Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wykolejeniec. An Outcast of the Islands - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wykolejeniec. An Outcast of the Islands - ebook

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. To druga powieść Josepha Conrada, wydana w 1896 roku, inspirowana doświadczeniem Conrada jako załoganta parowca Vidar. Powieść opisuje zgubę Petera Willemsa, obrzydliwego, niemoralnego człowieka, który uciekając przed skandalem w Makassar znajduje schronienie w rodzinnej wiosce, aby zdradzić swoich dobroczyńców z powodu pożądania córki wodza plemienia. W książce występuje postać Toma Lingarda, który pojawia się także w „Szaleństwie Almayera” (1895) i „Ocaleniu” (1920). Dla wielu uważana jest za niedocenione dzieło literackie.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-687-3
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WYKOLEJENIEC

Edwardowi L. Sandersonowi

PUES EL DELITO MAYOR

DEL HOMBRE ES HABER NACIDO.

CALDERON

PRZEDMOWA

˝Wykolejeniec˝ jest moją drugą powieścią w ścisłem tego słowa znaczeniu; drugą jako pomysł, drugą jako wykonanie, drugą niejako w swojej istocie. W przerwie między ˝Szaleństwem Almayera˝ a tą powieścią nie wahałem się, nie snułem mglistych planów ani projektów, żaden inny temat mi się nie marzył. Po wydaniu ˝Szaleństwa Almayera˝ dręczyła mię tylko jedna wątpliwość: czy wogóle pisać jeszcze do druku. W owych dniach, które dziś tak mi zblakły, przeżyłem wiele gorzkich chwil. Ani w myśli, ani w sercu nie wyrzekłem się był wówczas marynarskiego zawodu. W gruncie rzeczy czepiałem się go rozpaczliwie, tem rozpaczliwiej że – wbrew własnym chęciom – czułem iż coś się zmieniło w mym stosunku do morza. Z ˝Szaleństwem Almayera˝ skończyłem był raz na zawsze. Przeminął nastrój, z którego wynikła ta książka. Ale zostało mi w pamięci przeżycie nie związane z morzem ani myślą ani uczuciem, i sądzę że ta część mojej istoty, która tkwi korzeniami w stałości, zatrzęsła się w posadach. Padłem ofiarą sprzecznych popędów i wskutek tego pogrążyłem się w bezruchu. Ponieważ niepodobna mi było trzymać się obu dróg, postanowiłem nie trzymać się żadnej. Odkrywanie nowych wartości, to przeżycie bardzo chaotyczne; człowiek gubi się wśród zamętu – potrącany ze wszystkich stron, ogarnięty chwilową ciemnością. Duch mój unosił się obojętnie na falach tego chaosu.

Odpowiedzialność za ˝Wykolejeńca˝ spada właściwie na pewne zdanie wypowiedziane przez Edwarda Garnetta. Nic w tem dziwnego, że w owym czasie powiernikiem moim był pierwszy z przyjaciół, jakich zdobyłem sobie piórem. Pewnego wieczoru jedliśmy razem obiad; Garnett, wysłuchawszy zwierzeń o mych wątpliwościach (obawiam się że zaczynało go to zlekka nudzić), zwrócił mi uwagę, iż niema potrzeby abym rozstrzygał nieodwołalnie o swej przyszłości. Potem dodał: ˝Masz styl, masz temperament pisarza; dlaczego nie napiszesz drugiej powieści?˝ Zdaje mi się że – o ile ktoś może chcieć oddziałać na życie drugiego człowieka – Edward Garnett pragnął bardzo abym pisał dalej. Muszę zaznaczyć że był względem mnie bardzo cierpliwy i łagodny – i wówczas, i zawsze. Lecz w zdaniu przytoczonem powyżej i wypowiedzianem tonem obojętnym uderza mię nietyle łagodność co mądrość życiowa. Gdyby Garnett był powiedział: ˝Dlaczego nie miałbyś pisać dalej?˝ – bardzo możliwe że odstraszyłby mię raz na zawsze od pióra i atramentu; natomiast w propozycji aby ˝napisać drugą powieść˝ nie było nic coby mogło mię przestraszyć lub obudzić mój sprzeciw. I tak się stało że martwy punkt w biegu mych spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonało tego słowo: ˝drugą˝. Była mniej więcej jedenasta, gdy w piękną noc londyńską szliśmy z Edwardem wzdłuż nieskończenie długich ulic, rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam że, wróciwszy do domu, siadłem i przed pójściem spać napisałem mniej więcej pół strony ˝Wykolejeńca˝. Tem samem skazałem się ostatecznie – nie powiem na drugie życie, ale na napisanie drugiej książki. Jest widać w mym charakterze jakiś rys, nie pozwalający mi rzucić na dobre czegoś co raz rozpocząłem. Odkładałem wiele zaczętych prac. Odkładałem je ze smutkiem, ze wstrętem, z wściekłością, z melancholją, z uczuciem wzgardy dla siebie, ale nawet w najcięższych chwilach miałem niepokojącą świadomość, że będę musiał wrócić do rozpoczętego dzieła.

˝Wykolejeniec˝ należy do powieści, których nigdy nie odkładałem, i choć przyniósł mi nazwę ˝pisarza egzotycznego˝, nie sądzę aby to oskarżenie było uzasadnione. Nie mogę ani rusz wykryć egzotycznego ducha w pomyśle czy też w stylu ˝Wykolejeńca˝, choć jest to bezwątpienia najbardziej podzwrotnikowe z mych wschodnich opowiadań. W ciągu pisania przejąłem się bardzo jego tłem, zapewne dlatego że (czemu się nie przyznać?) wątek tej powieści nigdy nie był zbyt bliski memu sercu. Zaprzątał znacznie silniej moją wyobraźnię niż moje uczucie. Co się zaś tyczy Willemsa, miałem dla niego tylko tego rodzaju względy, jakich niepodobna się ustrzec w stosunku do własnego tworu. To jasne że nie mogłem być obojętny dla tego człowieka, ściągnąwszy na jego głowę tyle zła jedynie przez to, że wyobraziłem go sobie takim jakim jest w powieści – a wyobraziłem to sobie na bardzo nikłej podstawie.

Człowiek, z którego wysnułem postać Willemsa, nie był sam przez się szczególnie ciekawy. Zainteresował mię jego podrzędne stanowisko, jako dziwna, dwuznaczna pozycja europejczyka, wyniszczonego, otoczonego nieprzyjaźnią, podejrzliwością i ledwie tolerowanego w tej osadzie zagubionej w głębi leśnej krainy, nad posępną rzeką, którą odwiedzał jeden jedyny statek białych – nasz statek. Willems miał zapadłe, wygolone policzki, gęsty siwy wąs i oczy bez żadnego wyrazu; ubrany był zawsze w nieskazitelnie czystą piżamę, mocno u szyi wystrzępioną i odkrywającą całkowicie chudy kark; gołe jego nogi tkwiły w słomianych trepach. Za dnia snuł się, milcząc, wśród chat, prawie równie niemy jak zwierzę i snać bardziej niż zwierzę bezdomny. Nie wiem co robił z sobą w nocy. Musiał mieć jakiś kąt, szałas czy szopę z liści palmowych, gdzie chował brzytwę i zmianę nocnej bielizny. Otaczała go jakby atmosfera błahej tajemnicy, niekoniecznie ponurej lecz najwidoczniej brzydkiej. Rozpytując się na wszystkie strony, zdobyłem o nim tylko jedną pewną wiadomość; okazało się że właśnie on ˝wprowadził na rzekę Arabów˝. Musiało się to stać przed wielu laty. Ale jak tego dokonał? Wiedziałem że Almayer wywodzi wszystkie swoje nieszczęścia z owego wyrocznego zdarzenia; a jednak, gdy pierwszy raz jedliśmy u niego obiad, był tam również Willems i siedział obok nas przy stole – jawnie przez wszystkich ignorowany; nikt się do niego nie odzywał i tylko Almayer podkreślał od czasu do czasu jego istnienie, rzucając nań jadowitym wzrokiem. Przyglądałem się temu, zdumiony. W ciągu całego wieczoru Willems odważył się wypowiedzieć jedną jedyną uwagę; nie zrozumiałem jej, albowiem wymawiał słowa niewyraźnie, jak człowiek który zapomniał mówić. Potem zamilkł. Usunął się wkrótce – czego rozmyślnie nikt nie zauważył – może do lasu? Ogrom puszczy znajdował się tuż, o trzysta jardów od werandy, gotów wszystko pochłonąć. Almayer, który rozmawiał wówczas z moim kapitanem, patrzył gniewnie, nie przestając mówić, na oddalające się plecy Willemsa. Czyż nie on wprowadził na rzekę Arabów? Lecz nazajutrz rano Willems pojawił się znów na werandzie Almayera. Z mostka naszego parowca widziałem wyraźnie ich obu jedzących śniadanie sam na sam – zapewne w głuchem milczeniu; Willems jak zawsze wyglądał na człowieka, którego już nic na świecie nie obchodzi. Almayer zaś od czasu do czasu rzucał nań wzrokiem wybitnie niechętnym.

Najwidoczniej Willems żył wówczas z łaski Almayera. Ale kiedym wrócił do Sambiru po paru miesiącach, dowiedziałem się że Willems wyruszył na wyprawę w górę rzeki – jako dowódca parowej szalupy należącej do Arabów – aby dokonać tam jakiegoś odkrycia. Wskutek dziwnej niechęci, z jaką wszyscy unikali rozmowy o Willemsie, niepodobna mi było dociec na czem polegał właściwie cel owego przedsięwzięcia. W dodatku byłem przybyszem nowym, najmłodszym z całej kompanji, i podejrzewam że nie uważano abym zasługiwał na pełne zaufanie. Nie przejmowałem się tem zbytnio. Atmosfera intryg i tajemnic, towarzysząca wszelkim sprawom związanym z Almayerem, bawiła mię niesłychanie. Almayer był widocznie bardzo poruszony. Zdaje się że odczuwał dotkliwie brak Willemsa. Miał wyraz twarzy ponury, stroskany i wiódł poufne rozmowy z mym kapitanem. Dolatywały mnie tylko fragmenty szeptanych zdań. Pewnego ranka, kiedy przyszedłem na pokład aby zasiąść do śniadania, Almayer rozprawiający zniżonym głosem nagle umilkł. Twarz kapitana była nieprzenikniona. Zapadła chwila głębokiej ciszy, poczem Almayer wybuchnął głośno ze złością, jakby nad sobą nie panując:

– Jedno jest pewne; jeśli on znajdzie tam coś, co będzie przedstawiało jakąkolwiek wartość, otrują go jak psa.

Zdanie to, choć oderwane, było niezmiernie interesujące jako pokarm dla myśli. Po trzech dniach opuściliśmy rzekę i nigdy nie wróciłem już do Sambiru; ale cokolwiek się stało z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie zaprzeczy że w powieści zgotowałem mu mniej nędzną dolę.

J. C.

1919.CZĘŚĆ I

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy Willems zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości – takiej jak ją rozumiał – uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie – rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie lecz zgrabnie i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za czerwonemi krawatami, nosił skórzane trzewiki na małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze życia Willemsa; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniszczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym zbytkiem Willemsa. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję, utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp. – tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza, żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką – który się wybił i zajdzie napewno bardzo wysoko.

Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanemi dziedzińcami. Willems traktował krewnych żony z góry – może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych metysów i Willems zapatrywał się na nich trzeźwo – na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z czerwonego perkalu wypchane bezkształtnemi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rattanowych krzesłach, po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Willems słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie.

Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkiem czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej. Wzamian miał milczący ich lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tem słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems w niem się lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń – czego nie przewidywał – to wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Willems rozkoszował się nią.

Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, naprzykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju – pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał cza jakiś wśród wirów miejskiego życia, poczem równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornji została uwieczniona w pokerze – ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu – oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w narzeczu Kwang–tung naczelni kelnerzy Chińczycy hotelu Sunda. Willems był znawcą napitków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio temi talentami. Lecz zaufaniem, którem darzył go zwierzchnik – Hudig – pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata wogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie.

Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć, uciekł z holenderskiego wschodnio–indyjskiego statku na redzie Samarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty, owe cechy, które pomagały mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich – dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie.

Opowiadał też wszystko sumiennie. Popołudniu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorję powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę jak się noc posuwała. Gdy gracze schylali się aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów; zegar cykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem, jak wielka gadająca lalka – i Willems partję wygrywał.

Zaznaczał że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo były ukryte za czarnemi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulice wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza. Trochę mu się kręciło w głowie od cocktailów i upojenia własną chwałą.

Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut na statku. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Sp., wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partji bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranemi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę do Lomboku po kuce – pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opjum, nielegalną sprzedaż prochu, wielką tranzakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Goaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która – jak wieść niesie – służy teraz za kojec na kury; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tem często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.

Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranem towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór, i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnem uniesieniem i żalem. Tam w hotelu nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać? i przygotować dla niego cocktail, i słuchać cierpliwie. Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno jego słowo przyjdą wszyscy, zasiądą, milcząc, w nocnem odzieniu na twardej, zimnej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.

Żona! Zżymnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz – na początku. Tylko raz jeden. A teraz, gdy Willems pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, pani Willems stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwem: ˝Idź spać, niedojdo˝. Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, przejęta ulgą lecz niewzruszona. Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.

Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Pocóż u djabła dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak – potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz Willems zdążał w chłodnym blasku księżyca. I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona – wraz z żoną metyską i wszystkiem innem! Hurra! Zobaczył że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka od rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów... Kto to krzyknął: hurra?... Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.

Za Willemsem – na lewo – żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Sp., palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.

– O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się pijany – powiedział pan Vinck przez ramię. – Widziałem jak podskoczył i wywijał kapeluszem.

Zgrzytanie żwiru ustało.

– Wstrętny człowiek – rzekła spokojnie pani Vinck. – Mówią że bije żonę.

– Ach nie, duszko, nic podobnego – mruknął roztargniony pan Vinck z nieokreślonym gestem. Obraz Willemsa bijącego żonę nie interesował go wcale. Jak te kobiety się mylą! Gdyby Willems chciał dręczyć żonę, użyłby sposobów mniej prymitywnych. Pan Vinck znał dobrze Willemsa i uważał go za bardzo zdolnego, bardzo sprytnego – aż zanadto.

Pociągając szybko raz po raz dopalające się cygaro, myślał że zaufanie, okazywane Willemsowi przez Hudiga, może w danych okolicznościach podlegać lojalnej krytyce ze strony kasjera tegoż Hudiga.

– Willems staje się niebiezpieczny; on zadużo wie. Trzeba się go pozbyć – powiedział głośno pan Vinck. Ale żona jego weszła już była do domu; potrząsnął więc głową i, odrzuciwszy cygaro, ruszył za nią powoli.

Willems szedł dalej, snując nić swej olśniewającej przyszłości. Droga do potęgi leżała wyraźnie przed jego oczami, prosta i świetlana; żadnych przeszkód na niej nie widział. Zboczył ze ścieżki uczciwości sobie właściwej, ale wróci na nią niebawem aby nigdy już jej nie opuścić! Tamto była drobnostka. Willems wkrótce wszystko naprawi. Tymczasem nie powinien dać się przyłapać; wierzył w swą zręczność, swoje szczęście, swą ustaloną reputację, która odparłaby podejrzenia, gdyby kto się ośmielił je powziąć. Ale nikt się nie ośmieli! Prawda, Willems był świadom że się zlekka sprzeniewierzył swym obowiązkom. Przywłaszczył sobie czasowo trochę pieniędzy Hudiga. Była to konieczność godna pożałowania. Lecz sądził siebie z pobłażliwością, którą należy okazywać słabostkom zdolnych ludzi. Naprawi swój błąd i wszystko będzie jak przedtem; nikt na tem nie straci, a on, Willems, będzie się posuwał dalej bez przeszkód ku wspaniałemu celowi, który wytknęła sobie jego ambicja.

Wspólnika Hudiga!

Przed wejściem na schody swego domu przystanął chwilę, rozstawiwszy nogi szeroko i objął dłonią podbródek, przyglądając się w myśli przyszłemu wspólnikowi Hudiga. Rozkoszne zajęcie. Widział go w pełni bezpieczeństwa, niewzruszonego jak mur, niezbadanego jak przepaść, milczącego jak grób.ROZDZIAŁ DRUGI

Morze, zapewne wskutek zawartej w niem soli, nadaje szorstkość zewnętrznej powłoce swych sług, lecz zachowuje słodycz ich ducha. Dawne morze; morze z przed wielu lat, którego słudzy byli mu oddanymi niewolnikami; przechodzili z młodości do starości lub nagłego zgonu, nie potrzebując wcale otwierać księgi życia, ponieważ oglądali wieczność odbitą w żywiole, który obdarzał życiem i zadawał śmierć. Jak piękna, pozbawiona skrupułów kobieta, morze przeszłości był czarowne w uśmiechu, nieodparte w gniewie, kapryśne, powabne, nielogiczne, nieodpowiedzialne – przedmiot miłości, przedmiot lęku. Czarowało, dawało radość, koiło, wzbudzając nieograniczone zaufanie, a potem zabijało w nagłym, bezpodstawnym gniewie. Lecz okrucieństwo morza odkupiał urok jego niezbadanej tajemnicy, ogrom jego obietnic, czarodzejstwo łask możliwych do osiągnięcia. Silni ludzie o dziecięcych sercach służyli mu wiernie, radzi że żyją z jego łaski – że umierają z jego dopustu. Takie było morze, zanim francuska pomysłowość wprawiła w ruch mięsień suezki, stwarzając kanał posępny lecz pożyteczny.

A później wielki całun dymu tkany przez niezliczone parowce rozpostarł się nad niespokojnem zwierciadłem Nieskończoności. Dłoń inżyniera zdarła zasłonę okrywającą groźną piękność, aby chciwe szczury lądowe bez czci i wiary mogły zgarniać dywidendy. Tajemnica została unicestwiona. Jak wszystkie tajemnice, żyła tylko w sercach swoich czcicieli. Serca zmieniły się; i ludzie się zmienili. Dawni kochający i oddani słudzy wystąpili zbrojni w ogień, w żelazo, i poskromiwszy trwogę swych serc, stali się wyrachowaną zgrają zimnych i wymagających władców. Morze lat minionych było niezrównanie piękną kochanką o niezbadanej twarzy, o oczach okrutnych i obiecujących. Morze dzisiejsze jest spracowaną wyrobnicą, pokrytą zmarszczkami i oszpeconą przez zbałwanione szlaki brutalnych śrub; wyrobnicą obdartą z przykuwającego czaru wielkich przestrzeni, wyzutą ze swego piękna, swej tajemnicy i swych obietnic.

Tom Lingard był władcą, kochankiem, sługą morza. Morze zabrało go w młodości, ukształtowało jego ciało i duszę; dało mu srogi wygląd, donośny głos, nieulękłe oczy, bezsensownie naiwne serce. Obdarzyło go hojnie wiarą w siebie aż do absurdu, głębokiem pobłażaniem, miłością ogarniającą cały świat, pogardliwym hartem, rzetelną prostotą pobudek i uczciwością celów. Uczyniwszy go tem czem był – jak kobieta – służyło mu pokornie i pozwalało wygrzewać się bezpiecznie w słońcu swych straszliwie niepewnych łask. Tom Lingard wzbogacił się na morzu i przez morze. Kochał je gorącą miłością kochanka, lekceważył je z pewnością siebie doskonałego mistrza, bał się go mądrym lękiem odważnego człowieka i poufalił się z niem, jak rozpieszczony dzieciak z dobrodusznym, opiekuńczym olbrzymem z bajki. Żywił dlań wdzięczność w uczciwem sercu. Największą dumę Lingarda stanowiło głębokie przekonanie że morze dochowa mu wierności, a zarazem niezachwiane poczucie iż przejrzał do gruntu jego zdradliwość.

Mały bryg Błyskawica pomógł Lingardowi do zdobycia bogactwa. Wyruszyli na północ – obaj młodzi – z australijskiego portu, i po paru latach nie było białego człowieka na wyspach – od Palembangu do Ternate, od Ombawy do Palawanu – któryby nie znał kapitana Toma i jego szczęśliwego okrętu. Lubiono Lingarda za rozrzutną hojność, za nieugiętą uczciwość, z początku zaś lękano się go trochę z powodu jego gwałtowności. Ale wkrótce przejrzeli go wszyscy nawskroś i rozeszło się między ludźmi, że wściekłość kapitana Toma jest mniej niebezpieczna niż uśmiech niejednego człowieka.

Szczęście sprzyjało mu wiernie. Od pierwszej i pomyślnej walki z morskimi rozbójnikami – kiedy, jak opowiadano, wyratował z okolicy Carimaty jacht jakiegoś dostojnika z Anglji – zaczęła się wielka popularność Lingarda i rosła szybko z biegiem czasu. Odwiedzał stale różne zapadłe miejscowości tej części świata i szukał wciąż nowych rynków zbytu – nietyle dla zysku co dla przyjemności ich odkrywania – więc też wkrótce stał się znany wśród Malajów, a zuchwałe, zwycięskie utarczki z piratami sprawiły, że jego imię zaczęło siać postrach. Biali, z którymi miał handlowe stosunki i którzy naturalnie czyhali na jego słabe strony, odkrywali z łatwością, iż dość było nazwać Lingarda jego malajskim tytułem aby mu wielce pochlebić. To też niekiedy – aby coś od niego uzyskać, a czasem poprostu z bezinteresownej dobroduszności – pomijano ceremonjalny zwrot ˝kapitanie Lingard˝, nazywając go nawpół żartobliwie Radżą Lautem – Królem Morza.

Dźwigał dzielnie to imię na szerokich barach. A dźwigał je już od wielu lat, gdy wyrostek nazwiskiem Willems biegał boso po pokładzie statku Kosmopoliet IV na redzie Samarangu. Chłopiec przyglądał się naiwnie obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczemi wargami najbliższe swe otoczenie; dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufówki Błyskawicy Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem Lingard stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wracając do miasta, wydało się Lingardowi iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł że ktoś go ciągnie za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:

– Angielski kapitanie.

Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.

– Kto jesteś? Skądeś się tu wziął? – zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.

Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.

– Ukrywałeś się tam, co? – rzekł Lingard. – No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu z figlów, żeby mię na śmierć przestraszyć – co?

Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz:

– Rozumiem – wykrzyknął – uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?

– Statek odejść bardzo blisko – Sourabaya. Odesłać mnie z powrotem na statek – wyjaśnił chłopiec.

– To byłoby dla ciebie najlepsze – potwierdził Lingard z przekonaniem.

– Nie – odparł chłopiec – ja tu chcieć zostać; nie chcieć do domu. Tu zarobić pieniądze; w domu nic dobrego.

– To wprost niesłychane – rzekł do siebie zdziwiony Lingard. – Więc chodzi ci o pieniądze? No, no! I nie bałeś się uciec, ty chudy szkrabie, ty!

Chłopiec oznajmił że boi się tylko jednego: aby go nie odesłano na statek. Lingard patrzył na niego w zamyśleniu i milczał.

– Chodźno bliżej – rzekł w końcu. Wziął chłopca pod brodę, odchylił mu twarz i spojrzał w nią bystro. – Ile masz lat?

– Siedemnaście.

– Nie wyglądasz na tyle. Głodnyś?

– Trochę.

– Chcesz pojechać ze mną na tamtym brygu?

Chłopiec ruszył bez słowa ku łódce i wlazł do dziobu.

– Zna swoje miejsce – mruknął............AN OUTCAST OF THE ISLANDS

Pues el delito mayor

Del hombre es haber nacito

Calderon

TO EDWARD LANCELOT SANDERSON

AUTHOR’S NOTE

˝An Outcast of the Islands˝ is my second novel in the absolute sense of the word; second in conception, second in execution, second as it were in its essence. There was no hesitation, half-formed plan, vague idea, or the vaguest reverie of anything else between it and ˝Almayer’s Folly.˝ The only doubt I suffered from, after the publication of ˝Almayer’s Folly,˝ was whether I should write another line for print. Those days, now grown so dim, had their poignant moments. Neither in my mind nor in my heart had I then given up the sea. In truth I was clinging to it desperately, all the more desperately because, against my will, I could not help feeling that there was something changed in my relation to it. ˝Almayer’s Folly,˝ had been finished and done with. The mood itself was gone. But it had left the memory of an experience that, both in thought and emotion was unconnected with the sea, and I suppose that part of my moral being which is rooted in consistency was badly shaken. I was a victim of contrary stresses which produced a state of immobility. I gave myself up to indolence. Since it was impossible for me to face both ways I had elected to face nothing. The discovery of new values in life is a very chaotic experience; there is a tremendous amount of jostling and confusion and a momentary feeling of darkness. I let my spirit float supine over that chaos.

A phrase of Edward Garnett’s is, as a matter of fact, responsible for this book. The first of the friends I made for myself by my pen it was but natural that he should be the recipient, at that time, of my confidences. One evening when we had dined together and he had listened to the account of my perplexities (I fear he must have been growing a little tired of them) he pointed out that there was no need to determine my future absolutely. Then he added: ˝You have the style, you have the temperament; why not write another?˝ I believe that as far as one man may wish to influence another man’s life Edward Garnett had a great desire that I should go on writing. At that time, and I may say, ever afterwards, he was always very patient and gentle with me. What strikes me most however in the phrase quoted above which was offered to me in a tone of detachment is not its gentleness but its effective wisdom. Had he said, ˝Why not go on writing,˝ it is very probable he would have scared me away from pen and ink for ever; but there was nothing either to frighten one or arouse one’s antagonism in the mere suggestion to ˝write another.˝ And thus a dead point in the revolution of my affairs was insidiously got over. The word ˝another˝ did it. At about eleven o’clock of a nice London night, Edward and I walked along interminable streets talking of many things, and I remember that on getting home I sat down and wrote about half a page of ˝An Outcast of the Islands˝ before I slept. This was committing myself definitely, I won’t say to another life, but to another book. There is apparently something in my character which will not allow me to abandon for good any piece of work I have begun. I have laid aside many beginnings. I have laid them aside with sorrow, with disgust, with rage, with melancholy and even with self-contempt; but even at the worst I had an uneasy consciousness that I would have to go back to them.

˝An Outcast of the Islands˝ belongs to those novels of mine that were never laid aside; and though it brought me the qualification of ˝exotic writer˝ I don’t think the charge was at all justified.

For the life of me I don’t see that there is the slightest exotic spirit in the conception or style of that novel. It is certainly the most tropical of my eastern tales. The mere scenery got a great hold on me as I went on, perhaps because (I may just as well confess that) the story itself was never very near my heart.

It engaged my imagination much more than my affection. As to my feeling for Willems it was but the regard one cannot help having for one’s own creation. Obviously I could not be indifferent to a man on whose head I had brought so much evil simply by imagining him such as he appears in the novel–and that, too, on a very slight foundation.

The man who suggested Willems to me was not particularly interesting in himself. My interest was aroused by his dependent position, his strange, dubious status of a mistrusted, disliked, worn-out European living on the reluctant toleration of that Settlement hidden in the heart of the forest-land, up that sombre stream which our ship was the only white men’s ship to visit. With his hollow, clean-shaved cheeks, a heavy grey moustache and eyes without any expression whatever, clad always in a spotless sleeping suit much be-frogged in front, which left his lean neck wholly uncovered, and with his bare feet in a pair of straw slippers, he wandered silently amongst the houses in daylight, almost as dumb as an animal and apparently much more homeless. I don’t know what he did with himself at night. He must have had a place, a hut, a palm-leaf shed, some sort of hovel where he kept his razor and his change of sleeping suits. An air of futile mystery hung over him, something not exactly dark but obviously ugly. The only definite statement I could extract from anybody was that it was he who had ˝brought the Arabs into the river.˝ That must have happened many years before. But how did he bring them into the river? He could hardly have done it in his arms like a lot of kittens. I knew that Almayer founded the chronology of all his misfortunes on the date of that fateful advent; and yet the very first time we dined with Almayer there was Willems sitting at table with us in the manner of the skeleton at the feast, obviously shunned by everybody, never addressed by any one, and for all recognition of his existence getting now and then from Almayer a venomous glance which I observed with great surprise. In the course of the whole evening he ventured one single remark which I didn’t catch because his articulation was imperfect, as of a man who had forgotten how to speak. I was the only person who seemed aware of the sound. Willems subsided. Presently he retired, pointedly unnoticed–into the forest maybe? Its immensity was there, within three hundred yards of the verandah, ready to swallow up anything. Almayer conversing with my captain did not stop talking while he glared angrily at the retreating back. Didn’t that fellow bring the Arabs into the river! Nevertheless Willems turned up next morning on Almayer’s verandah. From the bridge of the steamer I could see plainly these two, breakfasting together, tete a tete and, I suppose, in dead silence, one with his air of being no longer interested in this world and the other raising his eyes now and then with intense dislike.

It was clear that in those days Willems lived on Almayer’s charity. Yet on returning two months later to Sambir I heard that he had gone on an expedition up the river in charge of a steam-launch belonging to the Arabs, to make some discovery or other. On account of the strange reluctance that everyone manifested to talk about Willems it was impossible for me to get at the rights of that transaction. Moreover, I was a newcomer, the youngest of the company, and, I suspect, not judged quite fit as yet for a full confidence. I was not much concerned about that exclusion. The faint suggestion of plots and mysteries pertaining to all matters touching Almayer’s affairs amused me vastly. Almayer was obviously very much affected. I believe he missed Willems immensely. He wore an air of sinister preoccupation and talked confidentially with my captain. I could catch only snatches of mumbled sentences. Then one morning as I came along the deck to take my place at the breakfast table Almayer checked himself in his low-toned discourse. My captain’s face was perfectly impenetrable. There was a moment of profound silence and then as if unable to contain himself Almayer burst out in a loud vicious tone:

˝One thing’s certain; if he finds anything worth having up there they will poison him like a dog.˝

Disconnected though it was, that phrase, as food for thought, was distinctly worth hearing. We left the river three days afterwards and I never returned to Sambir; but whatever happened to the protagonist of my Willems nobody can deny that I have recorded for him a less squalid fate.

J. C. 1919.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: