- W empik go
Wykolejeniec - ebook
Wykolejeniec - ebook
Powieść szczegółowo opisuje zgubę Petera Willemsa, nikczemnego, niemoralnego człowieka, który uciekając przed skandalem w Makassar, znajduje schronienie w ukrytej wiosce tubylczej, tylko po to, by zdradzić swoich dobroczyńców z powodu pożądania do córki wodza plemienia. Opowieść przedstawia powracającą postać Conrada, Toma Lingarda, który pojawia się również w „Szaleństwie Almayera” (1895) i „Ratunku” (1920), pojawiają się tu także inne postaci z tych powieści. Dzieło to jest przez wielu uważane za niedoceniane. Conrad romantyzuje środowisko dżungli i jej mieszkańców w stylu podobnym do swojego „Jądra ciemności”.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-709-1 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od autora
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Część druga
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Część trzecia
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Część czwarta
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Część piąta
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwartyOd autora
Wygnaniec z wysp jest drugą moją powieścią w pełnym znaczeniu tego słowa: drugą w pomyśle, drugą w wykonaniu, drugą w samej swojej istocie. Między tą powieścią a _Szaleństwem Almayera_ nie było żadnego wahania, żadnego zarysowanego planu, nieokreślonego zamysłu ani nawet nieokreślonego marzenia o czymkolwiek innym. Dręczyła mnie jedynie wątpliwość, czy po _Szaleństwie Almayera_ powinienem coś jeszcze opublikować. W owych dniach, dziś tak dalekich, doznałem przejmujących wzruszeń. Z morzem nie zerwałem wówczas ani myślami, ani sercem. Naprawdę lgnąłem do niego desperacko, tym bardziej że wbrew własnej woli nie mogłem oprzeć się uczuciu, iż w moim stosunku do niego coś się zmieniło. Skończyłem _Szaleństwo Almayera_ i rozstałem się z nim. Przeminął i sam nastrój. Ale pozostała pamięć o przeżyciu, które nie było związane z morzem ani myślą, ani uczuciem. Przypuszczam, że logiczne podstawy mojej istoty moralnej zostały poważnie zachwiane. Biernie poddałem się naporowi sprzecznych uczuć. Pogrążyłem się w opieszałości. Skoro nie mogłem obrać obu dróg, wolałem nie wybierać żadnej. Odkrycie nowych wartości w życiu jest wstrząsającym przeżyciem: okropną sumą zmagań, pomieszania pojęć, a czasami błądzenia po omacku. Pozwoliłem memu duchowi bezsilnie unosić się nad tym chaosem.
Odpowiedzialność za napisanie tej książki ponosi właściwie pewne wyrażenie Edwarda Garnetta. Pierwszy z przyjaciół, jakich sobie zyskałem piórem, był w owym czasie z natury rzeczy odbiorcą moich zwierzeń. Gdy pewnego wieczora przy obiedzie opowiadałem mu o swoich trudnościach (obawiam się, że musiało go to trochę nużyć), zauważył, że nie widzi potrzeby, bym ostatecznie wytyczał swą przyszłą drogę. Potem dodał: „Ma pan styl, ma pan temperament; czemu nie napisać czegoś jeszcze?” Sądzę, że Edward Garnett bardzo sobie życzył, bym pisał nadal – tak bardzo, jak tego tylko może pragnąć człowiek, który chce wywrzeć wpływ na życie innego człowieka. I wówczas, i – mogę powiedzieć – później był wobec mnie bardzo cierpliwy i łagodny. Co jednak uderza mnie najbardziej w zacytowanym zdaniu, które podsunął mi lekkim, obojętnym tonem, to nie jego łagodność, ale praktyczna mądrość. Gdyby powiedział:” Czemu nie pisać dalej?”, to chyba odstraszyłby mnie na zawsze od pióra i atramentu; ale zwykła sugestia, by „napisać coś jeszcze” nie mogła nikogo odstraszyć ani zniechęcić. I w ten sposób martwy punkt w rozwoju moich spraw został chytrze przezwyciężony. Dokonały tego słowa „coś jeszcze”.
W łagodną londyńską noc około jedenastej szedłem z Edwardem wzdłuż niekończących się ulic rozmawiając o wielu rzeczach; pamiętam, że przyszedłszy do domu usiadłem i napisałem przed zaśnięciem ponad pół strony Wygnańca z wysp. Było to definitywne związanie się – nie chcę powiedzieć: z innym życiem, ale z inną książką. Jest, widać, coś w moim usposobieniu, co nie pozwala mi porzucać na dobre jakiegokolwiek kawałka zaczętej pracy. Odkładałem na bok wiele początków. Odkładałem je ze smutkiem, z niesmakiem, z wściekłością, z melancholią, a nawet z pogardą dla samego siebie; ale nawet w najgorszym wypadku miałem dokuczliwą świadomość, że powrócę do nich.
Wygnaniec z wysp należy do tych powieści, których nigdy nie odkładałem; a chociaż sprawił, że zaliczono mnie” do pisarzy egzotycznych”, nie sądzę, by ranga ta była w czymkolwiek usprawiedliwiona. Nic podobnego! W ogóle nie zauważyłem najsłabszego cienia egzotyzmu w koncepcji lub stylu tej powieści, chociaż z pewnością jest to najbardziej tropikalna z moich opowieści wschodnich. W miarę pisania sama sceneria wywierała na mnie wielki wpływ, dlatego zapewne (teraz mogę to wyznać otwarcie), że sama historia nigdy nie była bliska memu sercu. O wiele bardziej pobudzała wyobraźnię, niż wzruszała. Jeśli idzie o moje uczucie do Willemsa, to żywiłem przekonanie, że nie można przecież nieść pomocy własnemu tworowi. Oczywiście, nie mogłem być obojętny wobec człowieka, na którego głowę złożyłem tyle zła po prostu przez wyobrażenie go sobie takim, jakim jest w powieści – i to w dodatku na bardzo wątłej podstawie. Człowiek, który zasugerował mi postać Willemsa, nie był sam w sobie szczególnie interesujący. Ten pozbawiony zaufania, nielubiany, przeżyty Europejczyk wzbudził moje zainteresowanie swoją dziwną, niepewną i niezwykłą pozycją. Osada ukryta w sercu puszczy, w górze posępnej rzeki, gdzie z białych statków docierał tylko nasz, niechętnie tolerowała jego obecność. Miał zapadłe, gładko wygolone policzki, okazałe szare wąsy i oczy pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Nosił nieskazitelnie czystą piżamę, z przodu ozdobioną licznymi wyszyciami, i słomiane sandały na bosych nogach; chuda szyja była całkiem odsłonięta. W ciągu dnia błąkał się cicho między domami – prawie tak samo niemy jak zwierzę i na pewno o wiele bardziej bezdomny. Nie wiem, co robił ze sobą w nocy. Musiał mieć jakieś miejsce – chatę, budę z liści palmowych, rodzaj szopy, gdzie trzymał brzytwę i zmiany piżam. Wisiała nad nim atmosfera jakiejś tajemnicy, za którą kryła się afera może nie całkiem brudna, lecz z pewnością brzydka. „On wprowadził Arabów na rzekę” – to stwierdzał każdy, kogo o to pytałem – lecz nic poza tym. Musiało się to wydarzyć przed wieloma laty. Ale jakże on ich wprowadził? Chyba nie wniósł ich na ramionach jak kocięta. Wiem, że według Almayera wszystkie jego nieszczęścia rozpoczynały się od daty owego fatalnego zdarzenia. A mimo to spotkałem Willemsa na pierwszym obiedzie właśnie u Almayera. Siedział z nami przy stole niby kościotrup na uczcie, wyraźnie unikany przez wszystkich; nikt się doń nie odzywał. Ze zdumieniem obserwowałem, jak Almayer rzucał mu od czasu do czasu jadowite spojrzenia, co było jedynym przejawem uwagi dla istnienia Willemsa. Ten zaś przez cały wieczór odważył się na jedną tylko prostą uwagę, której nie zrozumiałem, bo miał kiepską dykcję jak człowiek, który zapomniał mówić. Byłem chyba jedyną osobą, która podchwyciła ów dźwięk. Willems speszył się. Niebawem odszedł zupełnie niepostrzeżenie – zapewne w puszczę. Jej ogrom był tuż, niespełna trzysta jardów od werandy, gotów do pochłonięcia wszystkiego. Almayer, rozmawiający właśnie z moim kapitanem, nie przestawał mówić wpatrując się gniewnie w oddalające się plecy. Czyż ten człowiek nie wprowadził Arabów na rzekę?! Mimo to jednak Willems wrócił następnego ranka na werandę Almayera. Z mostku parowca widzieć mogłem wyraźnie tych dwu jedzących razem śniadanie, tete-à-tete, jak przypuszczam, w martwym milczeniu: jeden z miną nie zdradzającą już zainteresowania dla tego świata, drugi podnoszący od czasu do czasu oczy z wyrazem głębokiej odrazy.
Jasne było, że w owym czasie Willems żył z łaski Almayera. Jednakże po powrocie do Sembiru w dwa miesiące później usłyszałem, że udał się na wyprawę w górę rzeki na szalupie parowej należącej do Arabów, by zrobić jakieś odkrycie. Zupełnie nie mogłem ustalić prawdy w tej sprawie, ponieważ wszyscy przejawiali dziwną niechęć do mówienia o Willemsie, Co więcej, byłem nowoprzybyłym, najmłodszym z grona i, podejrzewam, że nie uważano mnie za całkiem godnego zaufania. Niezbyt mnie obchodziło to wykluczenie. Bawiła mnie ogromnie delikatna atmosfera spisków i tajemnic przenikająca wszystkie sprawy związane z interesami Almayera. Almayer był wyraźnie bardzo afektowany. Sądzę, że ogromnie mu brakowało Willemsa. Przybierał złowieszczo zaaferowaną minę i poufnie rozmawiał z kapitanem. Mogłem uchwycić tylko strzępki cedzonych przez zęby zdań. Pewnego ranka, kiedy szedłem wzdłuż pokładu, by zająć swoje miejsce przy stole, Almayer przerwał raptem ściszoną rozmowę. Twarz kapitana była doskonale nieprzenikniona. Po chwili głębokiego milczenia Almayer, jak gdyby nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął głośno złośliwym tonem:
– Jedno jest pewne: jeżeli znajdzie tam coś wartościowego, otrują go jak psa.
Zdanie to, zupełnie oderwane, warto było usłyszeć, chociażby dlatego, że pobudzało do myślenia. Opuściliśmy rzekę trzy dni później i nigdy już nie powróciłem do Sembiru; ale cokolwiek stało się z pierwowzorem mojego Willemsa, nikt nie może zaprzeczyć, że w powieści przeznaczyłem mu los nie tak nędzny.
J.C.
1919Rozdział pierwszy
Kiedy zboczył z prostego i wąskiego szlaku uczciwości – takiej, jak ją rozumiał – uczynił to w przekonaniu, że wróci bezwzględnie na jednostajną, lecz bezpieczną ścieżkę cnoty, z chwilą gdy jego mała wycieczka na przydrożne bagna osiągnie pożądany skutek. Miał to być krótki epizod wśród potoczystej opowieści jego życia, niejako zdanie w nawiasie – rzecz bez znaczenia, wykonana niechętnie, lecz zgrabnie, i prędko zapomniana. Wyobrażał sobie, iż będzie potem mógł w dalszym ciągu patrzeć na blask słońca, rozkoszować się cieniem, oddychać wonią kwiatów w ogródku przed domem. Myślał, że nic się nie zmieni, że jak dawniej będzie mógł tyranizować dobrodusznie żonę Metyskę, spoglądać z pogardliwą czułością na swe blade dziecko o żółtej cerze, opiekować się wyniośle ciemnoskórym szwagrem, który przepadał za różowymi krawatami, nosił lakierki na swych małych nogach i był bardzo pokorny wobec białego małżonka swej szczęśliwej siostry. Wszystko to stanowiło rozkosze jego życia; nie był w stanie zrozumieć, że moralne znaczenie jakiegoś jego czynu mogłoby wpłynąć ujemnie na samą istotę rzeczy; że mogłoby przyćmić blask słońca, zniweczyć woń kwiatów, uległość żony, uśmiech dziecka, lękliwy szacunek Leonarda Da Souza i całej jego rodziny. Uwielbienie tych ludzi było największym jego zbytkiem. Wykańczało i uzupełniało jego egzystencję utrwalając w nim nieustannie poczucie bezsprzecznej wyższości. Lubował się w pospolitych kadzidłach palonych przed ołtarzem białego człowieka, zaufanego urzędnika firmy Hudig i Ska – tego szczęściarza, który wyświadczył zaszczyt członkom rodziny Da Souza żeniąc się z ich córką, siostrą, kuzynką – który się wybił i zajdzie na pewno bardzo wysoko.
Rodzina Da Souza stanowiła liczną, niechlujną gromadę, gnieżdżącą się na krańcach Makassaru w zniszczonych bambusowych domkach otoczonych zaniedbanymi dziedzińcami. Traktował krewnych żony z góry – może nawet lekceważąco; nie miał złudzeń co do ich wartości. Była to banda leniwych Metysów; zapatrywał się na nich trzeźwo – na tych chudych, drobnych mężczyzn w różnym wieku, obszarpanych i nieumytych, którzy wałęsali się bez celu, szurając pantoflami; na te nieruchawe stare kobiety, wyglądające jak potworne wory z różowego perkalu wypchane bezkształtnymi bryłami tłuszczu i rozmieszczone na zbutwiałych rotanowych krzesłach po cienistych zakątkach werand pełnych kurzu; na te smukłe, długowłose młode kobiety o wielkich oczach i żółtej cerze, snujące się wśród brudu i śmieci swych mieszkań tak ociężale, jakby każdy ich krok miał być ostatni. Słuchał krzykliwych kłótni tych ludzi, wrzasku ich dzieciarni, pochrząkiwania ich świń; czuł zapachy płynące od kup śmieci na ich dziedzińcach i przejmowało go obrzydzenie.
Ale żywił i odziewał tę bandę niechlujów, zwyrodniałe potomstwo zwycięzców portugalskich; był ich opatrznością, pobudzał ich do pochlebstw i czuł się uszczęśliwiony, gdy na jego cześć wyśpiewywali pochwały, tkwiąc w lenistwie, w brudzie nieopisanym i beznadziejnym. Potrzeby ich były duże, lecz mógł obdarzyć ich wszystkim, czego chcieli, nie rujnując się bynajmniej, W zamian miał milczący lęk, gadatliwe uwielbienie, hałaśliwą cześć. Pięknie jest być opatrznością i dzień w dzień o tym słyszeć. Daje to człowiekowi poczucie bezmiernej wyższości, a Willems się w tym lubował. Nie zgłębiał swych uczuć, lecz chyba najwyższą jego rozkoszą była głęboko zakorzeniona, choć nie wyrażana, pewność, że gdyby cofnął hojną dłoń, te wielbiące go istoty umarłyby z głodu. Hojność jego zdemoralizowała ich wszystkich. Łatwo to przyszło. Odkąd się do nich zniżył i poślubił Joannę, wszyscy jej krewni stracili tę nikłą zdolność i siłę do pracy, jaką mogliby z siebie wydobyć pod naciskiem konieczności. Żyli teraz z jego woli i łaski. Była to potęga. Wilierns rozkoszował się nią.
Na innej, może niższej płaszczyźnie, nie brakowało mu mniej złożonych, lecz bardziej konkretnych rozrywek. Lubił proste gry polegające na zręczności, na przykład bilard; a także grę mniej prostą i wymagającą zręczności zupełnie innego rodzaju – pokera. Był najzdolniejszy z uczniów pewnego Amerykanina o spokojnych oczach i lapidarnej mowie, który wychynął tajemniczo z pustki Pacyfiku i znalazł się w Makassarze, gdzie się obijał czas jakiś wśród wirów miejskiego życia, po czym równie zagadkowo rzucił Makassar dla słonecznej samotności Oceanu Indyjskiego. Pamięć o cudzoziemcu z Kalifornii została uwieczniona w pokerze – ta gra stała się odtąd popularna w stolicy Celebesu – oraz w tęgim cocktailu, którego przepis po dziś dzień przekazują sobie w dialekcie kwantuńskim Chińczycy, najlepsi kelnerzy hotelu „Sunda”. Willems był znawcą trunków i adeptem gry w pokera. Nie chlubił się zbytnio tymi talentami. Lecz zaufaniem, którym darzył go zwierzchnik Hudig, pysznił się i przechwalał natrętnie. Wypływało to z wielkiej dobroduszności Willemsa i przesadnego poczucia obowiązku względem samego siebie oraz świata w ogóle. Czuł tę nieodpartą potrzebę pouczania ludzi, która łączy się ściśle z wielką ignorancją. Każdy ignorant wie o jakiejś jednej rzeczy, i właśnie ta rzecz jest jedynie godna poznania; zapełnia cały jego horyzont. Willems posiadał wiedzę o sobie.
Począwszy od dnia, kiedy pełen złych przeczuć uciekł z holenderskiego wschodnio – indyjskiego statku na redzie Semarangu, zaczął się nad sobą zastanawiać, rozpatrywać swe właściwości, swe talenty – owe cechy, które pomogły mu wziąć los za łeb i zapewniły korzystne stanowisko, jakie obecnie zajmował. Skromny z natury, nie miał do siebie zaufania, więc też powodzenie zdumiało go, prawie przestraszyło; a gdy się wreszcie opanował po wielokrotnych wstrząsach zdumienia, stał się wściekle zarozumiały. Uwierzył w swoje wielkie zdolności i swoją znajomość świata. Niechże i inni dowiedzą się o nich – dla własnego dobra i dla większej chwały jego, Willemsa. Wszyscy ci życzliwi ludzie, co go klepali po plecach i witali hałaśliwie, powinni korzystać z jego przykładu. Oto dlaczego Willems musi mówić o sobie.
Opowiadał też wszystko sumiennie. Po południu wykładał przy kawiarnianym stoliku swoją teorię powodzenia, maczając od czasu do czasu wąsy w drobno potłuczonym lodzie cocktailu; wieczorem zaś rozprawiał często przy bilardzie, z kijem w ręku, wobec jakiegoś młodocianego słuchacza. Kule bilardowe stały nieruchomo, jakby też zasłuchane, pod żywym blaskiem naftowych lamp wiszących nisko nad suknem i ocienionych kloszami; daleko w cieniu wielkiego pokoju znużony markier Chińczyk stał oparty o ścianę; maska jego twarzy pozbawionej wyrazu wyglądała blado pod mahoniową tablicą do zapisywania punktów, powieki opadały mu sennie wskutek zmęczenia wywołanego późną godziną, a szemrzący monotonnie potok niezrozumiałych słów płynął wciąż z ust białego. Zapadała nagła przerwa w rozmowie; potem gra rozpoczynała się znów głośnym stukiem i ciągnęła się jakiś czas wśród płynnego, cichego warkotu oraz przytłumionych, głuchych uderzeń, gdy kule toczyły się zygzakami ku niezawodnie udanemu karambolowi. Przez wielkie okna i otwarte drzwi wpływała słona wilgoć morza, słaba woń szlamu i kwiatów z hotelowego ogrodu, mieszając się z zapachem nafty płynącym od lamp i występując coraz silniej w miarę posuwania się nocy. Gdy gracze schylali się, aby uderzyć kule, głowy ich nurkowały w światło, odskakując po chwili żwawo w zielonawy mrok wielkich kloszów – zegar tykał miarowo, niewzruszony Chińczyk powtarzał wciąż liczby bezdusznym głosem jak wielka gadająca lalka – i Willems partię wygrywał.
Zaznaczał, że robi się późno i że jest człowiekiem żonatym, mówił protekcjonalnie dobranoc i wychodził na długą, pustą ulicę. O tej godzinie biały kurz na drodze wyglądał jak olśniewający pas księżycowego światła, a oko szukało spoczynku w ciemniejszym blasku rzadkich naftowych latarni. Willems szedł do domu wzdłuż murów, przez które przelewała się bujna ogrodowa roślinność. Domy na prawo i lewo kryły się za czarnymi masywami rozkwitłych krzewów. Willems miał ulicę wyłącznie dla siebie. Szedł pośrodku, a jego cień sunął przed nim uniżenie. Willems patrzył nań z upodobaniem. Cień szczęściarza! Trochę mu się kręciło w głowie od coctailów i upojenia własną chwałą.
Jak często ludziom opowiadał, przybył na Wschód przed czternastu laty i był chłopcem do sprzątania kajut. Zupełnie małym chłopcem. I jego cień musiał być mały; Willems nie zdawał sobie wówczas sprawy, że nie posiada nic, że nawet własnego cienia nie śmiałby nazwać swoją własnością. A teraz patrzył na cień zaufanego urzędnika firmy Hudig i Ska, wracającego do domu. Cóż za wspaniały los! Jakie łaskawe jest życie dla szczęśliwych graczy! Willems wyszedł zwycięsko z gry życia, a także i z partii bilardu. Przyśpieszył kroku, pobrzękując wygranymi pieniędzmi i myśląc o pamiętnych dniach, które znaczyły jego drogę. Wspomniał wyprawę na Lombok po kuce – pierwszy ważny interes powierzony mu przez Hudiga; potem przebiegł myślą inne, ważniejsze sprawy: tajny handel opium, nielegalną sprzedaż prochu, wielką transakcję przemycaną bronią, trudną aferę z radżą Guaku. Tę ostatnią przeprowadził tylko dzięki odwadze; stawił czoło dzikiemu władcy w jego własnej izbie obrad, przekupił go pozłacaną oszkloną karetą, która – jak wieść niesie – służy teraz za kojec dla kur; zasypał go argumentami; nabrał go co się zowie. Oto jak się zdobywa powodzenie. Willems potępiał prymitywną nieuczciwość, która sięga do cudzej kasy; można przecież prawo omijać i naciągać zasady handlu do ostateczności. Niektórzy nazywają to oszustwem. Są to durnie, jednostki słabe, godne pogardy. Ludzie mądrzy, silni, szanowani w skrupuły się nie bawią. Gdzie wchodzą w grę skrupuły, tam siła jest wykluczona. Willems pouczał o tym często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.
Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranym towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnym uniesieniem i żalem. Tam, w hotelu, nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać i przygotować dla niego cocktailu, i słuchać cierpliwie? Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno słowo przyjdą wszyscy, zasiądą milcząc w nocnym odzieniu na twardej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.
Żona! Wzdrygnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz – na początku. Tylko jeden raz. A teraz, gdy pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża; stała bez słowa, nie śmiała drgnąć, ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwym: „Idź spać, niedojdo”. Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, z ulgą, lecz niewzruszona.
Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.
Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Po cóż, u diabła, dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak – potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz zdążał w chłodnym blasku księżyca, I plemię Da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona – wraz z żoną Metyską i wszystkim innym! Hura! Zobaczył, że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów... Kto to krzyknął: hura?... Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.
Za Willemsem, na lewo, żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Ska, palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.
– O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się, pijany – powiedział pan Vlinck przez ramię. – Widziałem, jak podskoczył i wywijał kapeluszem.
Zgrzytanie żwiru ustało.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.