- W empik go
Wykradziona z zakonu. Opowieść prawdziwa - ebook
Wykradziona z zakonu. Opowieść prawdziwa - ebook
Anna i Mirek mieli jasno sprecyzowane cele i robili wszystko, by je zrealizować. Ona była zakonnicą, a on pełnił służbę wojskową. Przypadkowe zdarzenia sprawiły, że ich ścieżki nieoczekiwanie się skrzyżowały. Podczas wykonywania codziennych obowiązków zrodziło się między nimi uczucie tak silne, że przełamało wszelkie społeczne bariery. „Wykradziona z zakonu” to romantyczna historia przedstawiona w formie wypowiedzi dwójki zakochanych w sobie ludzi, którzy musieli stawić czoła wielu przeciwnościom, żeby móc być razem.
Czy poświęcenie w imię miłości może zakończyć się happy endem, jeśli uwierzymy w to wyjątkowo mocno?
Książka wydana przez Wydawnictwo Nie powiem, Hm... zajmuje się dystrybucją.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68177-22-0 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza opowieść oparta jest na autentycznej historii, którą główni bohaterowie postanowili opowiedzieć po latach. Ze względu na możliwość rozpoznania ich tożsamości zmieniłam im imiona. Nie wymieniłam też nazw niektórych miejscowości czy miejsc, w których przebywali na poszczególnych etapach życia.
Słuchałam przez wiele tygodni kolejnych opowieści, snutych raz przez Annę, raz przez Mirka. Ujęła mnie naturalność ich narracji, ukazująca normalność i przyziemność opisywanych zdarzeń, chwilami jednak zaskakujących nagłymi, barwnymi zwrotami, oddającymi poczucie zagrożenia, a czasem znowu rozbawiających komizmem.
Doszłam w końcu do wniosku, że warto utrwalić koleje losów tych dwojga wówczas młodych osób i łączące ich niezwykłe zdarzenia. Udało mi się ich przekonać do spisania tej relacji, a przywołane tym wspomnienia stały się dla nich pretekstem do refleksji nad przebytą życiową drogą. U mnie wywołały sporo wzruszenia i zachęciły do podjęcia próby przeanalizowania egzystencjalnego aspektu życia.
Takie wydarzenia nie są z pewnością wyjątkiem wśród ludzkich losów, ale ich niezwykły przebieg wart jest utrwalenia w formie pisanej. W swoim sednie jest to bowiem historia romantyczna, nawet jak na standardy epoki, w której się wydarzyła. Gdyby miała miejsce w czasach średniowiecza lub romantyzmu, byłaby zapewne jeszcze bardziej kontrowersyjna. Zaczęła się jednak na początku lat 90. dwudziestego wieku, a jej epilog przypadł na pierwsze lata dwudziestego pierwszego wieku. Jeśli rozegrałaby się choćby sto lat wcześniej, mogłaby mieć o wiele bardziej dramatyczny przebieg i zakończenie. W tym przypadku, mimo wielu przeciwności i zaskakującego toku, wszystko potoczyło się pomyślnie i doprowadziło do pozytywnego finału, a z biegiem lat – do jeszcze bardziej radosnych następstw.
Niewątpliwie zadecydowało o tym silne uczucie dwojga młodych ludzi, jakby żywcem wyjęte z epoki romantyzmu, powstałe w mało sprzyjających warunkach, które w dużym stopniu utrudniały jego przetrwanie. Mogło pozostać zwykłym zauroczeniem, ciekawą życiową przygodą, ale okazało się silniejsze, a wytrwałość i determinacja stały się kluczowym warunkiem jego triumfu. Annie i Mirkowi nie zabrakło woli walki.
Zastanawiałam się podczas pisania nad przyczynowością tych wydarzeń.
Często mówi się o znaczeniu przypadku. Jedni w niego wierzą, inni go negują, uważając za prawdziwe zrządzenie losu lub działanie wyższych sił, które doprowadzają do zaistnienia niezwykłych rezultatów.
Czy można mówić o przypadku w opisanej historii dwójki bohaterów, których życiowe okoliczności były tak bardzo odmienne? Pozorny zbieg wydarzeń doprowadził do spotkania w miejscu, gdzie realizowali swoje życiowe powołanie i obowiązki, a z czasem do połączenia ich losów w niewiarygodnie trudnych warunkach – bo należy pamiętać, że Anna była siostrą w zgromadzeniu zakonnym.
Czy faktycznie ich drogami pokierował przypadek, czy jakieś inteligentniejsze od nas istnienia? Czasem wydaje się, że decyzje podejmujemy sami lub ktoś wszystko z góry ustala, jednak decyzje te prowadzą do bardzo konkretnego celu, o którym możemy nie mieć nawet pojęcia.
Po wielu wspólnych rozmowach z Anną i Mirkiem i po uzyskaniu ich akceptacji podjęłam decyzję, że warto zapoznać Czytelników z tą historią od samego początku, w całości. Opowiadają ją oni sami – wiele lat później, prowadząc już wspólne życie wraz z trójką dzieci.
AutorkaANNA
Anna Maria przyszła na świat w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku.
– Urodziłam się w niewielkiej i pięknej miejscowości w południowej Polsce, o statusie uzdrowiska, usytuowanej nad malowniczo wijącą się rzeką. Moja pięcioosobowa rodzina funkcjonowała skromnie w niewielkim domku przytulonym do zbocza wzgórza, na uboczu miejscowości. Miałam już znacznie starsze rodzeństwo, dwóch braci i siostrę. Dla nas wszystkich niewiele było miejsca w małym domu, więc kolejno każde z nich dążyło do ukończenia potrzebnych szkół i usamodzielnienia się. Ojciec prowadził małą piekarnię i sklepik z nabiałem, mama pomagała mu w pracy. Dobrze radziła sobie z rachunkami, więc zajmowała się w piekarni prowadzeniem księgowości i sporządzaniem niezbędnej korespondencji. Była na stałej rencie z powodu dużej niesprawności prawej i częściowo lewej ręki. Przyczyną tego stanu był nieszczęśliwy wypadek w dzieciństwie, pod koniec wojny jej brat przyniósł do domu niewybuch i dał do przytrzymania młodszej siostrze. Pocisk wybuchł. Dziesięcioletnia wówczas mama doznała dotkliwych obrażeń rąk. Z powodu tej kontuzji przeszła w wieku dorosłym na rentę. Mając już po wielu latach rodzinę, zajmowała się, oprócz pracy w piekarni, przydomowym dobytkiem i wychowywaniem dzieci. O okolicznościach mojego przyjścia na świat opowiadała mi nieraz po latach. Przedstawiało się to nawet humorystycznie.
Mama, krzątając się po podwórku któregoś ciepłego sierpniowego dnia, usłyszała wesoły głos sąsiada z pobliskiego gospodarstwa:
– Witam, sąsiadko. Przyjemną mamy pogodę, sierpień całkiem ładny. Zauważyłem, że coś nasz bocian już dosyć długo krąży nad waszym domem – zakończył z przyjaznym uśmiechem.
– Jakby chciał co przynieść – odparła mama, odwzajemniając uśmiech, chociaż nie było jej tak całkiem do śmiechu.
Mama potwierdziła, że bocian rzeczywiście z upodobaniem krążył wtedy w pobliżu i nadlatywał nad nasz niewielki domek. Bociania rodzina gniazdowała od lat nad pobliskim potokiem. Młode prawie dorosły i zbierały siły do opuszczenia gniazda. A mama faktycznie od niedawna czuła się inaczej. Miała już trójkę dzieci, więc znała to przeczucie. Mojemu tacie nic na razie nie wspominała, chociaż zaskoczył ją pewnego dnia komplementem:
– Coś ostatnio pięknie wyglądasz, jak różyczka.
– Oj, niedługo rozkwitnę. Zobaczysz, jaki będziesz zaskoczony – odparła mama niby zdawkowo, ale też nieco rozbawiona.
Mimo wszystko czuła się dziwnie, bo trójka dzieci była już duża, w wieku niemal od jedenastu do osiemnastu lat…
– Ale co robić– rozmyślała. – Jak Bóg daje życie, to trzeba je przyjąć.
Miesiące mijały na zwyczajowych zajęciach. Praca, dzieci, dom. Nadeszła wiosenna pora i czas moich narodzin, kolejnego członka rodziny. Kiedy tato przyjechał do szpitala, okazało się, że urodziła się dziewczynka.
– No to mamy drugą córkę – zagadnął do mamy. – Jest ich teraz po równo, dwóch chłopaków i dwie dziewczyny. Katarzyna już duża, to się zajmie małą, jak będzie trzeba.
Kiedy wrócił do domu, oznajmił wyczekującej niecierpliwie trójce rodzeństwa, że mają siostrę.
– U mamy i małej wszystko w porządku – powiadomił spokojnie i zaraz dodał poważnym tonem. – To macie teraz bojowe zadanie. Zanim mama wróci ze szpitala, macie wymyślić dla siostry imię.
Mimo że moje rodzeństwo było już duże, wesoło i z zapałem zabrało się do wymyślania imienia, jak wynikało z ich późniejszych wspomnień. Opowiadali, ile mieli przy tym zabawy.
– Może damy Radosława, Radzia? – zaproponował rozbawiony najstarszy brat.
– Co ty, takie głupie? – odparowała siostra. – Ja chciałabym Zosię.
– A ja wolałbym Pelagia – zaproponował Wojtek.
Wszyscy wybuchli śmiechem na dźwięk imienia, które było znane z satyrycznych wówczas programów kabaretowego duetu, Bohdana Smolenia i Zenona Laskowika, gdzie pierwszy z nich komicznie odgrywał rolę Pelagii.
– A ja chcę Petronelę – ponownie zawołał wesoło najstarszy z rodzeństwa.
Pomysły się mnożyły i długo padały żartobliwe propozycje, a rodzeństwo świetnie się bawiło, wymyślając dla mnie kolejne imiona.
– Klaudyna, Bronia, Lilunia. O! Albo Agata.
– Tak, ta co nogą zamiata – zawołała rozbawiona Kasia.
I znowu śmiech i wymyślanie następnych, coraz zabawniejszych imion. Zaśmiewali się podobno do łez.
Wreszcie mama wróciła do domu z małą dziewczynką.
– No to mamy w domu Annę – oznajmił zdecydowanie tata. – Będzie miała na imię Anna Maria.
– No tak! – odezwała się rozczarowana Kasia – bo twoja ulubiona piosenka, to Anna MariaCzerwonych Gitar. To po co kazałeś nam wymyślać imiona?
– A po to, żebyście mieli zajęcie – odparł zadowolony ojciec.
– Przynajmniej mieliśmy dobrą zabawę – dodał ugodowo Wojtek. – Żebyście wiedzieli z mamą, jakie mieliśmy pomysły?
– To lepiej się stało, że ja wymyśliłem – podsumował wtedy tata.