Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Wymowność rzeczy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
23 marca 2013
29,88
2988 pkt
punktów Virtualo

Wymowność rzeczy - ebook

Błyskotliwe eseje z pogranicza historii, antropologii kultury i literatury. Autor, obficie czerpiąc z licznych lektur oraz z własnych doświadczeń, opowiada o niekończącej się przygodzie człowieka z rzeczami, o przedmiotach od wieków towarzyszących ludziom w życiu i pracy, takich jak garnek, siekiera, lustro, rower, buty czy książki. O ich dziejach, zmiennych funkcjach i wartości oraz o tym, jak ewoluuje nasze postrzeganie rzeczy i potrzeba ich posiadania.

Spis treści

WSTĘP

CZĘŚĆ I Wymowność rzeczy

KŁOPOT Z MATERIĄ

FILOZOFIA ŚMIECIA

LATRYNY

MOC DARU

BUTLE CZAROWNIC

KŁÓDKI UMARŁYCH

ZWIERCIADŁO

GRZEBIEŃ

SIEKIERA

GARNEK

ODWIECZNY ŁOWCA

CZĘŚĆ II Archeologia domowa

ARCHEOLOGIA DOMOWA

WEHIKUŁ WOLNOŚCI

ŁYŻECZKA

KSIĄŻKI

KOŚCI

CIEMNE OKULARY

SZTUCZNE ZĘBY

GRUDKA GIPSU

PASTERZE RZECZY

WSZYSTKO JEST

DAMSKA KOSZULKA

UŁASKAWIENIE

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0284-7
Rozmiar pliku: 507 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Świat, któ­ry nas ota­cza, zło­żo­ny jest z przed­mio­tów, czy­li z czą­stek i form nie­oży­wio­nej ma­te­rii, oraz z istot ży­wych. Do tych ostat­nich na­le­ży rów­nież czło­wiek, isto­ta w ko­smo­sie wy­jąt­ko­wa, bo zdol­na do wy­twa­rza­nia no­wych, nie­zna­nych do­tych­czas form i za­sto­so­wań ma­te­rii. Czło­wiek jest wy­na­laz­cą, wy­twór­cą i użyt­kow­ni­kiem ar­te­fak­tów, by­tów no­wych, wcze­śniej nie­ob­ja­wio­nych, jest pro­du­cen­tem rze­czy. Wbrew po­tocz­nym iden­ty­fi­ka­cjom i słow­ni­ko­wym uprosz­cze­niom rzecz to nie to samo, co przed­miot. Rzecz na­le­ży wy­łącz­nie do świa­ta czło­wie­ka, do kró­le­stwa jego kul­tu­ry, świa­ta bę­dą­ce­go pro­win­cją wy­łącz­nie czło­wie­czą i au­to­no­micz­ną. Przed­miot to skład­nik przy­ro­dy za­sta­nej przez czło­wie­ka i użyt­ko­wa­nej przez nie­go zgod­nie z wła­sny­mi moż­li­wo­ścia­mi i po­trze­ba­mi. To z przed­mio­tów po­wsta­ją rze­czy, nig­dy od­wrot­nie. Od­kąd czło­wiek uczy­nił kęs ma­te­rii ar­te­fak­tem, na za­wsze już po­nie­sie on jego zna­mię, na za­wsze po­zo­sta­nie rze­czą. Na­wet je­śli jako śmieć wy­łą­czo­ny zo­sta­nie z obie­gu ży­cia i usu­nię­ty w mrocz­ne ot­chła­nie pod­ziem­ne­go świa­ta umar­łych.

Wszyst­ko za­czę­ło się przed mi­lio­na­mi lat, gdy nasz pół­zwie­rzę­cy przo­dek do­brze już so­bie zna­nym spo­so­bem, tak jak to czy­nią do dziś jego mał­pi krew­nia­cy, za­miast nad­we­rę­żać kru­che zęby i łam­li­we pa­zu­ry, wpadł na po­mysł, aby roz­bić szcze­gól­nie sma­ko­wi­ty orzech, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie wpadł mu w ręce, uży­wa­jąc ka­mie­nia. Nic w tym nie było nad­zwy­czaj­ne­go po­nad to, że ów pod­nie­sio­ny z ło­ży­ska stru­mie­nia oto­czak szcze­gól­nie przy­padł na­sze­mu przod­ko­wi do gu­stu, gdyż obi­ja­jąc się o inne oto­cza­ki, nie­sio­ny gwał­tow­nym nur­tem se­zo­no­wej rze­ki, utra­cił swą obłą po­stać i po­ja­wi­ły się na nim ostre kra­wę­dzie nad­zwy­czaj uży­tecz­ne przy roz­bi­ja­niu i ka­wał­ko­wa­niu sko­ru­py orze­cha. Z tej ra­cji nasz przo­dek po­sta­no­wił za­cho­wać ów ka­mień, za­brał go do obo­zo­wi­ska i uży­wał też do in­nych ce­lów, na przy­kład do zdzie­ra­nia kory z mło­dych pę­dów drze­wa dla wy­do­by­cia sma­ko­wi­tej mia­zgi. I tak się zżył z tym po­ręcz­nym przed­mio­tem, że już się z nim nie roz­sta­wał i co­raz zręcz­niej nim ope­ro­wał. Pew­ne­go dnia, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie, wpadł na po­mysł, aby go udo­sko­na­lić. Spo­strzegł, że tak uży­tecz­na przy roz­bi­ja­niu i ście­ra­niu kra­wędź może być jesz­cze bar­dziej efek­tyw­na, gdy zo­sta­nie uwy­dat­nio­na i za­ostrzo­na z prze­ciw­le­głej stro­ny. Nie na­my­śla­jąc się dłu­go, ujął inny ka­mień i ude­rzył tak, że gdy od­padł odłu­pek, ufor­mo­wał świe­że ostrze. Po­my­ślał, że do­brze mu idzie, i ude­rzył jesz­cze raz. Zo­ba­czył, że ostrze sta­ło się jesz­cze pięk­niej­sze. Wie­dział już, że przy­da mu się do wszyst­kie­go, co do­tych­czas ro­bił, i być może po­sze­rzy za­kres jego moż­li­wo­ści. Tak na­stą­pił w hi­sto­rii czło­wie­ka mo­ment naj­bar­dziej do­nio­sły, z przed­mio­tu po­wsta­ła rzecz, z na­tu­ry na­ro­dzi­ła się kul­tu­ra, a zwie­rzę zmie­ni­ło się w czło­wie­ka.

W dzie­jach ko­smo­su zda­rze­nie to prze­szło­by jed­nak bez echa, w koń­cu od za­ra­nia dzie­jów na­stę­pu­ją w nim erup­cje ge­nial­ne­go sza­leń­stwa, po któ­rych jed­nak nic nie po­zo­sta­je poza cien­ką war­stwą geo­lo­gicz­nych osa­dów. W tym wy­pad­ku było jed­nak in­a­czej, wy­ła­nia­ją­cy się ze zwie­rzę­co­ści nasz przo­dek za­cho­wał rów­nież odro­bi­nę ge­nial­no­ści, bo nie tyl­ko wy­pro­du­ko­wał ar­te­fakt, ale też za­pa­mię­tał tę nie­ła­twą czyn­ność tak da­le­ce, że mógł ją póź­niej wie­lo­krot­nie po­wta­rzać, pro­du­ku­jąc nowe eg­zem­pla­rze ka­mien­nych na­rzę­dzi. Naj­bar­dziej ge­nial­ne było to, że po­tra­fił na­uczyć tej czyn­no­ści in­nych człon­ków hor­dy, w tym tak­że swo­je dzie­ci, któ­re tę umie­jęt­ność udo­sko­na­li­ły i po­nio­sły, przy oka­zji wy­naj­du­jąc nie­odzow­ną do prze­ka­zu ar­ty­ku­ło­wa­ną mowę, aż na próg na­szych cza­sów. Naj­daw­niej­sze, po­cho­dzą­ce sprzed 2,6 mi­lio­nów lat ma­te­rial­ne świa­dec­twa tego ko­smicz­ne­go prze­ło­mu, odłup­ko­we na­rzę­dzia słu­żą­ce do kro­je­nia zwie­rzę­cej tu­szy, od­na­le­zio­no na te­re­nie Etio­pii. Ana­li­zy tra­se­olo­gicz­ne (ba­da­nia śla­dów me­cha­nicz­nej ob­rób­ki i zu­ży­cia) wy­ka­za­ły, że są to ce­lo­wo i prze­myśl­nie wy­twa­rza­ne i in­ten­syw­nie użyt­ko­wa­ne na­rzę­dzia. Ozna­cza to rów­nież, iż idea ich wy­pro­du­ko­wa­nia za­ist­nia­ła w umy­śle ich pro­du­cen­ta, za­nim po­wsta­ły w for­mie ma­te­rial­nej. Ich twór­ca przed pod­ję­ciem pra­cy wie­dział, ja­kie­go noża po­trze­bu­je, aby z tu­szy pa­dłej an­ty­lo­py wy­kro­ić sma­ko­wi­ty ką­sek. Za­pla­no­wał i prze­wi­dział też, z ja­kie­go su­row­ca ów nóż wy­pro­du­ku­je, jaką za­sto­su­je tech­ni­kę, czy­li w jaki spo­sób ude­rzy w oto­czak, aby od­padł od nie­go ostro­kra­wę­dzia­sty odłu­pek. Jego umysł był więc już ludz­ki, zdol­ny do my­śle­nia abs­trak­cyj­ne­go, twór­cze­go, wy­obra­że­nio­we­go. Od tej pory szlak pro­wa­dzą­cy ku na­szym cza­som był już wy­zna­czo­ny. Z za­ostrzo­ne­go oto­cza­ka po­wsta­ły ko­lej­ne przed­mio­ty bu­du­ją­ce wiel­kość czło­wie­ka w świe­cie: cio­sło, tłuk, sie­kie­ra, mo­ty­ka. Po­ja­wi­ło się uni­wer­sal­ne na­rzę­dzie, za­ostrzo­ny, ufor­mo­wa­ny ka­mień, twór obcy w na­tu­rze, bę­dą­cy na nią za­ma­chem, bo­ską uzur­pa­cją, wy­twór bę­dą­cy pierw­szym wtar­gnię­ciem ludz­kiej umie­jęt­no­ści i wy­obraź­ni w świat od­wiecz­nej, ko­smicz­nej ma­te­rii. Świa­dec­two pierw­sze­go prze­bły­sku ludz­kiej świa­do­mo­ści w nie­ludz­kim do­tąd wszech­świe­cie.

Tak zro­dzi­ła się rzecz, pro­dukt ludz­kiej po­trze­by, umie­jęt­no­ści i wy­obraź­ni. To dzię­ki niej sta­li­śmy się w peł­ni ludź­mi i dzię­ki niej za­wład­nę­li­śmy świa­tem. Stwo­rzy­li­śmy kul­tu­ry i cy­wi­li­za­cje, zbu­do­wa­li­śmy nie­na­tu­ral­ny świat zło­żo­ny z ar­te­fak­tów uła­twia­ją­cych ży­cie – do­mów, po­jaz­dów, ubrań i na­rzę­dzi – sztucz­ne śro­do­wi­sko, bez któ­re­go dziś szyb­ko by­śmy wy­gi­nę­li, choć nasi od­le­gli przod­ko­wie po­tra­fi­li jesz­cze da­wać so­bie radę bez nie­go. „Czło­wiek czy­nu – pi­sze Oswald Spen­gler – żyje wśród rze­czy. Nie po­trze­bu­je żad­nych do­wo­dów , a czę­sto ich na­wet nie ro­zu­mie”. W ten spo­sób ufor­mo­wał się gło­szo­ny przez Mar­ti­na He­ideg­ge­ra ko­smicz­ny c z w o r o k ą t i jego wi­do­my ś w i a t o o b r a z – by­to­wa­nie Lu­dzi śmier­tel­nych na Zie­mi, pod Nie­bem w ob­li­czu Istot bo­skich. Wte­dy też rzecz zy­ska­ła wresz­cie na­leż­ną jej ran­gę, po­bra­ta­ła się z czło­wie­kiem. „Ro­zu­mie­my rze­czy – mówi He­ideg­ger – za­cho­wu­jąc się wo­bec nich w pe­wien spo­sób, w pe­wien spo­sób eg­zy­stu­jąc. Tak po­ję­te ro­zu­mie­nie sta­no­wi pod­sta­wę wszel­kie­go kon­tak­tu z tym, co ist­nie­je – nie tyl­ko po­tocz­ne­go do­świad­cze­nia”. Bo „każ­da rzecz użyt­ko­wa od­sy­ła do po­słu­gu­ją­cej się nią oso­by, do jej dzia­łań, ce­lów, pra­gnień”. Fi­lo­zo­fia He­ideg­ge­ra jest peł­na za­wi­ło­ści i nie bez pew­nej ra­cji Carl Gu­stav Jung, psy­cho­log i hi­sto­rio­zof, twier­dził, że my­śle­nie au­to­ra _Sein und Zeit_ jest „na wskroś neu­ro­tycz­ne i wy­wo­dzi się z sza­leń­stwa, na któ­re ów cier­pi”. Jego sa­me­go zresz­tą o to samo po­ma­wia­no. Szcze­gól­nie, gdy opo­wia­dał o swych snach i wi­dze­niach, któ­re w nich na­po­ty­kał. Wię­cej ra­cji mógł mieć ich mistrz, Nie­tz­sche, gdy, bę­dąc już na przed­po­lu sza­leń­stwa, od­krył, że przez całe ży­cie naj­bar­dziej po­moc­ny­mi i naj­mniej ka­pry­śny­mi to­wa­rzy­sza­mi ludz­kiej wę­drów­ki są wła­śnie rze­czy. Dla­te­go wo­łał: „Niech ra­czej rze­czy niż lu­dzie przy­jaź­nią się z nami. Wię­cej praw­dzi­wych rze­czy! Trze­ba po­cze­kać, co z tego wy­ro­śnie”. Do­cho­dze­nie do praw­dy o na­ro­dzi­nach i isto­cie czło­wie­czeń­stwa bywa więc za­ję­ciem ry­zy­kow­nym, a in­ten­syw­ność umy­sło­wej pra­cy nie­bez­piecz­nie ba­lan­su­je na gra­ni­cy sza­leń­stwa, któ­re za­zwy­czaj bywa ukry­tą furt­ką do zgłę­bie­nia praw­dzi­wej ta­jem­ni­cy czło­wie­ka.

Dziś jed­no jest pew­ne, rze­czy stwo­rzo­ne przez czło­wie­ka nie po­zo­sta­wa­ły mu ule­głe. One rów­nież mia­ły swo­je ży­cie i swo­ją moc. Sku­tecz­nie wpły­wa­ły na swe­go wy­twór­cę, for­mo­wa­ły go i okre­śla­ły. De­cy­do­wa­ły o ja­ko­ści jego ży­cia i my­śle­nia, ale też po­mna­ża­ły i roz­wi­ja­ły jego czło­wie­czeń­stwo, bo to one, daw­niej i obec­nie, czy­nią z nas lu­dzi. Ta­kie sprzę­że­nie obo­wią­zy­wa­ło przez ty­siąc­le­cia, przy­no­sząc ko­rzy­ści oby­dwu stro­nom. Rze­czy mo­gły się mno­żyć i do­sko­na­lić, a czło­wiek dzię­ki temu żył le­piej i mą­drzej. Do­pie­ro od nie­daw­na ta od­wiecz­na współ­pra­ca i rów­no­wa­ga zo­sta­ła za­kłó­co­na. Rze­czy wy­mknę­ły się spod na­szej kon­tro­li. Co wię­cej, po­czę­ły uzur­po­wać so­bie wła­dzę nad nami i czy­nią to na­der spraw­nie. Owład­nię­ci nie­po­ha­mo­wa­ną chę­cią ich po­sia­da­nia i uży­wa­nia nie za­uwa­ży­li­śmy, że tak na­praw­dę to one nas po­sia­da­ją, a na­sza rola spro­wa­dzo­na zo­sta­ła do funk­cji wy­twa­rza­nia jak naj­więk­szej ich ilo­ści w nie­zli­czo­nych od­mia­nach oraz do ich gro­ma­dze­nia, ob­słu­gi, utrzy­my­wa­nia, kon­ser­wo­wa­nia, użyt­ko­wa­nia.

Ist­nie­nie rze­czy jest nie do po­my­śle­nia bez czło­wie­ka – ich wy­twór­cy. Nie bez ra­cji są też ci, któ­rzy twier­dzą, że w na­szych cza­sach czło­wie­ka moż­na rów­nie do­brze de­fi­nio­wać jako zwy­czaj­ny do­da­tek do rze­czy. Już w po­ło­wie XIX wie­ku, gdy se­ryj­ne, ma­so­we wy­twa­rza­nie rze­czy do­pie­ro się roz­po­czy­na­ło, pi­sał o tym piew­ca wol­no­ści i pro­sto­ty Hen­ry Tho­re­au, twier­dząc, że na­wet w jego cza­sach „lu­dzie za­czy­na­ją być na­rzę­dzia­mi swo­ich na­rzę­dzi”. Jego men­tor i przy­ja­ciel Ralph Wal­do Emer­son twier­dził, iż „nie­gdyś czło­wiek był wszyst­kim, obec­nie jest do­dat­kiem do rze­czy, kimś zbęd­nym”. Ubo­le­wał nad tym pół wie­ku póź­niej po­eta Ra­iner Ma­ria Ril­ke, pi­sząc, że Jesz­cze dla na­szych dziad­ków «dom», «stud­nia», zna­jo­ma dzwon­ni­ca, ba – wła­sne ubra­nie i płaszcz były czymś nie­skoń­cze­nie wię­cej, nie­skoń­cze­nie le­piej zna­jo­mym; nie­mal każ­da rzecz – na­czy­niem, w któ­rym znaj­do­wa­li coś ludz­kie­go i coś ludz­kie­go skła­da­li. Te­raz pcha­ją się tu przez oce­an, z Ame­ry­ki, rze­czy pu­ste i obo­jęt­ne, rze­czy po­zor­ne, atra­py ży­cia…”. Gdy­by uj­rzał dzi­siej­szy świat wy­peł­nio­ny mi­lio­na­mi rze­czy ano­ni­mo­wych, jed­no­ra­zo­wych, pu­stych i zbęd­nych, a po­śród nich ogar­nię­tych pra­gnie­niem ich po­sia­da­nia wy­twór­ców i użyt­kow­ni­ków, uznał­by nas za sza­leń­ców i po­tę­pień­ców, nie­wol­ni­ków ciem­nej mocy. Wszyst­ko to zresz­tą prze­wi­dział już wcze­śniej ge­nial­ny Nie­tz­sche, ubo­le­wa­jąc, że te­raz „je­ste­śmy już tyl­ko po­lem upraw­nym dla rze­czy”.

Śmia­łą pró­bę za­ra­dze­nia temu ko­smicz­ne­mu skan­da­lo­wi ogło­sił Ka­rol Marks, uzna­jąc, że po­wo­dem spo­łecz­ne­go znie­wo­le­nia jest przede wszyst­kim za­własz­cze­nie rze­czy przez nie­wiel­ką gru­pę lu­dzi, ich kon­su­men­tów i wła­ści­cie­li środ­ków pro­duk­cji. Zja­wi­sko to na­zwał alie­na­cją, a po­le­gać mia­ło ono na tym, że więk­szość spo­łe­czeń­stwa, po­mi­mo że wy­twa­rza owe rze­czy w fa­bry­kach i warsz­ta­tach, w zni­ko­mym je­dy­nie za­kre­sie uczest­ni­czy w kon­su­mo­wa­niu wy­two­rów swych rąk. Tak – we­dług Mark­sa – ujaw­nia się spo­łecz­ny i eko­no­micz­ny skan­dal – alie­na­cja rze­czy od ich „pa­ste­rzy” – wy­twór­ców. Na­pra­wie­nie tego błę­du, czy­li od­bu­do­wa­nie ser­decz­nych związ­ków lu­dzi i rze­czy, we­dług au­to­ra _Ma­ni­fe­stu ko­mu­ni­stycz­ne­go_ jest nad­zwy­czaj pro­ste, na­le­ży ode­brać fa­bry­kan­tom za­własz­czo­ne przez nich środ­ki pro­duk­cji, a rze­czy po rów­no i spra­wie­dli­wie roz­dzie­lić po­mię­dzy rze­czy­wi­stych wy­twór­ców, czy­li ro­bot­ni­ków fa­brycz­nych, chło­pów i rę­ko­dziel­ni­ków. Teza Lesz­ka Ko­ła­kow­skie­go, rze­tel­ne­go ucznia, a póź­niej kry­ty­ka Mark­sa i mark­si­zmu, że „spo­za suk­ce­sów wła­dzy nad rze­cza­mi wy­zie­ra nie­ustan­nie zgry­zo­ta nie­za­spo­ko­je­nia”, jest tyl­ko skwi­to­wa­niem od daw­na wia­do­me­go pro­ce­su. Rów­no­cze­śnie jed­nak pol­ski fi­lo­zof pod­kre­śla, że rzecz jest naj­waż­niej­szym i po­nad­cza­so­wym no­śni­kiem na­sze­go czło­wie­czeń­stwa, kon­dy­cji wy­jąt­ko­wej w świa­to­wym zbio­ro­wi­sku istot. Przy oka­zji wy­ra­ża też me­ta­fi­zycz­ny żal nad kru­cho­ścią ludz­kie­go je­ste­stwa. „Je­śli świat skła­da się z lu­dzi i rze­czy i je­śli ode­rwa­ne od osob­ni­ków ludz­kich idee są tyl­ko rze­cza­mi, to nie­spra­wie­dli­wość krzy­czą­cą ujaw­nia ba­nal­na re­flek­sja, co każe uznać, iż w po­rząd­ku na­ro­dzeń i uni­ce­stwień rze­czy od lu­dzi o tyle są trwal­sze” _(Hor­ror me­ta­phy­si­cus)_. Bo czło­wiek – do­po­wiedz­my – sta­rze­jąc się, tra­ci na war­to­ści, a szla­chet­ne rze­czy zy­sku­ją. Do tej la­men­ta­cji Ko­ła­kow­ski do­da­je też jak­że ak­tu­al­ną dziś prze­stro­gę: „Obo­jęt­ność świa­ta pró­bu­je­my po­ko­nać przez żą­dzę po­sia­da­nia rze­czy . Oto­czo­ny rze­cza­mi, do któ­rych zbio­ro­wość przy­zna­je mi pra­wo wy­łącz­ne, za­nu­rzam się w złu­dze­niu, iż do­świad­czam in­tym­ne­go po­ro­zu­mie­nia z mo­imi po­sia­dło­ścia­mi, iż ogar­niam je sobą i prze­no­szę w pole oso­bo­we­go ist­nie­nia, gdzie opa­da z nich rze­czo­we okry­cie i od­sła­nia się qu­asi-ludz­ka zdol­ność do za­ży­ło­ści ze mną”. To jed­nak – do­po­wia­da – tyl­ko złu­dze­nie, pra­gnie­nie nie­ma­ją­ce szans na speł­nie­nie w na­szych cza­sach, gdy re­la­cje lu­dzi i rze­czy ule­gły ra­dy­kal­nej od­mia­nie _(Obec­ność mitu)_. Bo w koń­cu wszy­scy zbli­ża­my się do kre­su i nad­cho­dzi czas roz­sta­nia. Na tam­tą stro­nę pój­dzie­my sami. Bro­ni­my się przed tym, pró­bu­je­my wzo­rem pra­dzie­jo­wych przod­ków za­brać do gro­bu rze­czy naj­bliż­sze lub naj­bar­dziej przy­dat­ne w ży­ciu po­śmiert­nym. Na próż­no. Wszyst­ko, co łą­czy­ło nas z rze­cza­mi, po­win­ni­śmy po­zo­sta­wić po tej stro­nie. Mą­drzy lu­dzie opo­wia­da­ją o tym od daw­na, choć szcze­gól­nie w na­szych cza­sach, zdo­mi­no­wa­nych przez po­spo­li­tą ma­te­rię, nie­wie­lu chce ich słu­chać. Mało kto miał też od­wa­gę prze­my­śleć zwię­złą sen­ten­cję chiń­skie­go mi­strza Lao-tsy i wy­pro­wa­dzić z niej prak­tycz­ne wnio­ski o tym, że gro­ma­dze­nie za­wsze jest roz­pro­sze­niem, że do rze­czy nie po­win­ni­śmy się zbyt moc­no przy­wią­zy­wać, a pod ko­niec ziem­skiej wę­drów­ki naj­le­piej je roz­dać, wpra­wić je znów w ko­smicz­ną wi­rów­kę albo urzą­dzić wiel­ką ucztę i umie­ścić na sto­sie ca­ło­pal­nym.

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, ge­niusz no­wo­żyt­nej Eu­ro­py, i w tej kwe­stii idzie nam z po­mo­cą: „Mó­wić ro­bot­ni­kom, że po­win­ni oszczę­dzać itd., to nie­do­rzecz­ność. Po­win­no się ich uczyć, by uży­wa­li ży­cia, mie­li małe po­trze­by, byli za­do­wo­le­ni, moż­li­wie naj­mniej się ob­cią­ża­li (ko­bie­tą i dziec­kiem), nie pili, krót­ko mó­wiąc, żeby żyli fi­lo­zo­ficz­nie, pra­cę re­du­ko­wa­li do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum, kpi­li ze wszyst­kie­go, żyli cy­nicz­nie i po epi­ku­rej­sku. Fi­lo­zo­fia na­le­ży do tego krę­gu”. Z po­mo­cą z ot­chła­ni cza­su przy­cho­dzi mu Lao-tsy, gdy po­wia­da, że Wiel­ki Mę­drzec, czy­li po­ten­cjal­nie każ­dy z nas, gdy tyl­ko po­sią­dzie mą­drość, „żyje jak dzi­ka prze­piór­ka i żywi się jak kar­mio­ne przez ro­dzi­ców pi­sklę. Po­ru­sza się jak ptak i nie po­zo­sta­wia po so­bie śla­du”. Bo:

Sto­kroć le­piej się po­wstrzy­mać niż lgnąć

Do wszyst­kie­go, cze­go się pra­gnie.

Dzia­łaj, bądź ener­gicz­ny i za­rad­ny,

Ale nie za dłu­go.

Nie bę­dziesz pa­nem swo­je­go domu,

Je­śli zbyt wie­le w nim na­gro­ma­dzisz.

W koń­cu oka­zu­je się, że ży­cie to nie jest coś do zdo­by­cia, ale nie­ustan­na ta­jem­ni­ca. Rze­czy od­gry­wa­ją w nim taką samą rolę jak lu­dzie, a skut­ki wza­jem­nej ich współ­pra­cy są za­wi­łe, za­ska­ku­ją­ce, nie­prze­wi­dy­wal­ne. Wie­dzie­li o tym ży­dow­scy cha­sy­dzi, mi­strzo­wie bez­po­śred­nich roz­mów z rze­cza­mi, dla­te­go bacz­ną uwa­gę zwra­ca­li na to, co one mają nam do po­wie­dze­nia, ba­da­li ich kon­fi­gu­ra­cje, sta­ran­nie roz­dzie­la­li ich płeć, god­ność, na­stro­je i emo­cje, cze­ka­li na po­ucze­nie, ob­ja­wie­nie skry­wa­nej praw­dy. Tyl­ko tak moż­na wy­tłu­ma­czyć fakt, że oni – po­bra­tym­cy rze­czy – w chwi­li Za­gła­dy, gdy przy­szło im (a ra­czej ich nie­do­bit­kom) ucie­kać z Eu­ro­py, któ­ra po­pa­dła w sza­leń­stwo nisz­cze­nia lu­dzi i ich do­rob­ku, za­bra­li ze sobą do Ame­ry­ki rzecz naj­waż­niej­szą i naj­bar­dziej wy­mow­ną, choć dla in­nych nie­wta­jem­ni­czo­nych – ba­nal­ną. Było to krze­sło, na któ­rym za­sia­dał mą­dry rebe Na­chman z Bra­cła­wia (1772-1811), do któ­re­go piel­grzy­mo­wa­li Ży­dzi z ca­łej Ukra­iny. O radę po la­tach zwra­cał się rów­nież Zbi­gniew Her­bert w wier­szu _Pan Co­gi­to szu­ka rady:_

boli mnie ser­ce rabi

mam kło­po­ty

może by mi po­ra­dził Rabi Na­chman

ale jak mam go zna­leźć

wśród tylu po­pio­łów.

Ale na­wet ułom­ki, sko­ru­py, pro­chy i odłup­ki – okru­chy rze­czy – też mają swą wiel­ką war­tość. To wła­śnie one mają je­dy­ną moż­li­wość, by po­nieść pa­mięć o nas i na­szym świa­to­wym ist­nie­niu. Tak jak je­dy­nym świa­dec­twem po set­kach po­ko­leń na­szych ano­ni­mo­wych przod­ków z epok przed­pi­śmien­nych są zgłę­bia­ne dziś przez ar­che­olo­gów pra­hi­sto­rycz­ne po­pio­ły i sko­ru­py. Rzecz, naj­wier­niej­szy nasz so­jusz­nik i po­wier­nik, świa­dek tego, że ist­nie­li­śmy. W wy­mia­rze ko­smicz­nym to nie­ma­ło, dla­te­go na­sze po­bra­tym­stwo z rze­czą war­te jest przy­po­mnie­nia. Za­le­cał to już daw­no Ary­sto­te­les, twier­dząc, że „czło­wiek jest je­dy­nym zwie­rzę­ciem zdol­nym do mó­wie­nia o rze­czach”.KŁOPOT Z MATERIĄ

Nieg­dyś rze­czy były czymś wię­cej niż tyl­ko uży­tecz­ny­mi na­rzę­dzia­mi, atrak­cyj­ny­mi ga­dże­ta­mi, błysz­czą­cy­mi za­baw­ka­mi po­nęt­nie spo­glą­da­ją­cy­mi na nas ze skle­po­wych wi­tryn. Mia­ły swą po­za­ma­te­rial­ną war­tość i po­nad­ludz­ką po­wa­gę, bo nio­sły w so­bie bo­ską cząst­kę i to od nich w spo­sób re­al­ny i nie­odwo­łal­ny uza­leż­nio­ne było prze­trwa­nie ro­dza­ju ludz­kie­go, jego za­do­mo­wie­nie w świe­cie. Dla­te­go rze­czy były straż­ni­ka­mi i no­śni­ka­mi ży­cia, ma­te­rial­nym wi­do­mym zna­kiem świę­to­ści, po­sta­cią świa­tów re­al­nych, ale nie­wi­dzial­nych, tak­że we­hi­ku­łem umoż­li­wia­ją­cym po­dró­żo­wa­nie w tam­te po­za­ziem­skie re­jo­ny. Mia­ły iskrę trans­cen­den­cji, były z tego świa­ta, ale wy­chy­la­ły się na świat tam­ten, za ho­ry­zon­tem, za mgnie­niem po­wiek i za­cho­dem słoń­ca. Tam­ten świat dla daw­nych lu­dzi był rów­nie albo na­wet bar­dziej re­al­ny niż na­ma­cal­na co­dzien­ność. Jesz­cze sta­ro­żyt­ni Gre­cy epo­ki ar­cha­icz­nej żyli, pra­co­wa­li, wal­czy­li, ro­dzi­li się i umie­ra­li tyl­ko po to, aby od­pra­wiać ob­rzę­dy, czy­li prze­kra­czać gra­ni­ce tego świa­ta i wę­dro­wać po ścież­kach świa­ta tam­te­go, bar­dziej po­żą­da­ne­go i speł­nia­ją­ce­go ludz­kie pra­gnie­nia albo tyl­ko ma­rze­nia. Ta­kie trans­gre­sje były na po­rząd­ku dzien­nym, świat na­ła­do­wa­ny był du­cho­wo­ścią, któ­ra wy­zie­ra­ła ze wszyst­kich sta­nów ma­te­rii; ka­mie­nie mó­wi­ły do tych, któ­rzy po­tra­fi­li słu­chać, a ścież­ki wio­dą­ce do gór­nych świa­tów były licz­ne i uczęsz­cza­ne. Drze­wa, zwie­rzę­ta, na­rzę­dzia, okrę­ty, na­wet mie­cze i oszcze­py mia­ły du­sze i prze­ma­wia­ły bez skrę­po­wa­nia do tych, któ­rzy chcie­li słu­chać. Sny, me­dy­ta­cyj­ne wi­zje, ta­jem­ni­cze spo­tka­nia na pust­ko­wiach, gło­do­we i nar­ko­tycz­ne ob­ja­wie­nia wska­zy­wa­ły dro­gę. Nie­po­rad­ni i za­gu­bie­ni sko­rzy­stać mo­gli z usług sza­ma­nów, zna­cho­rów, za­kli­na­czy i spe­cja­li­stów od pod­nieb­nych lo­tów. Rze­czy były świę­te, bo ich po­ja­wie­nie się było w wy­mia­rze ko­smicz­nym wy­da­rze­niem nie­zwy­kłym. Wszak moc stwór­cza, szcze­gól­nie gdy idzie o po­wo­ły­wa­nie no­wych ro­dza­jów by­tów, przy­słu­gi­wa­ła do­tych­czas wy­łącz­nie bo­gom. Czło­wiek od po­cząt­ku nie był w tym dzie­le bra­ny pod uwa­gę. A jed­nak wy­ko­rzy­stał – choć tyl­ko w wy­mia­rze ziem­skim – i roz­wi­nął wsz­cze­pio­ną mu iskrę bo­sko­ści i sam stał się twór­cą, pro­du­cen­tem rze­czy. I to one – nowe byty po­wsta­ją­ce i ist­nie­ją­ce je­dy­nie dzię­ki mocy twór­czej czło­wie­ka – naj­do­bit­niej świad­czą o jego czło­wie­czeń­stwie, o wy­jąt­ko­wym miej­scu w świe­cie przy­ro­dy oży­wio­nej na tej pla­ne­cie. Cy­wi­li­za­cja, któ­rą stwo­rzył, jest jego ory­gi­nal­nym wkła­dem w dzie­ło róż­no­rod­no­ści by­tów. Bo­go­wie nig­dy mu jed­nak tego nie wy­ba­czy­li, dla­te­go za­sia­li w jego ser­cu drę­czą­ce go po na­sze dni wąt­pli­wo­ści. Cho­dzi o sto­su­nek do świa­ta ma­te­rii, jej wa­lo­ry­za­cji w per­spek­ty­wie du­cho­wej. Czy ma­te­ria, któ­ra prze­cież jest na­szym pod­sta­wo­wym i co­dzien­nym do­świad­cze­niem, na­szym ży­ciem, po­kar­mem i pra­cą, jest do­bra, war­to­ścio­wa, uży­tecz­na dla naj­wyż­szych, du­cho­wych po­trzeb czło­wie­ka? Czy też prze­ciw­nie, sta­no­wi dlań za­gro­że­nie, uni­ce­stwie­nie, du­cho­we po­mniej­sze­nie?

Wbrew ma­te­ria­li­stycz­nym uprosz­cze­niom czło­wiek nie jest tyl­ko wy­twór­cą ar­te­fak­tów i nie jest nim przede wszyst­kim; nie z tego wy­ni­ka jego czło­wie­czeń­stwo. Nie­kie­dy ten wła­śnie ma­te­rial­ny aspekt jego ist­nie­nia prze­ra­ża go i iry­tu­je. Wy­ra­zem tych wąt­pli­wo­ści, do­cie­kań i po­dej­rzeń była myśl ma­ni­chej­ska, sta­now­czo pod­kre­śla­ją­ca du­alizm świa­ta: du­cho­we­go (bo­skie­go) i ma­te­rial­ne­go (ludz­kie­go), po­gar­dza­ją­ca, wręcz ne­gu­ją­ca war­tość tego ostat­nie­go, przy­pi­su­ją­ca mu je­dy­nie ce­chy dia­bel­skie, grzesz­ne i de­struk­cyj­ne. W taki po­nu­ry świat wrzu­co­ny zo­stał czło­wiek na sku­tek grze­chu i wła­snej nie­wie­dzy, nad­mier­ne­go przy­wią­za­nia do wi­dzial­nej, zmy­sło­wej ma­te­rial­no­ści. Jego ży­cie na zie­mi mia­ło być tyl­ko nie­skoń­czo­nym cier­pie­niem, pre­fi­gu­ra­cją mąk pie­kiel­nych. Bóg w swym mi­ło­sier­dziu nie po­rzu­cił jed­nak czło­wie­ka cał­ko­wi­cie. Wy­słał anio­ły, aby ura­to­wa­ły go od ka­ta­stro­fy, do któ­rej zmie­rzał, i na­mó­wi­ły do po­wro­tu do utra­co­ne­go bo­skie­go sta­nu sprzed uwie­dze­nia przez ma­te­rię. Anio­ło­wie ro­bią, co mogą, ale czło­wiek jest krnąbr­ny, ze­psu­ty, ła­two ule­ga pro­stac­kim po­ku­som i po­mi­mo nie­zli­czo­nych przy­krych do­świad­czeń nie tyl­ko nie za­mie­rza po­rzu­cić ma­te­rii, ale co­raz bar­dziej za­pa­da się w jej grzą­ską ot­chłań. Ra­tun­kiem oka­zać może się gno­za, czy­li pew­na i sku­tecz­na wie­dza (gr. _gno­sis_ – wie­dza) o na­tu­rze świa­ta, o dia­bel­skiej na­tu­rze ma­te­rii. Ujaw­nia ona nie tyl­ko całą i ab­so­lut­ną praw­dę o na­tu­rze ludz­kie­go by­to­wa­nia, wska­zu­je też dro­gę wy­zwo­le­nia się z tej nie­wo­li i osią­gnię­cie zba­wie­nia. Jest naj­pew­niej­szą, choć nig­dy nie­zre­ali­zo­wa­ną, me­to­dą sa­mo­zba­wie­nia. Po­mi­mo świe­tla­nych za­chęt i wstrzą­sa­ją­cych eg­zem­plów rzad­ko bo­wiem wzbu­dza­ła en­tu­zjazm w sze­ro­kich krę­gach wier­nych. Za­le­ca­ła asce­zę, wy­zby­cie się rze­czy i dóbr, cał­ko­wi­te od­dzie­le­nie się od świa­ta ma­te­rii – kró­le­stwa sza­ta­na, w któ­rym czło­wiek żyje naj­czę­ściej w okrut­nym wię­zie­niu. Wy­ma­ga­ła też po­wstrzy­ma­nia się od wszel­kich związ­ków sek­su­al­nych, gdyż z po­wo­du cie­le­snych zbli­żeń kró­le­stwo sza­ta­na od­ra­dza się i trwa. Ten ostat­ni wy­móg oka­zy­wał się naj­czę­ściej po­nad moż­li­wo­ści śmier­tel­nych. Dla­te­go ry­zy­ku­jąc wiecz­ne po­tę­pie­nie, lu­dzie nadal brną w mrocz­ną, choć nie­kie­dy też ra­do­sną i uwo­dzi­ciel­ską, kra­inę cie­le­sno­ści, ma­te­rii i rze­czy. Gno­za po­zo­sta­ła je­dy­nie ide­al­ną, dra­stycz­ną pró­bą do­świad­cze­nia sa­me­go sie­bie przez czło­wie­ka, sta­nię­cia twa­rzą w twarz z prze­ra­ża­ją­cą praw­dą bytu. Oka­za­ła się jed­nak tyl­ko sen­nym kosz­ma­rem, z któ­re­go po otrzą­śnię­ciu z ra­do­ścią po­wra­ca­my do do­brze zna­nej co­dzien­no­ści. Bo czło­wiek nig­dy nie po­rzu­ci swe­go miej­sca, na­wet je­śli zna jego ułom­no­ści, bo­wiem in­ne­go świa­ta niż ma­te­rial­ny nie zna i uwa­ża go za naj­lep­szy z moż­li­wych.

Sta­ro­żyt­ni Gre­cy mie­li do ota­cza­ją­ce­go świa­ta sto­su­nek bar­dziej trzeź­wy i prak­tycz­ny. Byli zręcz­ny­mi rze­mieśl­ni­ka­mi, nie oba­wia­li się ma­te­rii i chęt­nie zgłę­bia­li jej taj­ni­ki. Pod­czas zwy­kłej prze­chadz­ki przez ro­dzin­ną wio­skę mo­gli zo­ba­czyć, jak pod zręcz­ny­mi pal­ca­mi ka­mie­nia­rza od­pa­da­ją z krze­mien­ne­go rdze­nia ko­lej­ne wió­ry i wy­ła­nia się ide­al­ny kształt krze­mien­ne­go gro­tu, nie­za­wod­ne­go pod­czas ło­wów, pew­ne­go w krwa­wym boju z pod­stęp­nym na­jeźdź­cą. Je­dy­ny i nie­po­wta­rzal­ny, tak do­sko­na­ły, że naj­lep­si mi­strzo­wie ak­tu­al­nych i przy­szłych cza­sów nig­dy nie by­li­by w sta­nie wy­ko­nać cze­goś lep­sze­go, bo do­sko­na­ło­ści nie moż­na po­pra­wiać. Wi­dzie­li, jak z bez­kształt­nej gli­ny na ob­ro­to­wym kole za każ­dym po­ru­sze­niem dło­ni garn­ca­rza po­wsta­je co­raz do­sko­nal­sza for­ma dzba­na, jak twar­dy, zim­ny mi­ne­rał prze­mie­nia się w roz­ża­rzo­ną płyn­ną masę, a póź­niej wla­ny do od­lew­ni­czej for­my za­sty­ga w kształt nie­za­wod­ne­go to­po­ra albo mi­ster­nie sple­cio­nej bran­so­le­ty. Cu­dow­ny pro­ces trans­mu­ta­cji ma­te­rii od­by­wał się na ich oczach, ale za­wsze był ta­jem­ni­cą. Nie do koń­ca więc mo­gli się czuć – jak my te­raz – pa­na­mi ma­te­rii, dla­te­go na­zy­wa­li ją _pro­to hyle_, sub­stan­cja pier­wot­na, i ob­da­rza­li wła­ści­wo­ścia­mi or­ga­nicz­ny­mi. Twier­dzi­li, że jej na­tu­ral­ną ce­chą jest dą­że­nie do do­sko­na­ło­ści, do przy­bie­ra­nia form co­raz do­sko­nal­szych, bar­dziej szla­chet­nych, do­sko­na­le wy­od­ręb­nio­nych z bez­kształ­tu. Czy­nu tego zaś do­ko­nać mógł tyl­ko czło­wiek, tyl­ko on po­tra­fi prze­kształ­cić _hyle_ – bez­kształt­ny su­ro­wiec – w _doxa_ – świat form wi­dzial­nych – do­słow­nie w „to, co się uka­zu­je”, w rze­czy do­sko­na­łe, uży­tecz­ne, je­dy­ne. Dla­te­go każ­dy z wy­ro­bów grec­kich rze­mieśl­ni­ków był rę­ko­dzie­łem, no­sił w so­bie ory­gi­nal­ny i nie­po­wta­rzal­ny znak wy­twór­cy i po­szcze­gól­ny okaz, na pierw­szy rzut iden­tycz­ny z in­ny­mi tego sa­me­go ga­tun­ku, był jed­nak inny, nie­po­wta­rzal­ny, in­dy­wi­du­al­ny. No­sił więc w so­bie rów­no­cze­śnie dwa twór­cze pier­wiast­ki – bo­ski i ludz­ki.

Z tego wzglę­du dzie­ło grec­kie­go rze­mieśl­ni­ka było spo­krew­nio­ne z pra­ca­mi bo­gów. Róż­ni­cą był fakt, że bo­go­wie two­rzy­li rze­czy pierw­sze z ni­cze­go oraz idee wszyst­kich in­nych rze­czy, któ­re po­ten­cjal­nie mogą po­ja­wić się na świe­cie aż do jego koń­ca, zaś dzie­ła lu­dzi ujaw­nia­ły się do­pie­ro póź­niej, gdy przy­szło im wy­do­by­wać ową bo­ską for­mę wpi­sa­ną w bry­łę ma­te­rii. Zda­wał so­bie z tego spra­wę Pla­ton, gło­sząc teo­rię bo­skich, ide­al­nych, od­wiecz­nych i nie­zmien­nych pra­wzo­rów rze­czy _(eidos)_, ich ludz­kie re­ali­za­cje były je­dy­nie nie­do­sko­na­ły­mi od­zwier­cie­dle­nia­mi for­my do­sko­na­łej, od­wiecz­nej. Twier­dził, że lu­dzie, po­bra­tym­cy bo­gów, no­szą w swych umy­słach bo­skie idee, dla­te­go garn­carz nie wy­my­śla do­wol­nej for­my na­czy­nia ani ko­wal nie fan­ta­zju­je na te­mat kształ­tu sie­kie­ry. Oni od­twa­rza­ją naj­le­piej, jak po­tra­fią, wsz­cze­pio­ną im w dniu na­ro­dzin do­sko­na­łą for­mę tych wy­two­rów. Ary­sto­te­les wpraw­dzie spro­wa­dził bo­skie idee na zie­mię, uznał, że owa isto­ta rze­czy za­miesz­ku­je w niej sa­mej, a nie w ludz­kim czy też w bo­skim umy­śle, uwa­żał też, że wła­śnie for­ma _(mor­fe)_ wy­od­ręb­nio­na z ma­te­rii pier­wot­nej po­przez świa­do­me dzia­ła­nie czło­wie­ka po­cho­dzi ze świa­ta idei bo­skich.

Rów­no­cze­śnie jed­nak – za­uwa­ża­li Gre­cy – rze­czy, któ­re rze­mieśl­nik po­wo­łu­je na świat, wy­od­ręb­nia z ma­te­rii i się nimi ota­cza, przy­sła­nia­ją mu pier­wot­ną praw­dę, od­dzie­la­ją od od­wiecz­nej rze­czy­wi­sto­ści, bo w koń­cu „to, co się uka­zu­je” _(doxa)_, nie za­wsze jest tym, co ist­nie­je, a zmy­sły, bę­dą­ce w tym za­kre­sie naj­waż­niej­szym na­rzę­dziem po­zna­nia, złu­dę tę jesz­cze bar­dziej po­głę­bia­ją. Dla Pla­to­na ży­wym sym­bo­lem tej złu­dy i za­wod­nych za­bie­gów trans­mu­ta­cji był He­faj­stos, naj­więk­szy na Olim­pie mistrz prze­twa­rza­nia ma­te­rii, umie­ją­cy z zim­ne­go i bez­kształt­ne­go mi­ne­ra­łu wy­ko­nać ta­kie cuda, jak rzu­ca­ją­ca ośle­pia­ją­cy blask zbro­ja Are­sa, boga woj­ny. Po­mi­mo swych ta­len­tów i bo­skiej mocy Wład­ca Kuź­ni był chro­my, a ułom­ność ta wska­zy­wa­ła rów­nież nie­do­sko­na­łość i dwu­znacz­ność jego trans­mu­ta­cyj­nej pro­fe­sji.

To za­ciem­nie­nie praw­dy, jaką skry­wa­ją rze­czy, po­głę­bia jesz­cze ludz­ka skłon­ność do przy­pi­sy­wa­nia rze­czom wła­snych, ukry­tych zna­czeń, prze­słań, sym­bo­li, tre­ści i zna­ków.

Stąd wy­ni­ka po­trze­ba her­me­neu­ty­ki (gr. _her­me­ne­in_ – od­czy­ty­wać, in­ter­pre­to­wać), sztu­ki, któ­rej już Ary­sto­te­les po­świę­cił od­ręb­ny trak­tat i któ­rą uzna­wał za jed­ną z naj­waż­niej­szych umie­jęt­no­ści od­czy­ty­wa­nia ukry­tych sen­sów. Pier­wot­nie słu­ży­ła ona wy­łącz­nie do wła­ści­wej in­ter­pre­ta­cji wy­po­wie­dzi bo­gów, któ­rzy za­zwy­czaj nig­dy nie mó­wi­li wprost i do­słow­nie, ale ra­czej za po­śred­nic­twem na­tchnio­nych wieszcz­ków (gr. _man­te­is_, stąd sztu­ki man­tycz­ne, czy­li wróż­biar­skie, ale też men­tal­ność i ma­nia) da­wa­li nie­ja­sne, wie­lo­znacz­ne, my­lą­ce zna­ki, po­zo­sta­wia­jąc lu­dziom wła­ści­we od­czy­ta­nie ich zna­cze­nia. Nie za­wsze szło im z tym naj­le­piej, o czym świad­czą naj­słyn­niej­sze przy­pad­ki nie­wła­ści­we­go od­czy­ta­nia wróżb przez Kre­zu­sa i Pyr­ru­sa, wład­ców, któ­rzy utra­ci­li swe kró­le­stwa, a tak­że ży­cie, wsku­tek nie­zro­zu­mie­nia wy­rocz­ni. Dla­te­go i w tej dzie­dzi­nie po­trzeb­ni byli spe­cja­li­ści, naj­lep­si z nich mo­gli po­szczy­cić się bo­skim sta­tu­sem. Prym wiódł Her­mes, któ­ry miał za za­da­nie nie tyl­ko prze­ka­zy­wa­nie wy­ro­ków Apol­li­na i in­nych re­zy­den­tów Olim­pu, ale też ich ob­ja­śnia­nie, wy­kła­da­nie w mo­wie zro­zu­mia­łej dla śmier­tel­nych. Jed­nak­że i on by­najm­niej nie za­mie­rzał uła­twiać ży­cia śmier­tel­nym i jak na boga o stu wcie­le­niach przy­sta­ło, mó­wił nie­ja­sno i wie­lo­znacz­nie. Zo­stał więc nie tyl­ko pa­tro­nem her­me­neu­ty­ki, czy­li umie­jęt­no­ści tłu­ma­cze­nia tego, co za­kry­te, ale też nauk her­me­tycz­nych, czy­li ta­jem­nych, świa­do­mie za­kry­tych i nie­do­stęp­nych dla pro­fa­nów.

Od po­cząt­ków na­szej ery aż po wiek XIX her­me­neu­ty­ka była wy­łącz­nie me­to­dą in­ter­pre­ta­cji Pi­sma Świę­te­go, czy­li od­czy­ty­wa­nia jego tre­ści w hi­sto­rycz­nym kon­tek­ście, ale z uchwy­ce­niem jego sen­su w per­spek­ty­wie współ­cze­snej. Do­pie­ro wie­ki XIX i XX po­sze­rzy­ły krąg za­in­te­re­so­wań me­to­dy her­me­neu­tycz­nej na wszel­kie wy­two­ry ludz­kie­go du­cha, rąk i umy­słu, czy­niąc z niej pod­sta­wo­wą me­to­dę umoż­li­wia­ją­cą zro­zu­mie­nie i wy­peł­nie­nie sen­sem ca­łej ludz­kiej eg­zy­sten­cji, a na­wet uzna­wa­nia jej za naj­bar­dziej pod­sta­wo­wy spo­sób ludz­kie­go by­to­wa­nia w świe­cie. Od tej pory her­me­neu­ty­ka prze­sta­je ogra­ni­czać swe za­in­te­re­so­wa­nia do wy­po­wie­dzi słow­nych, do ję­zy­ka po­ezji, świę­tych tek­stów i dzieł sztu­ki. Śle­dzi wszyst­ko, w czym tkwi cząst­ka ge­niu­szu bo­gów i pra­cy twór­czej czło­wie­ka. Ar­che­olo­gia – do­star­czy­ciel­ka my­śli utrwa­lo­nych w ludz­kich ar­te­fak­tach – ura­sta w tym kon­tek­ście do ran­gi naj­więk­szej na świe­cie bi­blio­te­ki. To, co nie­me i wy­ra­ża­ją­ce się tyl­ko po­śred­nio przez opis i do­mysł, w uję­ciu her­me­neu­tycz­nym prze­ma­wia bez­po­śred­nio mową wy­twór­cy, pra­daw­nym sło­wem rze­mieśl­ni­ka, od­sła­nia ścież­ki jego umy­słu. Tak wła­śnie re­ali­zu­je się her­me­neu­tycz­ny ide­ał, głów­ny jej me­to­do­lo­gicz­ny po­stu­lat – koło her­me­neu­tycz­ne ob­ra­zu­ją­ce zwrot­ne sprzę­że­nie ba­da­cza i ba­da­ne­go, ich or­ga­nicz­ny zwią­zek i wza­jem­ne in­spi­ra­cje. Czło­wiek zbli­ża się do rze­czy i na mia­rę swo­ich in­te­lek­tu­al­nych moż­li­wo­ści puka do jej wnę­trza, za­da­je py­ta­nia, wy­snu­wa opo­wieść o tym, co usły­szał albo co mu się zda­wa­ło. Rzecz też nie po­zo­sta­je bier­na, opo­wia­da wła­sną hi­sto­rię, czę­sto mówi wię­cej, niż spo­dzie­wa się tego py­ta­ją­cy, za­ska­ku­je go, czy­ni bli­skim i spo­le­gli­wym. W ten spo­sób on i ona przy­stę­pu­ją do tań­ca, w któ­rym są jed­no­ścią i nie spo­sób już od­dzie­lić py­ta­ją­ce­go od py­ta­ne­go, tan­ce­rza od tań­ca. Wi­ru­jąc, two­rzą jed­ną, kom­ple­men­tar­ną opo­wieść o so­bie i swo­im związ­ku.

No­wo­cze­sna her­me­neu­ty­ka dąży, jak to okre­ślił Wil­helm Dil­they, do bez­po­śred­nie­go wglą­du _(Ver­ste­hen)_ w umysł daw­ne­go czło­wie­ka, któ­re­go dzie­ło (tekst kul­tu­ry) jest przed­mio­tem her­me­neu­tycz­nych od­czy­tań. Jest to „ruch ży­cia do ży­cia” i naj­waż­niej­sza część her­me­neu­tycz­ne­go „wglą­du”, gdyż źró­dłem sen­su ludz­kiej eg­zy­sten­cji jest przede wszyst­kim jego wła­sne ży­cie, któ­re jest je­dy­nym i wy­star­cza­ją­cym spo­so­bem jego ist­nie­nia. Me­to­da ta jest zresz­tą do­rob­kiem ca­łej rze­szy wy­bit­nych fi­lo­zo­fów współ­cze­sno­ści, głów­nie nie­miec­kich, jak F.E.D. Schle­ier­ma­cher (1768-1834), W. Dil­they (1833-1911), Mar­tin He­ideg­ger (1889-1976) i H.G. Ga­da­mer (1900-2002).

Ten ostat­ni kła­dzie na­cisk na nie­ustan­ną czuj­ność i kry­tycz­ną nie­uf­ność po­zna­ją­ce­go ro­zu­mu, ale też do­star­cza kon­kret­nych przy­kła­dów her­me­neu­tycz­nych osią­gnięć po­znaw­czych. Po­wia­da: „Re­flek­sja her­me­neu­tycz­na upra­wia sa­mo­kry­ty­kę my­ślą­cej świa­do­mo­ści, prze­kła­da­jąc wszyst­kie swo­je abs­trak­cje, tak­że po­zna­nie na­uko­we, z po­wro­tem na ca­łość ludz­kie­go do­świad­cze­nia świa­ta”. A ca­łość tego prze­ka­zu nie ogra­ni­cza się by­najm­niej je­dy­nie do naj­pew­niej­sze­go i naj­bar­dziej do­sko­na­łe­go środ­ka mię­dzy­ludz­kiej ko­mu­ni­ka­cji, ja­kim jest mowa. Jest nim też rzecz, czy­li wie­lo­ra­ki wy­twór ludz­ki, sze­ro­ko po­ję­te dzie­ło sztu­ki, któ­re „mówi coś każ­de­mu, jak­by zwra­ca­ło się wła­śnie do nie­go, ja­koś obec­ne­go i współ­cze­sne­go. Cho­dzi o to, by zro­zu­mieć sens tego, co ono mówi, i uczy­nić go zro­zu­mia­łym dla sie­bie i in­nych”. Za­da­niem her­me­neu­tyk! jest w tym przy­pad­ku od­sło­nię­cie i wy­do­by­cie tego, co rze­czy mają nam do po­wie­dze­nia, oraz skło­nie­nie nas sa­mych do po­znaw­cze­go wy­sił­ku, do współ­pra­cy, bo – co za­uwa­żył już daw­no Fry­de­ryk Nie­tz­sche – „szla­chet­ne rze­czy, jak szla­chet­ni lu­dzie, nie no­szą swych po­wo­dów na dło­ni”. Zwią­zek prze­ży­cia, przed­sta­wie­nia i ro­zu­mie­nia to her­me­neu­tycz­na tria­da. Ro­zu­mie­my prze­ja­wy daw­nej ludz­kiej ak­tyw­no­ści, bo sami uczest­ni­czy­my w tym sa­mym świe­cie, my­śli­my i po­stę­pu­je­my po­dob­nie jak tam­ci. Dzię­ki zaś her­me­neu­tycz­ne­mu na­my­sło­wi ła­twiej nam bę­dzie od­na­leźć, o czym opo­wia­da­ją rze­czy. Szcze­gól­nie te naj­prost­sze, któ­re naj­le­piej ma­te­ria­li­zu­ją od­wiecz­ność. Te, któ­re są jak­by za­wie­szo­ne po­nad cza­sem, żyją obok jego wart­kie­go nur­tu, są za­sty­gły­mi kro­pla­mi cza­su wrzu­co­ny­mi w wiecz­ność. Mo­ty­ka, gar­nek, za­pin­ka, grze­bień. Rze­czy, któ­re za­ko­twi­cza­ją nas w prze­szło­ści, spra­wia­ją, że jest nam raź­nej w te­raź­niej­szo­ści, bo nie przy­cho­dzi­my zni­kąd, mamy hi­sto­rię. Nie ule­ga bo­wiem wąt­pli­wo­ści, że jak twier­dził He­ideg­ger, każ­da rzecz, któ­rej uży­wa­my, od­sy­ła do użyt­kow­ni­ka, do jego dzia­łań, ce­lów i pra­gnień. Ale żeby za­ko­rze­nić nas w prze­szło­ści, rzecz sama musi być tam za­ko­twi­czo­na, musi mieć swo­ją hi­sto­rię, ja­kąś wła­sną opo­wieść. Do wnę­trza ta­kiej rze­czy na­brzmia­łej tre­ścią i sen­sem spró­bu­je­my za­pu­kać.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij