położą się bez kolacji. Ona zresztą też straciła apetyt.4.

Wacław Hrabski, komendant podwarszawskiego Urzędu Bezpieczeństwa, rozparł się wygodnie w swoim fotelu. Sięgnął po leżące na biurku papierosy. Zapalił, schylił się ciężko, otworzył dolną część biurka i wyjął z niej litrową butelkę wódki oraz szklankę. Nalał około setki, podniósł do ust i wypił. W przełyku poczuł znajome uczucie pieczenia, zaciągnął się dymem z papierosa i zamknął oczy. To był jego codzienny rytuał, któremu oddawał się po pracy. Kilka papierosów i szklanka wódki na ukojenie nerwów. Raz jeszcze wlał setkę i zakręcił butelkę, którą następnie odstawił na półkę. W domu i tak nikt na niego nie czekał, dlatego się nie spieszył. Przed powrotem musiał się odprężyć. Wbrew pozorom był wrażliwym człowiekiem i pewne rzeczy, z którymi stykał się w pracy, pozostawiały ślady. Takie małe blizny. Wieszając mundur w przedpokoju swojego mieszkania, zdejmował z siebie ciężar bycia komendantem UB.

Zdusił papierosa w przepełnionej popielniczce i raz jeszcze spojrzał na piętrzące się na biurku papiery. Nigdy się z tym wszystkim nie uporam, pomyślał, podnosząc szklankę. Przechylił, połykając łapczywie trochę za ciepłą wódkę. Skrzywił się i sięgnął po kolejnego papierosa. W tym momencie zadzwonił stojący na biurku telefon. Hrabski spojrzał na zegarek. Każdy wiedział, że o tej porze nie ma go już zwykle w pracy. Kie licho? – zastanawiał się, sięgając po słuchawkę.

– Urząd Bezpieczeństwa w Komorowie, komendant Hrabski przy telefonie! – powiedział na jednym wydechu, trochę nazbyt głośno i opryskliwie, ale chciał, żeby ten, kto do niego dzwonił, wiedział, że nie jest zadowolony z tak późnego telefonu.

Po chwili jednak Wacław Hrabski stał już prawie na baczność przy swoim biurku, a ton jego głosu uległ zdecydowanej zmianie. Teraz był usłużny, nad wyraz słodki i mówił jedynie:

– Bardzo mi miło, towarzyszu sekretarzu… oczywiście, że nie jest za późno, towarzyszu sekretarzu…

– Cieszę się, Hrabski, że zastałem was o tej porze w robocie – brzmiał tymczasem mocny męski głos w słuchawce ściskanej przez spoconą dłoń komendanta. – Dużo dobrego o was słyszałem i widzę, że nie były to jedynie puste słowa! Ale do rzeczy, dzwonię do was w bardzo delikatnej, ale zarazem pilnej sprawie…

Nastąpiła krótka pauza w rozmowie. Hrabski był tak spięty, że wyprostował się jeszcze bardziej i jedną ręką próbował zapiąć guzik przy kołnierzyku munduru, jakby się bał, że jego przełożony nie dość, iż go słyszy, to jeszcze go obserwuje.

– Słucham, towarzyszu sekretarzu? – wysapał w końcu do słuchawki, rezygnując po kilku nieudanych próbach z zapięcia guzika. Wciąż jednak stał wyprostowany niczym struna.

– Ptaszki ćwierkają, że macie tam u siebie problemy z reakcjonistami, towarzyszu.

Hrabski pobladł. Sekretarz uderzył w jego słaby punkt. Od pewnego czasu jego podwładni nie mogli sobie poradzić z leśnymi bandami, które stawały się coraz zuchwalsze. Doszło nawet do ataków na oddalone od miasta niewielkie posterunki Milicji Obywatelskiej.

– Zapewniam, towarzyszu sekretarzu, że to nic poważnego – próbował się usprawiedliwić komendant, lecz ton jego głosu nie był przekonujący.

– I ja tak uważam, towarzyszu. – Głos w słuchawce brzmiał teraz na tyle złowieszczo, że Hrabski poczuł perlący mu się na czole pot. – Pomyślałem jednak, że przyda wam się mała pomoc, dlatego postanowiłem wysłać do was jednego z moich zaufanych ludzi. Zapewniam was, że jest on specjalistą w tropieniu i likwidowaniu leśnych band.

– Nie wątpię, towarzyszu sekretarzu, ale może na razie damy sobie jakoś radę bez pomocy waszego specjalisty – odpowiedział i zaraz pożałował swoich słów.

– Gówno mnie interesuje wasze zdanie w tej kwestii, Hrabski! – wycedził do słuchawki sekretarz. – Jutro pojawi się u was mój człowiek i od tej pory to on przejmie dowodzenie na podlegającym wam terenie, zrozumieliście?!

– Tak jest, towarzyszu sekretarzu! – krzyknął zrezygnowany komendant.

– Cieszę się, że udało nam się dojść do porozumienia, towarzyszu. – Tembr głosu sekretarza wrócił już do normy i brzmiał nawet sympatycznie, mimo to Hrabski czuł, jak po plecach spływają mu krople potu. – Nie muszę wam oczywiście nadmieniać, że mój człowiek zobowiązany jest pisać dla mnie szczegółowe raporty dotyczące współpracy z wami?

– Oczywiście – wychrypiał Hrabski – zdaję sobie z tego sprawę i zapewniam, że zrobię wszystko, aby nasza współpraca układała się pomyślnie.

– W takim razie nie zabieram wam już więcej czasu – powiedział sekretarz. – Idźcie do domu, odpocznijcie trochę, bo czekają was teraz dni wytężonej pracy!

– Oczywiście, towarzyszu sekretarzu!

– Żegnam was! – odezwał się po raz ostatni głos po drugiej stronie linii i połączenie zostało przerwane.

Hrabski odłożył słuchawkę na widełki i opadł bezwładnie na fotel przy biurku. Rękawem munduru otarł mokre czoło. Zapalił papierosa i ponownie wyciągnął z szafki butelkę wódki. Zostało w niej trochę mniej niż pół litra.

Wiedział, że nie wróci do domu, dopóki jej nie opróżni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: