- promocja
Wyleczeni - ebook
Wyleczeni - ebook
Zrób rachunek sumienia, zanim trafisz do szpitala.
Kiedy pielęgniarki znajdują w dyżurce ciało zastępcy ordynatora, cień pada na cały personel słynnego warszawskiego szpitala. Mnożą się plotki i domysły – zamordowany lekarz nie był lubiany w środowisku i wielu miało powody, by się na nim zemścić. Śmierć doktora nie odbija się jednak szerokim echem w mediach. Głównym tematem wiadomości są brutalne morderstwa kobiet w mokotowskich parkach.
Młoda lekarka Marta Wolska przeżywa trudny okres – po rozwodzie próbuje skupić się na pracy, lecz nie może uwolnić się od bolesnych wspomnień z dzieciństwa. Dziwne zbiegi okoliczności sprawiają, że zaczyna podejrzewać, iż jest w jakiś sposób powiązana zarówno z morderstwem w szpitalu, jak i z „Bestią z Mokotowa”. Podczas interwencji policji poznaje przystojnego komisarza. Wkrótce połączy ich nie tylko namiętność…
Wyleczeni to pierwszy napisany przez lekarza polski thriller medyczny, w którym wielopoziomowa intryga kryminalna łączy się z sugestywnym obrazem szpitalnej rzeczywistości widzianej od środka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-326-8 |
Rozmiar pliku: | 694 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Warszawskim Szpitalu Klinicznym im. Wandy Błeńskiej straszyło. Przedmioty zmieniały położenie, szafki same się otwierały, a opowieści o tym, co działo się nocami w podziemnym łączniku między budynkami oddziałów, mroziły słuchaczom krew w żyłach. W zasadzie nikogo to nie dziwiło — miejsca z taką przeszłością często bywają nawiedzone.
O przeszłości Warszawskiego Szpitala Klinicznego można by napisać całe tomy. Wybudowany w dziewiętnastym wieku w sytuacji szerzącej się epidemii cholery, szpital służył początkowo jako izolatorium, w którym chorzy mieli dojść do zdrowia lub odejść na zawsze. Jednak niespodziewanie dla wszystkich zaczął obrastać w oddziały, nie tylko zakaźne. Solidna i praktyczna budowla szybko stała się dumą mieszkańców stolicy. Na swoje nieszczęście, lata później, szpital przykuł uwagę także Niemców, którzy w 1942 roku urządzili tu siedzibę Vernichtungskommando — specjalnej jednostki, zajmującej się wywozem warszawiaków do obozów zagłady. W piwnicach szpitalnych powstało więzienie dla powstańców, a w ogrodzie, między lipami i krzewami derenia, Niemcy regularnie przeprowadzali ich egzekucje. Kolejne dekady nie okazały się dla szpitala łaskawsze: w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, podczas rozbudowy oddziału kardiologicznego, w podziemiach budynku natrafiono na stary magazyn, gdzie w zapomnieniu leżało sześć ton pozostawionego przez Niemców trotylu. Komunistyczne władze nie zgodziły się na ewakuację pacjentów — z niewiadomych przyczyn akcję usuwania materiałów wybuchowych postanowiono przeprowadzić po cichu, nocą. Trwała prawie dwa tygodnie i niewiele brakowało, by zakończyła się sukcesem. Wybuch nastąpił niespodziewanie, kiedy usuwano ostatnie partie trotylu. Zginęli prawie wszyscy pacjenci i personel budynku, pod którym mieścił się magazyn, a także wielu przebywających w sąsiednich pawilonach.
Dziś Warszawski Szpital Kliniczny im. Wandy Błeńskiej jest najlepszym szpitalem w województwie, a w opinii wielu — w całej Polsce. Słynie z kompetencji personelu medycznego, jakości wykonywanych badań oraz skuteczności przeprowadzanych zabiegów. O tragicznych kartach historii przypomina jedynie kamienna tablica przy wejściu. A także fakt, że w szpitalu straszy.
Doktor Robert Szymański znał przeszłość szpitala, w którym pracował od prawie dwudziestu lat. Słyszał również opowieści personelu i pacjentów o dziwnych wydarzeniach, tajemniczych dźwiękach i ulotnych postaciach widywanych podczas nocnych dyżurów. Uważał je wszystkie za wyssane z palca. Spędzał w szpitalu co najmniej dwie noce w tygodniu, ale nigdy nie był świadkiem żadnych paranormalnych zdarzeń. Dlatego nie lubił, gdy ktoś opowiadał bajki o szpitalnych duchach i dosadnie reagował, gdy je słyszał.
Robert Szymański nie lubił wielu rzeczy. Na przykład nie lubił też sobót. Soboty oznaczały pobudkę o 6.30, pośpieszne golenie, śniadanie w samochodzie i narastającą irytację pojawiającą się już na parkingu „Błeńskiej”, jak potocznie nazywano szpital. Irytacja przeradzała się w złość, kiedy mijał budkę ochrony przy wejściu do szpitala, i w prawdziwą furię, gdy na jego drodze stawały znajome twarze współpracowników. Szymański od dłuższego czasu regularnie dyżurował w soboty, czego szczerze nie znosił. W ogóle konieczność przebywania na terenie szpitala była dla niego najgorszą formą tortury. Jednak dzięki sobotom miał wolne poniedziałki, a to właśnie poniedziałki były jego siłą napędową, źródłem energii do działania przez cały tydzień. Poniedziałki były tylko jego i tylko dla niego, w poniedziałki oddawał się wyłącznie ulubionym czynnościom i nic nie mogło tego zmienić.
Teraz musiał przeżyć kolejną frustrującą sobotę w „Błeńskiej”. Zawsze zaczynał od porannego obchodu na oddziale zakaźnym, po którym czytał zlecenia dla chorych. Co prawda istniała zasada, że w piątki wszystkim pacjentom w stanie stabilnym ustalano zlecenia aż do poniedziałku, ale doktor Szymański miał swoje zdanie na temat rodzajów nawodnienia czy kombinacji poszczególnych leków, więc często zdarzało się, że zlecenia lekarzy prowadzących zmieniał.
Tak, doktor Szymański ubolewał nad tym, że otaczali go wyłącznie durnie. Zwłaszcza ordynator oddziału zakaźnego, Tomasz Czechowski. Szymański męczył się z nim już pięć lat. Przybysz znikąd, pojawił się tuż przed zamknięciem konkursu na ordynatora i odebrał Szymańskiemu wymarzone stanowisko. Ordynatura miała być ukoronowaniem jego kariery lekarskiej. Kariery, która co prawda była chwilami wyczerpująca, ale miała też i liczne zalety. Niestety, wszystko poszło nie po jego myśli i Szymański musiał zadowolić się stanowiskiem zastępcy ordynatora — najgorsze, co mogło mu się przytrafić. Wiązało się to praktycznie z samymi obowiązkami i jedynie kilkoma przywilejami.
Na dodatek ordynator okazał się być cwanym idiotą. Że idiotą — tym akurat Szymańskiego nie zaskoczył. Wiedza medyczna Czechowskiego kończyła się na poziomie szpitala powiatowego, a tego właśnie Szymański spodziewał się po protegowanym dyrektorki szpitala, której dotychczasowa polityka kadrowa była prowadzona zgodnie z zasadą „mierny, ale wierny”. Regułę tę można by wygrawerować na mosiężnej tabliczce na drzwiach jej gabinetu. Ale przebiegłość nowego ordynatora była dużą niespodzianką. W mistrzowski sposób wykręcał się od podejmowania trudnych decyzji, a zwłaszcza podpisywania się pod nimi. Unikał również konfrontacji z własnymi pracownikami, co skutkowało tym, że obiecywał wszystkim wszystko, a później nawarzone piwo kazał pić Szymańskiemu. Nie żeby Szymański nie lubił roli złego szefa, ba, Szymański nie musiał niczego odgrywać. Krzyżowanie planów i grzebanie nadziei podwładnych sprawiało mu przyjemność. Ale fakt, że musiał to robić w ramach przysługi dla Czechowskiego, którym gardził, było dla niego torturą. Niewdzięczny drań, nawet nie widział, albo udawał, że nie widzi, ile pracy kosztowało Szymańskiego trzymanie oddziału w ryzach i nadzór nad tą bandą niekompetentnych idiotów-lekarzy. Tylko Szymański był w stanie utrzymać tę wielką machinę w ruchu i nie dopuścić, by jakiś jej element zaczął szwankować.
Ordynator zajęty był pilnowaniem własnych interesów, zwłaszcza po tym, jak dzięki swoim koneksjom został konsultantem wojewódzkim. Trzecia żona i piąte dziecko w drodze skłaniały go bardziej do skupiania uwagi na tej czy innej pani Klaudii z Lekopharmy niż na pracy oddziału. Cały szpital opowiadał po cichu o „drobnych” prezentach, jakie Czechowski otrzymywał od firm farmaceutycznych w zamian za wyniki badań klinicznych. Na dodatek badań, do których, poza przybiciem swej ordynatorskiej pieczątki, nie przyłożył nawet małego paznokcia. Wszystko robił on, Robert Szymański, narażając swoją reputację, być może nawet i przyszłą profesurę, a otrzymując w zamian jakieś ochłapy z pańskiego stołu. Na szczęście wkrótce miało się to zmienić. Szymański miał plan, jak pozbyć się tego i kilku innych problemów ze swego życia, raz na zawsze.
Tymczasem trzecią noc w tym miesiącu spędzał w „Błeńskiej”. I nie ostatnią — kolejna rezydentka w ciąży i kolejne nieplanowane dyżury przypadły w spadku do obsadzenia również jemu. Czuł się upokorzony, że mimo funkcji, jaką pełnił, część dyżurów musiał obstawić sam. Oczywiście, jak tylko dowiedział się o dodatkowych dyżurach, natychmiast wpisał je wszystkie do grafiku Marty Wolskiej. Jednak ta mała żmija zrobiła z tego powodu taką awanturę, że dwa z nich musiał ostatecznie zostawić sobie. Marta Wolska… Gdy tylko powiedzie mu się z ordynatorem, zajmie się nią. Za często wchodziła mu w drogę i drażniła go swą bezczelnością. Niebieskimi oczami i szerokim uśmiechem tak owinęła sobie wszystkich wokół palca, że tańczyli w takt każdej melodii, którą im zagrała. „Nasza Martusia obroniła doktorat w wielkim stylu”, „nasza Martusia otrzymała najwięcej podziękowań od pacjentów”, „nasza Martusia udzieliła świetnego wywiadu na temat szczepień”, „nasza Martusia miała rewelacyjne wystąpienie na konferencji hepatologicznej”. Nie mógł już tego słuchać. Doskonale wiedział, że Marta była złośliwą manipulantką i sprawnie wykorzystywała ludzi do własnych celów. A ci jej na to pozwalali, jak stado baranów.
Tak, na nią również przyjdzie czas. Już niedługo. Tymczasem przejrzał karty zleceń i z wielką satysfakcją wprowadził poprawki. Również pacjentom Marty, bo wiedział, że każda taka zmiana bardzo ją irytuje. Oddał karty do dyżurki pielęgniarek, pouczając je przy okazji, jak prawidłowo zakładać sterylne rękawiczki. Naprawdę, za jakie grzechy musi pracować z tymi wszystkimi idiotami? Na szczęście nikt z pacjentów nie potrzebował interwencji lekarza, więc na jakiś czas mógł zamknąć się w swoim gabinecie. Wyjął prywatnego laptopa i podłączył się do ogólnodostępnego wi-fi. Sieć była przeznaczona dla pacjentów całego szpitala, dlatego przeciążona i wolna, ale wolał nie ryzykować logowania do sieci dla personelu. Za głupie błędy zawsze płaci się najwyższą cenę, o czym wielokrotnie się przekonał. Na szczęście na cudzej skórze. Wpisał z pamięci adres strony i wcisnął Enter. Logowanie, jak zwykle, trwało wieki, ale wiedział, że ostrożność jest konieczna. Ogarnęła go błogość, jak zawsze, kiedy mógł przeglądać nowe materiały. Na wszelki wypadek nie zapisywał ich na dysku komputera, ale uważnie studiował przez kilka minut te najbardziej interesujące. W takich chwilach problemy znikały, a czas przestawał płynąć. Szymański nie widział i nie słyszał niczego poza treścią, którą chłonął z laptopa… Klik… Klik… Klik…
W najciemniejszym kącie dyżurki lekarskiej coś delikatnie zaszeleściło, jakby kartka przewrócona w książce. Po chwili dźwięk powtórzył się, tym razem głośniejszy. W normalnych warunkach doktor Szymański zainteresowałby się jego pochodzeniem. W końcu poza nim samym, nikogo w zamkniętym na klucz gabinecie nie było, a przynajmniej być nie powinno. Ale Robert Szymański nawet nie drgnął. Nie mógł, ponieważ od dwóch godzin już nie żył.
ROZDZIAŁ 2
Marta Wolska pragnęła snu. Ostatnio dyżurowała jeszcze częściej niż zwykle, a rutynowo brała dyżurów znacznie więcej, niż powinna. Miała nadzieję, że wyśpi się dzisiejszej nocy, ale nic z tego nie wyszło. Znów przyśnił się jej ten sen.
Była małą dziewczynką schowaną w wiklinowym koszu, w rogu ciemnego pokoju. Zagrzebana w pluszowych zabawkach, ściskała w rękach jedną z nich. Była przerażona. Z sąsiedniego pokoju, pokoju rodziców, dobiegały krzyki. Marta chciała pobiec do nich, sprawdzić, dlaczego krzyczą, ale strach kazał jej nie opuszczać kryjówki. Słyszała krzyki nie tylko matki i ojca. W pokoju były jeszcze inne osoby i to Martę najbardziej niepokoiło. Te osoby nie wydawały się miłe, wykrzykiwały paskudne słowa i zadawały pytania, na które ojciec niezmiennie odpowiadał: „nie wiem” lub „naprawdę nie wiem”. Słyszała płacz matki i bała się jeszcze bardziej. Zobaczyła, jak matka wczołguje się do jej pokoju. Marta ledwie ją poznała — matka miała opuchniętą i zakrwawioną twarz, krew malowała plamy na jej ubraniu i pozostawiała szkarłatne smugi na podłodze. Za matką do pokoju wszedł mężczyzna, którego Marta nigdy wcześniej nie widziała. Przez chwilę obserwował matkę, która spojrzała w stronę pustych łóżek dzieci. „Jeśli chcesz je jeszcze zobaczyć, nakłoń męża do współpracy” — powiedział mężczyzna. Głos miał zaskakująco miły, wygląd sympatycznego sąsiada, który, jeśli się go o to poprosi, kupuje bułki i pożycza cukier. Ale mili sąsiedzi nie robią rzeczy, które nastąpiły później — mężczyzna zaczął kopać matkę w brzuch, i to tak długo, aż przestała się ruszać. Marta chciała krzyczeć, biec do matki i ją ratować, ale nie mogła wykonać najmniejszego ruchu. Nie była w stanie nawet płakać. Ale musiała patrzeć.
Do pokoju wszedł drugi mężczyzna i chwilę rozmawiał z tym o miłym głosie. Marta nie słyszała o czym. Po jego wyjściu mężczyzna, ten o miłym głosie, pochylił się nad matką i zadał pytanie, na które nie uzyskał odpowiedzi. Na jego twarzy pojawił się gniew. Serce Marty biło coraz szybciej. W ręku mężczyzny pojawił się nóż. Marta widziała wszystko bardzo wyraźnie w świetle lampy-stokrotki, którą Kamila, jej siostra, dostała w prezencie od ojca i której Marta tak bardzo jej zazdrościła. Światło lampy odbiło się w ostrzu noża, na moment oślepiając Martę. Ale tylko na ułamek sekundy — po chwili bardzo wyraźnie dostrzegła tatuaż na ręce trzymającej nóż. A potem patrzyła, jak nóż zatapia się w gardle jej matki.
Marta obudziła się zlana potem. Ten powtarzający się od czasu do czasu sen zawsze wróżył kłopoty. Spojrzała na zegarek. Była siódma trzydzieści trzy. Poszła spać o pierwszej w nocy, więc w sumie nieźle, ponad sześć godzin snu. Szkoda tylko, że przerywanego koszmarami. Włączyła radio. Właśnie nadawano wiadomości. „Znaleziono kolejną ofiarę »Bestii z Mokotowa«. Tym razem to dwudziestojednoletnia studentka Politechniki Warszawskiej, której ciało dziś rano zauważył przypadkowy przechodzień. Zwłoki leżały zanurzone w stawie na Polu Mokotowskim, ale wiadomo już, że przyczyną śmierci były liczne rany kłute i inne obrażenia zadane tępym narzędziem. Podobnie jak w pozostałych przypadkach, ofiara była przed śmiercią torturowana. Rzecznik stołecznej policji ostrzega kobiety, by unikały samotnych spacerów po zmroku. Ponadto policja informuje, że…” — Marta wyłączyła radio. Seryjny morderca był głównym tematem wszystkich wiadomości w kraju, nie tylko lokalnych. Działał brutalnie, jego celem były młode i atrakcyjne kobiety — media w Polsce żyły tylko tą sprawą, a tym samym nie schodziła ona z języków również zwykłych ludzi. Marta słyszała o „Bestii z Mokotowa” (tak dziennikarze nazwali mordercę, bo ofiary znajdowano tylko w tej jednej dzielnicy Warszawy) w tramwaju, w pracy, w sklepie, na przejściu dla pieszych… W sumie to nic dziwnego, że śniły się jej koszmary. Pewnie miewało je teraz wielu warszawiaków.
Wróciła myślami do swojego snu. Ten mężczyzna z nożem… Miała wrażenie, że już go gdzieś widziała. W sensie, widziała go naprawdę. Tyle że nie mogła przypomnieć sobie gdzie…
Marta przeciągnęła się i otworzyła szafę. Jak zwykle nie miała się w co ubrać. Ostatnie zakupy ciuchowe robiła ponad pół roku temu. Albo była w pracy, albo była zbyt zmęczona, albo kończyła sprawy z byłym mężem… Pomyślała, że zawartość szafy celnie określał napis na T-shircie, w którym spała: „Dziadostwo”. Westchnęła, ale nie zdążyła przekląć, bo usłyszała dźwięk swojej komórki. Spojrzała na wyświetlacz — dzwonił Leszek Skalski. Zdziwiło to ją i zarazem zaniepokoiło. Leszek był kolegą z pracy. Nie przyjaźnili się prywatnie i jego telefon, zwłaszcza w niedzielę i zwłaszcza o tak wczesnej porze, mógł mieć związek jedynie z „Błeńską”. Na dodatek Leszek nigdy nie zadzwoniłby z byle głupstwem, więc w szpitalu musiało wydarzyć się coś ważnego.
— Hej, Leszek, co tam?
— Szymański nie żyje. Pielęgniarki znalazły jego ciało w dyżurce. Wzywały go do pacjenta, nie mogły się dodzwonić ani otworzyć drzwi. Musiały wezwać ochroniarza, żeby je wyważył. Szymański leżał w środku, z poderżniętym gardłem.
— Co? — Marcie zrobiło się niedobrze.
— To, co słyszałaś. Ktoś wykończył Szymańskiego.
— Poczekaj. Co?!
— Dobra, spróbuję jeszcze raz. Szymański leży w dyżurce z poderżniętym gardłem. Jest nieżywy. Dead. Kaputt. Mertwyj.
— Ale dlaczego? Kto chciałby coś takiego zrobić?
— Mówisz poważnie? Wszyscy. Łącznie ze mną. Nienawidziłem tego typa. Pielęgniarki, które były z nim na dyżurze. Połowa pacjentów — tylko połowa, bo pozostali go nie znali. Ochroniarze. Stary. Ty…
— Mam nadzieję, że twoja rozmowa z policją będzie przebiegać inaczej?
— Myślisz, że będą mnie przesłuchiwać?
— Żartujesz? Będą przesłuchiwać nas wszystkich.
— A, niech przesłuchują. Mam żelazne alibi. Szymański to wiadomość dnia, ale ja tak naprawdę dzwonię do ciebie z inną sprawą. Masz pożyczyć nowego Harrisona? Piszę pracę o leczeniu zakażeń skóry wywołanych przez ugryzienia różnych gatunków zwierząt. W Harrisonie jest o tym świetny rozdział. Normalnie brałem z oddziału, ale, jak wiesz, wszystkie książki są w dyżurce, a teraz, rozumiesz, policja ją zamknęła i nie ma tam wstępu. Poza tym chcę cię ostrzec — Szymańskiemu zostały w tym miesiącu jeszcze trzy dyżury. Stary będzie chciał je jakoś rozdzielić. Na pewno zgłosi się do ciebie. Lepiej wyłącz telefon.
— Poważnie? Ktoś zamordował Szymańskiego. W pracy. W naszym szpitalu, na naszym oddziale. A twoje główne problemy to brak dostępu do oddziałowej biblioteczki i rozdział dyżurów?
— Już ci mówiłem. Nie byliśmy przyjaciółmi i nie będę za nim tęsknił. Właściwie ten, kto to zrobił, powinien dostać nagrodę.
— Proszę cię…
— W porządku, niech ci będzie. Zmarły był wspaniałym człowiekiem i miał samych przyjaciół. To jak, pożyczysz mi Harrisona?
Marta próbowała dowiedzieć się czegoś więcej na temat śmierci Szymańskiego, ale Leszek nie znał szczegółów. Obiecała przynieść mu w poniedziałek Choroby zakaźne Harrisona i pożegnali się, może bardziej beztrosko niż powinni, zważywszy na okoliczności. Ale tak naprawdę ta wiadomość, choć szokująca, jej również nie zmartwiła. Szymański rzucał kłody pod nogi każdemu, tylko dla sportu i z czystej złośliwości. A Marty nie znosił obsesyjnie, więc kłód było też więcej. Wielokrotnie wyobrażała sobie Szymańskiego, jak traci życie w dramatycznych okolicznościach — pod kołami tira, przebity spadającym żyrandolem, porażony przerwaną linią wysokiego napięcia… Zawsze umierał długo i w męczarniach. Teraz trochę tego żałowała. Ale tylko trochę. Czuła się raczej oszołomiona — dzień dopiero się zaczął, a już przyniósł tyle niepokojących wydarzeń. Najpierw sen o rodzicach, potem wiadomość o kolejnej ofierze „Bestii z Mokotowa”, teraz martwy Szymański… A wszystko w kontraście do pięknego, majowego poranka, który właśnie zaglądał do mieszkania przez okno w sypialni, łaskocząc promieniami słońca liście roślin na parapecie. Poczuła, że musi zadzwonić do Kamili. Siostra była jej przyjaciółką i zawsze wiedziała, jak podnieść ją na duchu.
— Marta, jest niedziela bladym świtem. Mam nadzieję, że wydarzyło się coś naprawdę ważnego.
— Zabili Szymańskiego.
— Kogo? Kto? Gdzie?
— Szymańskiego. Zastępcę Starego. W szpitalu. Dziś w nocy. Był na dyżurze. Miał podcięte gardło.
— Ach, jego! Mój Boże! Mam nadzieję, że ty tego nie zrobiłaś.
— Mówisz poważnie?
— No tak, jeśli to byłaś ty, wolę o tym nie wiedzieć. Sama rozumiesz.
— Dobra, już przestań. Dopiero się o tym dowiedziałam i muszę z kimś o tym porozmawiać.
— To czemu nie zadzwonisz do kogoś z pracy? Przecież ja go nawet nie znałam.
— Właśnie dlatego. Wszyscy z pracy na pewno się cieszą. Kupują truskawki i otwierają szampana.
— No i? Sama go szczerze nie znosiłaś. Pamiętam, jak kiedyś we Wrocławiu, po tym maratonie z grzańcami, kupiłaś laleczkę voodoo i…
— Nie przypominaj mi tego, bo będę miała wyrzuty sumienia.
— Co mam ci powiedzieć? Miałam w pracy trzech takich Szymańskich i naprawdę nie pogniewałabym się, gdyby podzielili los twojego. Serio nie rozumiem, skąd nagle w tobie ten żal. Sama mówiłaś, że facet był wcieleniem zła, normalnie Damien — inkarnacja. I prowadził jakieś szemrane interesy. Zabili go, to zabili. Zostaw te sprawy policji i Staremu. I idź spać. Jest niedziela, nie musisz iść do pracy. Takich dni jest ostatnio niewiele, więc skup się na plusach. Chyba że stało się coś jeszcze?
— Znowu śnili mi się rodzice. I śmierć mamy. Wszystko jak zawsze. Ja schowana w koszu, krzyki, nóż… Potem budzę się i dowiaduję, że zginął Szymański. W taki sam sposób. Nie uważasz, że to dziwne?
— Jezu, Marta, myślałam, że mamy już tę sprawę za sobą? Kiedy ostatni raz miałaś ten sen? Dziesięć lat temu?
„Niecały rok temu. Tuż przed tym, zanim dowiedziałam się o romansie Mikołaja” — pomyślała Marta.
— Tak, dziesięć lat temu — skłamała.
— Nie, nie uważam, że to dziwne. W sumie to nawet się tego spodziewałam. Od początku ci mówiłam, że przeprowadzka do mieszkania babci to zły pomysł. Na dodatek niczego w nim nie zmieniłaś, jest jak małe muzeum. Albo prywatny teatr, w którym rozegrała się nasza rodzinna tragedia. Przecież każdy przedmiot musi ci przypominać o przeszłości. Zdjęcia, nasze zabawki… A obie tak ciężko pracowałyśmy, żeby zapomnieć. Nawet dla mnie to był wielki dramat, chociaż nie było mnie wtedy w domu. A Ty? Ty wtedy wszystko widziałaś…
— Nie wszystko… Nie pamiętam, jak wyglądali mordercy. Gdybym mogła ich rozpoznać, być może złapano by ich i ukarano. Nie pomogłam rodzicom wtedy, nie pomogłam i potem.
— Miałaś pięć lat! Przez prawie rok po tym wszystkim nie odezwałaś się do nikogo ani słowem. Babcia myślała, że już nigdy nie będziesz mówić.
— Wiesz, że wczoraj w nocy przyśniła mi się twarz jednego z nich? Widziałam go wyraźnie…
— Po tylu latach? To tylko sen. Mieszanka twoich lęków, wspomnień i Bóg wie czego jeszcze. Twój mózg tworzy rzeczy, które nie miały miejsca. Na tym polegają sny. A wszystko przez ten cholerny rozwód i przeprowadzkę do tego mieszkania. Wyprowadź się stamtąd. Pomogę znaleźć Ci inne… — W słuchawce coś zaszeleściło. Marta usłyszała w dali niewyraźny, dziecięcy głos. — Marta, muszę kończyć. Weronika się obudziła.
— Ucałuj ode mnie moją ulubioną siostrzenicę. Spotkamy się dziś na jakimś obiedzie?
— Mmm… — Kamila zastanawiała się przez chwilę. — Nie mogę. Obiecałam twojej ulubionej siostrzenicy… twojej jedynej siostrzenicy… że pojedziemy dziś do parku trampolin. Ale może zabrałabyś się z nami?
— Trampoliny? Brzmi jak coś, na co kompletnie nie mam ochoty, nawet z wami. Daj znać, gdy wrócicie. Może pójdziemy na jakieś lody albo spacer.
— Jasne. A ty zapomnij o Szymańskim i o koszmarach. Zapomnij też wreszcie o Mikołaju.
— A co on ma do tego?
— Mam niejasne przeczucie, że ma. Pa, Marta!
Marta odłożyła telefon. Jej siostra jak zwykle miała rację. Jej były mąż odgrywał zbyt dużą rolę w jej życiu. Choć z innych powodów niż myślała Kamila.
Marta poznała Mikołaja w pracy. Był ortopedą i pracował w „Błeńskiej”. Na początku widywała go tylko przelotnie, bo oboje odbywali wówczas rezydenturę i byli skupieni głównie na pracy, a ich oddziały znajdowały się w innych budynkach. Oczywiście bardzo jej się podobał, ale Mikołaj wpadał w oko wszystkim kobietom. Wysoki, dobrze zbudowany brunet. Niebieskie oczy. Piękny uśmiech. Poznali się bliżej dopiero po kilku latach, na badaniach okresowych w poradni medycyny pracy, czekając w kolejce na wizytę. Żartowali z tego później, mówiąc, że zawsze będą bronić medycyny pracy, kiedy ktoś powie, że do niczego nie jest potrzebna. Spędzali ze sobą coraz więcej czasu i takich prywatnych anegdot przybywało. Marta śmiała się, że Mikołaj jest zbyt inteligentny na ortopedę i pewnie pomylił się z wyborem specjalizacji. On odpowiadał na to, że na szczęście Marta jest ładna, więc nie musi być inteligentna. Łączyły ich książki, filmy, znajomi, praca. Był to związek idealny i Marta nigdy wcześniej nie była tak szczęśliwa. Wzięli ślub po roku, wspólnie kupili mieszkanie na Żoliborzu i Marta uwierzyła, że Mikołaj jest prezentem od losu, zapłatą za zmarnowane dzieciństwo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki