- W empik go
Wypieki defensywne. Przewodnik dla czarodziejów i czarodziejek - ebook
Wypieki defensywne. Przewodnik dla czarodziejów i czarodziejek - ebook
Zamach. Zaklęcia. Zakwas.
Czternastoletnia Mona nie przypomina czarodziejów, których zadaniem jest obrona miasta. Nie potrafi ciskać błyskawicami ani komunikować się poprzez wodę. Jej przyjacielem jest zakwas, a magia, którą włada Mona, działa na ciasto. Dziewczynka wiedzie spokojne życie w piekarni swojej ciotki, gdzie zaklina piernikowe ludki, by tańczyły. Jednak pewnego dnia życie Mony wywraca się do góry nogami – piekarka na podłodze kuchni znajduje martwe ciało.
Po ulicach miasta Mony grasuje morderca, którego celem jest pozbycie się magicznych mieszkańców, a wygląda na to, że Mona znajduje się na jego liście. Jednak w mieście, w którym nagle zabrakło czarodziejów, zabójca może być najmniejszym zmartwieniem Mony…
Zdobywczyni nagrody Hugo za powieść roku 2023 powraca, aby oczarować czytelnika powieścią pełną fantazji, wypieków i magii!
Zajrzyj do magicznej piekarni, gdzie czekają na Ciebie Bob, najdzielniejszy zakwas świata, i Mona, czarodziejka z najdziwniejszym talentem magicznym.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-326-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIERWSZY
W piekarni ciotki leżał trup dziewczyny.
Wydałam z siebie żenujący okrzyk i cofnęłam się o krok, potem następny, aż w końcu wpadłam na drzwi pomiędzy sklepikiem i zapleczem. Zazwyczaj są otwarte na oścież, ponieważ w przeciwnym razie z powodu wielkich pieców w pomieszczeniu robi się nieznośnie gorąco, ale o czwartej rano jeszcze nie są nagrzane.
Od razu wiedziałam, że dziewczyna nie żyje. Nie żebym widziała w życiu wielu martwych ludzi – mam dopiero czternaście lat, a piekarnictwo nie jest branżą obarczoną wysoką śmiertelnością – jednak czerwona substancja wypływająca spod jej głowy z pewnością nie była nadzieniem malinowym. Poza tym leżała w nienaturalnej pozycji, jakiej nikt nie przyjąłby do spania, nawet gdyby włamał się do piekarni, żeby uciąć sobie drzemkę.
Żołądek ścisnął mi się nieprzyjemnie, jakby ktoś chwycił go do ręki i mocno zgniótł. Zakryłam usta obiema dłońmi, żeby nie zwymiotować. I bez mojego przechodzonego śniadania było tu co sprzątać.
Najgorsze, co zdarzało mi się widywać w kuchni, to szczur – nie osądzajcie nas zbyt surowo, w tym mieście nie da się całkowicie wyeliminować szczurów, a lokalu czystszego niż nasz ze świecą szukać – oraz zabłąkane zombi żaby, które kiedyś wypełzło z kanalizacji. Biedactwo zostało spłukane spod katedry, gdzie czasem lekkomyślnie wylewano wodę święconą, w wyniku czego miewaliśmy plagi nieumarłych żab, traszek i tym podobnych stworzeń. (Najgorsze są raki. Na żabę wystarczy miotła, ale do wypędzenia raka-zombiaka trzeba wzywać kapłana).
Ale i tak wolałabym całe stado zombi żab od trupa.
Trzeba zawołać ciotkę Tabithę. Będzie wiedziała, co robić. Nie żeby ciotka Tabitha regularnie miewała trupy w piekarni, ale należy ona do osób kompetentnych, które w każdej sytuacji wiedzą, co robić. Jeśli stado wygłodniałych centaurów szturmowałoby miasto i galopowało ulicami, pożerając małe dzieci i koty, ciocia Tabitha ze spokojem zabrałaby się do ustawiania barykad i obsadzania stanowisk kuszniczych, jakby robiła to regularnie, dwa razy w tygodniu.
Niestety, przedostanie się do korytarzyka i schodów prowadzących do jej sypialni wymagało przejścia przez całą kuchnię, co z kolei oznaczało przemaszerowanie obok martwej dziewczyny. A w zasadzie nad jej ciałem.
Wszystko będzie dobrze. Będzie dobrze. Stopy, gotowe? Kolana? Damy radę?
Stopy oraz kolana zgłosiły gotowość do działania. Żołądek jednak nie był zachwycony pomysłem. Przycisnęłam jedną rękę do brzucha, a drugą do ust, na wypadek gdyby rzeczony żołądek postanowił się zbuntować.
No dobra. Dobra. No to idziemy…
Zrobiłam kroczek w głąb kuchni. Bywałam w tym pomieszczeniu sześć, czasem siedem dni w tygodniu, biegając w tę i we w tę, ciskając kawały ciasta na blaty i wsuwając blaszki do pieców. Przedeptywałam kafelkową posadzkę setki razy dziennie, nawet o tym nie myśląc. Teraz przestrzeń do pokonania wydała mi się stumilową drogą wiodącą przez nieznany i wrogi teren.
Stanęłam przed dylematem – z jednej strony nie chciałam patrzeć na trupa, ale z drugiej, nie patrząc, ryzykowałam nadepnięcie na niego, a na samą myśl o tym robiło mi się zimno.
Nie było rady. Spojrzałam w dół.
Nogi dziewczyny leżały rozrzucone. Miała na sobie brudne buty i skarpety nie do pary. Wydało mi się to takie smutne. No, oczywiście sama jej śmierć była smutna – prawdopodobnie, chyba że dziewczyna była okropną osobą – ale śmierć w niesparowanych skarpetkach z jakiegoś powodu zdawała się szczególnie smutna.
Wyobraziłam sobie, jak zakłada skarpetki, nawet nie podejrzewając, że kilka godzin później czeladniczka piekarza i na wpół upieczona czarodziejka ciasta będzie przemykała na paluszkach obok jej ciała, roztrząsając kwestię elementów jej ubioru.
Pewnie krył się w tym jakiś morał, ale nie wiem jaki, w końcu nie jestem kapłanem. Kiedyś myślałam o tym, żeby zostać duchowną, ale oni nie darzą sympatią czarodziejów, nawet tych pomniejszych, których jedynym talentem jest magia wyrastania ciasta i zapobiegania sklejaniu się wypieków. Gdy zarzuciłam plany wstąpienia do stanu duchownego, ciotka Tabitha wzięła mnie do piekarni, a syreni śpiew mąki i tłuszczu piekarniczego przypieczętował mój los.
Ciekawe, co przypieczętowało los tej nieszczęśniczki. Włosy zasłaniały jej twarz, więc trudno było określić wiek – poza tym nie przyglądałam się zbyt dokładnie – odniosłam jednak wrażenie, że jest młoda, może niewiele starsza ode mnie. Jak to się stało, że skończyła martwa w piekarni? Ktoś zmarznięty albo głodny mógłby wkraść się do piekarni – zawsze jest tu ciepło, bo nie wygaszamy pieców całkowicie, tylko słabiej palimy ogień – i można tu znaleźć coś do jedzenia, nawet jeśli tylko nieco sczerstwiałe wypieki z poprzedniego dnia. Ale nawet to nie wyjaśniało, dlaczego dziewczyna jest nieżywa.
Zobaczyłam jedno jej oko. Było otwarte. Odwróciłam wzrok.
Może poślizgnęła się i uderzyła w głowę? Ciotka Tabitha zawsze utyskuje, że jeśli będę biegała po kuchni jak zaczadzony mąką psiak, to pewnego dnia skręcę sobie kark. Jednak wydawało się dziwne, żeby włamywać się do piekarni, a potem urządzać sobie po niej szaleńcze gonitwy.
Może została zamordowana, podszepnął mi zdradliwy głosik w głowie.
Zamknij się! – rozkazałam mu. Zamknij się! To głupie! Ludzie mordują się w ciemnych zaułkach, a nie w kuchni mojej ciotki! Poza tym to głupie tak zostawiać ciało na środku piekarni. Całe miasto zbudowano na kanałach, na jedną ulicę prowadzi pięćdziesiąt mostów, a każdej wiosny zalewane są wszystkie piwnice. Kto porzuciłby ciało w piekarni, skoro można je wrzucić do porządnego kanału znajdującego się parę metrów od drzwi?
Wstrzymałam oddech i przekroczyłam kostki dziewczyny.
Nic się nie wydarzyło. Nie żebym się spodziewała, że coś się stanie, ale i tak mi ulżyło.
Patrząc już prosto przed siebie, zrobiłam jeszcze dwa ostrożne kroki, a potem puściłam się biegiem. Barkiem pchnęłam drzwi i wgalopowałam na schody, wrzeszcząc:
– Ciociu Tabithoooooo! Szyyybko! Zejdź na dół!!!
Była czwarta rano, ale piekarze zazwyczaj o tej godzinie wstają, a jedynym powodem, dla którego ciotka Tabitha sypiała do dekadenckiej szóstej trzydzieści, było to, że parę miesięcy temu wreszcie powierzyła swojej siostrzenicy otwieranie zakładu. (Siostrzenica to ja, gdybyście się jeszcze nie zorientowali). Obawiała się przekazać mi taką odpowiedzialność, a mnie rozpierała duma, że odkąd zaczęłam otwierać, wszystko szło gładko.
Tyle że przez to miałam teraz podwójne poczucie winy, że trup pojawił się podczas mojego dyżuru, nawet jeśli nie stało się to przeze mnie. No bo przecież nie ja zabiłam dziewczynę.
Nie bądź głupia, nikt jej nie zabił. Poślizgnęła się i tyle. Prawdopodobnie.
– Ciociu Tabithooo!
– Na litość… Mona – dobiegło mamrotanie zza drzwi. – Pali się czy co?
„Nie, ciociu, ale w kuchni jest trup!” – tak miałam odpowiedzieć. Ale zamiast tego z moich ust wydarło się:
– Ciociu Trup! Na dole leży Tabitha…! W kuchni… Nie żyje… Ja… Szybko! Kuchnia…! Nie żyje!
Drzwi u szczytu schodów otworzyły się gwałtownie. Ciotka przekroczyła próg, zakładając pospiesznie podomkę, która jest wielka i różowa, i wyszywana w uskrzydlone croissanty. I generalnie okropna. Ciotka Tabitha jest również wielka i różowa, ale bez wyhaftowanych skrzydlatych rogalików, no chyba że jest w swojej podomce.
– Nie żyje? – Spojrzała na mnie, marszcząc brwi. – Kto nie żyje?
– Trup w kuchni!
– W mojej kuchni?
Ciotka ruszyła pospiesznie po stopniach, więc zaczęłam się cofać, żeby mnie nie stratowała. Odsunęła mnie – nie brutalnie, ale zdecydowanie – i skręciła w stronę drzwi na zaplecze piekarni. Podążyłam za nią, stanęłam w progu i zapuściłam żurawia do kuchni, czekając na wybuch.
– Hm! – Ciotka Tabitha wzięła się pod obfite boki. – Rzeczywiście, jest trup. Panie, dopomóż. Hm…
Potem nastąpiła długa chwila ciszy. Wpatrywałam się w plecy ciotki wpatrującej się w martwą dziewczynę wpatrującą się w sufit.
– Yyy… Ciociu? Co robimy? – zapytałam w końcu.
Ciotka otrząsnęła się z zaskoczenia.
– No cóż. Pójdę obudzić twego wuja i wyślę go po konstabli. Ty rozpal piec i włóż blachę drożdżówek do pieczenia.
– Drożdżówek?! Będziemy piec?
– Prowadzimy piekarnię, dziecko! – warknęła ciotka. – Poza tym nie znam stróża prawa, który nie lubi słodkich wypieków, a lada moment zaroi nam się tu od władzy. Właściwie to naszykuj dwie blachy.
– Eeee… – Wzięłam się w garść. – Resztę też mam piec?
Ciotka zamyśliła się, skubiąc dolną wargę.
– Nieee, nie, raczej nie. Gdy zaczną się tu kręcić, to przynajmniej przez parę godzin będzie bałagan. Chyba po prostu otworzymy później.
Odwróciła się i wymaszerowała ciężkim krokiem z kuchni, żeby obudzić wuja.
Zostałam w kuchni sama z martwą dziewczyną i piecami.
Do jednego z nich mogłam dostać się bez trudu, więc rozgrzebałam żar i wrzuciłam drwa. Niełatwo ogrzać piec równomiernie i to pierwsza rzecz, której należy się nauczyć. Jeśli komora jest miejscami zbyt chłodna lub zbyt gorąca, chleb się częściowo zapada i wychodzi zakalcowaty i jakby pospłaszczany.
Drugiego pieca nie mogłam dosięgnąć, nie przechodząc nad dziewczyną. Po chwili namysłu rzuciłam na jej twarz ścierkę. Łatwiej mi było, kiedy nie patrzyły na mnie te jej niewidzące oczy. Rozpaliłam w drugim piecu.
Drożdżówki piecze się łatwo. Mogłabym zrobić je przez sen i bywało, że o czwartej rano właśnie tak się działo. Wsypałam do misy suche składniki i zaczęłam je mieszać. Wzrok wbiłam w belki pod sufitem, żeby nie zahaczać nim o trupa. Zobaczyłam błysk ślepek myszy, która łypnęła na mnie, po czym czmychnęła do nory. (Obecność myszy to dobry objaw, bo oznacza brak szczurów. Szczury uważają myszy za przysmak).
Na blacie leżały jajka, a w kącie stał gliniak z tłuszczem piekarniczym. Rozbiłam jajka i – bezbłędnie, dodam – oddzieliłam żółtka od białek, a następnie umieściłam składniki w większej misie i zaczęłam ucierać.
Słyszałam otwierające się i zamykające drzwi frontowe, gdy wuj Albert wyszedł po konstabla. Ciotka kręciła się przed sklepem, prawdopodobnie przygotowując się do odparcia pierwszej fali klientów.
Zastanawiałam się, ilu konstabli przyjdzie do piekarni. Może ze dwóch? W końcu to morderstwo. Morderstwo to poważna sprawa. Przyjedzie też wóz po ciało? No chyba musi? Przecież nie wyrzucimy ot tak ciała na śmieci. Przyjedzie wóz, a wszyscy sąsiedzi uznają, że to wuj umarł. No bo nikt przecież pomyśli, że to Tabitha, ona jest jak żywioł. Przyjdą tu po świeże plotki i dowiedzą się, że zostało popełnione morderstwo…
Zaraz, zaraz, kiedy uznałam, że to morderstwo? Przecież dziewczyna się poślizgnęła, prawda?
Odkryłam, że pochłonięta unikaniem patrzenia na martwą dziewczynę i dumaniem o konstablach zbyt długo zagniatałam ciasto. A to błąd, bo zbyt długo wyrabiane robi się zanadto zwięzłe. Włożyłam w nie umączoną rękę i zasugerowałam mu, że nie ma ochoty być zbyt zwięzłe. Poczułam pod palcami coś w rodzaju musowania i masa rozluźniła się, robiąc się bardziej lepka. Ciasto jest podatne na perswazje, jeśli się wie, jak właściwie poprosić. Czasami zapominam, że inni ludzie tego nie potrafią.
Wydzieliłam dwanaście równych porcji ciasta, ułożyłam je na drewnianej łopacie i wsunęłam do pieca, oświadczając surowo bułkom, że nie chcą się przypalić. Miałam pewność, że tego nie zrobią. Nieprzypalanie to jedno z kilku zaklęć, w których jestem naprawdę dobra. Kiedyś, a miałam wtedy bardzo ciężki dzień, zaklęłam wypieki za mocno i połowa porcji wcale się nie upiekła.
No to teraz słodkie drożdżówki. Otarłam ręce o fartuch i zaczerpnęłam mąki z jednego z pojemników. Należało koniecznie zrobić jeszcze jedno, bez względu na liczbę trupów w kuchni.
Schody do piwnicy są bardzo śliskie, ponieważ do każdej piwnicy w mieście sączy się woda. Cud, że one jeszcze w ogóle istnieją. Mój tata, który za życia był budowniczym, mówił, że to dlatego, iż pod spodem jest inne miasto, i że ludzie budowali wyżej i wyżej, w miarę jak woda w kanałach się podnosiła, więc podłogi w piwnicach to tak naprawdę dachy i stropy starych domów.
W najciemniejszym, najcieplejszym kącie piwnicy stał cebrzyk wypełniony bulgoczącą masą. Co jakiś czas jeden z bąbli pękał, wypuszczając wilgotny zapach drożdży.
– No, Bob… – zwróciłam się do wiaderka tonem, jakim mówi się do nieprzewidywalnego zwierzęcia. – Patrz, mam dla ciebie trochę pysznej mąki…
Bob zabulgotał raźniej, co było jego wersją entuzjastycznego powitania.
Bob to mój starter zakwasu. Był pierwszym poważnym zaklęciem, jakie uczyniłam, a ponieważ nie wiedziałam, co robię, przesadziłam z magią.
Zakwas to rodzaj paćkowatej mieszaniny drożdży i innych żyjątek, dzięki którym wyrasta chleb. Smak chleba może się różnić w zależności od użytego zakwasu. Starter żyje zazwyczaj około dwóch tygodni, ale we właściwych rękach ten okres może się wydłużyć nawet do wielu lat. Podobno w Constantine mają ponad stuletni zakwas.
W piekarni ciotki zaczęłam pracować jako dziesięciolatka i bardzo się denerwowałam, że coś popsuję. Moja magia czasami robiła z przepisami dziwne rzeczy. Ciotka kazała mi dbać o swój zakwas, który podtrzymywała przy życiu od momentu otwarcia piekarni i dzięki któremu chleb Tabithy stał się tak słynny.
I… Nie wiem, czy dałam mu za dużo mąki, czy wody, czy może zbyt mało jednego i drugiego, ale prawie zasuszyłam go na śmierć. Odkrywszy to, wystraszyłam się tak bardzo, że wsadziłam ręce w grudkowatą masę (co było obrzydliwe, mówię wam) i rozkazałam jej nie umierać. Żyj! – rozkazałam. No, dalej, nie umieraj mi na rękach! Żyj! Rośnij! Jedz! Nie wysychaj!
No cóż, miałam dziesięć lat i bardzo się bałam, a strach czasem dziwnie wpływa na magię. Na przykład bardzo ją wzmacnia. Zakwas nie umarł, zaczął rosnąć. I rosnąć. Bardzo rosnąć. Wybulgotał ze słoja, piana wyciekała mi przez ręce, więc zaczęłam krzyczeć do ciotki, ale zanim ta zeszła na dół, zakwas zdołał dotrzeć do worka z mąką, którą go dokarmiałam, i pożarł wszystko. Rozpłakałam się, ale ciotka Tabitha tylko wzięła się pod boki, mówiąc:
– Wszystko będzie dobrze, patrz, żyje.
A potem zebrała go do większego naczynia. I taki był początek Boba.
Po tym to nie wiem, czy w ogóle dałoby się go zabić. Pewnego razu miasto ściął taki mróz , że nikt nie wychodził z domu, ciotka Tabitha utknęła na trzy dni na drugim końcu miasta, a ja nie mogłam się przedostać do piekarni i Boba nikt wtedy nie karmił. Kiedy w końcu zeszłam do piwnicy, spodziewałam się, że zamarzł albo umarł z głodu, albo jeszcze co innego.
Ale okazało się, że wiadro się przesunęło, a na podłodze leżą szczurze kości. Bo kości nie zjadł. W ten sposób odkryłyśmy, że Bob potrafi żywić się sam. Nadal nie wiem, jak się porusza – może jak jakieś śluzowate stwory? Z pewnością nie zamierzałam podnosić wiadra, żeby się o tym przekonać. Wątpiłam, czy cebrzyk ma jeszcze w ogóle dno, i zdecydowanie nie chciałam ryzykować drażnienia Boba.
Mnie lubi najbardziej ze wszystkich, może dlatego, że najczęściej go karmiłam. Ciotkę Tabithę toleruje. Wuj w ogóle odmawia schodzenia do piwnicy. Twierdzi, że raz Bob na niego nasyczał. Wyobrażam sobie, że to musiało brzmieć bardziej jak beknięcie.
Posypałam Boba mąką, a on bulgotnął radośnie w wiaderku i wyciągnął coś w rodzaju lepkiej macki. Oderwałam ją, a zakwas opadł do pojemnika i zaczął trawić mąkę. Wydaje się, że nie ma nic przeciwko zabieraniu jego fragmentów do wypieku chleba, i nadal jest uważany za najlepszy zakwas w mieście.
Po prostu nie mówimy nikomu o tej sprawie ze szczurami.ROZDZIAŁ
DRUGI
Konstabl Alfonso był wysoki, barczysty i czerwonolicy. Wkroczył do kuchni, przystanął i oznajmił, jakby zaskoczony:
– O, tu jest ciało!
– Przecież ci mówiłem – powiedział z wyraźną urazą stojący za nim wuj Albert.
– No tak, ale… – Konstabl urwał. Nie ulegało wątpliwości, że spodziewał się rozhisteryzowanego członka społeczności, który robi wiele hałasu o nic, ale na pewno nie prawdziwego trupa w szanowanej piekarni.
– No tak, właśnie. Ciało. – Tabitha przejęła inicjatywę. – Mona znalazła je rano, kiedy przyszła. Poczęstuj się drożdżówką.
Konstabl Alfonso wziął bułeczkę i zaczął przeżuwać ją w zadumie. W końcu postanowił zasięgnąć drugiej opinii.
Konstabl Montgomery również był wysoki i barczysty, ale nie czerwono-, tylko raczej ziemistolicy. Zjadł trzy drożdżówki, potwierdził, że owszem, tak, to ciało, a następnie on i Alfonso stali w kuchni, milcząc, dopóki ciotka Tabitha nie zasugerowała cierpko, że może powinni sprowadzić wóz do przewożenia ciał.
– Będzie tu potrzebny koroner – oznajmił Montgomery i poczęstował się kolejną drożdżówką.
– Tak, koroner – potwierdził Alfonso.
I wyszli.
– Lepiej napiecz kolejną porcję drożdżówek – westchnęła ciotka Tabitha. – I zaparz może herbaty. Wygląda na to, że mamy z głowy cały ranek.
Przybył koroner: łysy, przysadzisty, podobny do na wpół wypalonej świecy. Sam pożarł większość drożdżówek z tacy, ale nie słyszałam, co mówił, bo kiedy tylko zaczęli przenosić ciało, ciotka Tabitha wygoniła mnie do znajdującego się od frontu sklepu, żebym zajęła się klientami.
Większość z nich kupuje u nas regularnie (i regularnie to samo), a choć wyrażali rozczarowanie brakiem ulubionych babeczek i kruchych bułeczek, bardziej martwili się, że stało się coś niedobrego. Powtarzałam w kółko, że to nic takiego, że ktoś się włamał do kuchni i policja to sprawdza, ale że raczej nic nie zostało skradzione i liczymy, że otworzymy piekarnię, choć z opóźnieniem.
– Już nikt nie jest bezpieczny – powiedziała stara pani McGrammar (Jedna cytrynowa krucha bułeczka bez lukru) i pociągnęła nosem. Zastukała laską o ladę dla podkreślenia swoich słów. – Do czego to doszło! Żeby włamywać się do piekarni! Niedługo pewnie wszystkich nas pomordują w łóżkach!
– Niektórych wcześniej niż innych – mruknął pod nosem mistrz Elwidge, stolarz (Dwie cynamonowe bułeczki, bochenek chlebka serowego), puszczając do mnie oko.
– Hmf – fuknęła pani McGrammar, potrząsając na niego laską. – Możesz się śmiać! Mały Sidney, chłopak pani Weatherfort, praczki, zniknął w zeszłym tygodniu i czy ktoś go widział od tamtej pory?
– Nie? – wtrąciłam.
– Ano nie! – Stuknęła laską jak sędzia młotkiem.
– Pewnie uciekł na morze – zasugerował Brutus, kupiec (Jeden bochenek tego, co dzisiaj wyszło najlepiej, kwiatuszku, i bochenek wczorajszego, jeśli jakiś został, dla gołębi).
– Na morze? – zgorszyła się pani McGrammar. Elwidge zakrył usta dłonią, żeby ukryć uśmiech. – Sidney? Nie ma mowy! To był dobry chłopak.
– Nawet dobrzy chłopcy są tylko chłopcami – rzekł Brutus łagodnie, pocierając przedramię. Miał na nim kilka wyblakłych tatuaży, więc pewnie mówił z własnego doświadczenia.
– Sidney Weatherfort nie uciekłby na morze – pisnęła wdowa Holloway (Jedna babeczka z jeżynami, dwa imbirowe ciasteczka i bardzo ci dziękuję, droga Mono, z każdym dniem coraz bardziej przypominasz swoją biedną, kochaną matkę, wiesz…). – Był magiczny, a wiecie, co przesądni marynarze mawiają o czarodziejach na pokładzie. Twierdzą, że czarodziej na statku to gwarantowana flauta.
– Był magiczny? – Elwidge wydawał się zaskoczony. – Nie wiedziałem.
– Był reparatorem – wyjaśniła wdowa Holloway. – Naprawiał drobne rzeczy. Jak moje okulary, kiedy stłukły mi się soczewki i już myślałam, że będę musiała wysłać je do Constantine, żeby wyszlifowali mi nowe szkła. – Uśmiechnęła się do mnie. – Ale potrafił rzucać tylko drobne zaklęcia. Nie to, co nasza Mona.
Zarumieniłam się. Jeśli chodzi o czarodziejstwo, znajdowałam się na samym dole magicznej drabiny. Nawet mistrz Elwidge, mający wystarczająco dużo magii, żeby usuwać sęki, stał wyżej ode mnie. Ja mogę czarować tylko ciasto na chleb czy ciastka. Potężni czarodzieje, jak magowie w służbie księżnej, potrafili ciskać kulami ognia, wyrywać góry z ziemi, leczyć umierających i obracać ołów w złoto.
Ja w lepsze dni potrafiłam tylko obracać mąkę i drożdże w smaczny chleb. No i od czasu do czasu startery w mięsożerne zakwasy.
Mimo to wpatrywali się we mnie wyczekująco, a ja, ponieważ nie miałam dla nich jedzenia, poczułam się zobowiązana, żeby coś zrobić. Sięgnęłam do gabloty i wyjęłam czerstwiejącego piernikowego ludka. Była już wczesna wiosna, późno na wypiekanie pierników, ale jesteśmy jedyną piekarnią, która ma pierniki przez cały rok – właśnie na takie okazje jak ta.
Położyłam piernikowego ludka na blacie i skupiłam na nim uwagę. Żyj. Poruszaj się. Wstań, wstań, wstań!
Ciastko się przebudziło. Przeciągnęło się i dźwignęło na piernikowe nóżki. Potem skłoniło się wdowie Holloway, pani McGrammar, zasalutowało mężczyznom i zaczęło iść, aż przystanęło na wolnej powierzchni lady.
Tańcz, rzuciłam rozkaz.
Piernikoludek zaczął całkiem przyzwoicie wywijać klasyczny marynarski taniec. Nie pytajcie, skąd ciastka znają tańce – ten wypiek wypląsowywał hornpipe’a. Ostatnia porcja ciasta wykonywała walca, a jeszcze wcześniejsza robiła sprośne wygibasy, które nawet ciotkę Tabithę przyprawiły o rumieniec. Chyba dodałyśmy za dużo pikantnych przypraw. Trzeba było dosypać więcej wanilii, żeby się uspokoiło.
Nie wiem, jak nauczyłam się zaklinać ciasteczka, by tańczyły. Podobno robiłam to już jako bardzo małe dziecko. Ciotka Tabitha nadal uwielbia wspominać, jak jako trzylatka miałam napad złości w piekarni i cała gablota piernikoludków ożyła, łącznie z tymi w piecu. Te z pieca zaczęły walić w drzwiczki, żądając wypuszczenia, a te już upieczone biegały po lokalu, chichocząc szaleńczo. „Pochowały się w mysich norach – mówiła ciotka. – Miesiącami próbowaliśmy położyć kres tej pladze, zanim wreszcie się udało pokonać te diabelstwa. Ale wtedy zrozumiałam, że mała Mona będzie piekarką”. (W tym momencie, w zależności od tego, ile wcześniej wypiła sherry, spogląda na mnie czule albo poklepuje umączoną dłonią po plecach. Podczas sezonu na ciasta rumowe dostaje mi się przytulas).
Tak mniej więcej zazwyczaj wygląda początek kariery czarodzieja – nie wiesz, co możesz zrobić, dopóki tego nie zrobisz, a czasem nawet nie do końca wiesz, co właśnie zrobiłeś. Nie ma nauczycieli magii, którzy mogą pomóc. Każdy jest inny, a poza tym w przeciętnym mieście zazwyczaj jest dwudziestu-trzydziestu uzdolnionych magicznie mieszkańców. W naprawdę dużych bywa ich kilkuset. Może w wojsku szkoli się magów bojowych, ale w takim miejscu jak to trzeba się uczyć samemu metodą prób i błędów oraz kosztem kilogramów zmarnowanego ciasta.
A wracając do ciasteczek. Najlepiej idzie mi z tymi wyciętymi w kształty ludzkie lub zwierzęce. Proboszcz (Sześć bochenków zwykłego chleba… i, niech będzie, jedna krucha bułeczka z borówkami. Tylko nie mów opatowi!) powiedział kiedyś, że ma to coś wspólnego z magią więzi. No i moje figurki muszą być zrobione z ciasta. Lalkarze, którzy wystawiają w parku teatrzyki kukiełkowe, potrafią zakląć marionetki tak, by tańczyły, ale ja mogłam skupiać się na kawałku drewna, aż pękała mi głowa, a on leżał nieruchomo. Moja magia działa tylko na ciasto. Mało praktyczna umiejętność.
Chociaż czasem się jednak przydaje. Jeśli nie mogę zdjąć czegoś z wysokiej półki, zawsze mogę posłać na nią piernikoludzika, który przesunie potrzebną mi rzecz na tyle, bym mogła jej dosięgnąć. Raz w tygodniu robimy nową porcję ciasta. Ciotka twierdzi, że nawet jeśli to mało praktyczne, zawsze to niezła reklama.
Słyszałam – w sumie to podsłuchałam, bo słyszeć tego nie powinnam – że są ludzie, którzy nie przychodzą już do piekarni, odkąd zaczęłam w niej pracować. Nie wiem, czy przeszkadzają im tańczące ciastka, czy też może to, że chleb piecze im magiczna osoba. Wydaje mi się, że ciotka Tabitha straciła paru stałych klientów, odkąd mnie zatrudniła, ale nigdy nawet się na ten temat nie zająknęła.
Uważam, że skoro przeszkadza im taki drobiazg, to nie zasługują na chleb z najlepszego zakwasu w mieście.
Piernikoludek skończył podskakiwać i ukłonił się widowni, która nagrodziła go oklaskami. Nawet panią McGrammar pokaz zmiękczył na tyle, by się uśmiechnęła, choć staruszka należy do tych, którzy patrzą na czarodziejów, jakby ci w każdej chwili mieli wpaść w szał albo rozpęknąć się w deszcz ropuch. Posłał całusa wdowie Holloway, która zachichotała niczym młódka, po czym pomaszerował z powrotem do swojej puszki.
„Dziękuję – powiedziałam do niego. – Wystarczy na dzisiaj”. Zasalutował mi – ta porcja ciasta miała zapędy militarne. W sumie, jak o tym pomyślałam, to może wina nadmiaru kardamonu? I wreszcie piernikowy ludek znów stał się zwykłym ciastkiem.
– Bardzo ładnie – pochwalił mistrz Elwidge.
– Och, to nic takiego – odpowiedziałam, skrępowana.
– To więcej, niż ja potrafię – stwierdził i znów do mnie mrugnął. Wiedziałam, że również jest magiczny, ale nigdy nie widziałam na własne oczy nic poza tym, jak prostuje wykręcone drewno. Ale według mnie to i tak bardziej praktyczny talent od zaklinania ciastek, by tańczyły.
Kiedy udało się pozbyć wszystkich ze sklepu, co w przypadku pani McGrammar trochę potrwało, wróciłam do kuchni. Akurat zdążyłam na moment, w którym oskarżono mnie o morderstwo.ROZDZIAŁ
TRZECI
Co?!
W piekarni znajdował się kolejny przybysz. Nie wydawał się zainteresowany ani herbatą, ani ciastkami. Miał na sobie ciemnofioletową, sięgającą do kostek szatę. Mimo długości jej skraj nie był przybrudzony. Uliczni sprzątacze starali się, jak mogli, odkąd stopniał śnieg, ale aż tak dobrzy nie byli. Czyli mężczyzna nie przybył tu pieszo.
– To inkwizytor Oberon, Mono – przedstawiła go ciotka Tabitha tonem, którego używała wobec wybitnie trudnych klientów.
Kiedy na nią spojrzałam, leciutko potrząsnęła głową. Bez wątpienia mnie ostrzegała, ale przed czym?
– Ty tam, piekarko – zwrócił się do mnie inkwizytor, krzyżując ramiona na piersiach. – Ponoć to ty odkryłaś ciało, tak?
– Yyy… – To było podstępne pytanie. – Owszem, znalazłam ciało rankiem, kiedy przyszłam do pracy.
– O czwartej rano? – Łypnął na mnie znad okularów. Miały cienką, wymyślną oprawkę. Gdyby drapieżnym ptakom psuł się wzrok, nosiłyby właśnie takie okulary.
– Jestem piekarką – wyjaśniłam. – Zawsze zaczynam pracę o czwartej rano… – W moim głosie brzmiała niepewność i strach. Niedobrze. Zupełnie, jakbym przepraszała za to, że piekarze zaczynają pracę tak wcześnie.
– To prawda, wasza lordowska mość – zahuczał konstabl Alfonso, również tonem, jakby przepraszał, że ośmielił się potwierdzić moje słowa.
Tytuł lordowskiej mości oznaczał, że inkwizytor Oberon pracował dla księżnej. (Gdyby był duchownym, zwracano by się do niego „wasza ekscelencjo” bądź „wasza czcigodność”). Co jednak dworzanin robił w naszej piekarni? Nawet gdyby to było morderstwo, nie ma powodu, by angażował się w nie urzędnik królewski. Chyba że ofiara była kimś ważnym. Ale jeśli tak, to co robiła w naszej piekarni i dlaczego miała skarpetki nie do pary?
– Jesteś czarodziejką, czyż nie? – warknął Oberon.
– No… chyba… w pewnym sensie. – Spojrzałam bezradnie na ciotkę Tabithę. – To znaczy potrafię zaczarować ciasto, żeby wyrastało…
– Jest świetną piekarką – oznajmiła ciotka stanowczo, jakby to kładło kres wszelkim wątpliwościom co do mojej winy czy niewinności.
– W śmierci ofiary wyczuwam ślad magiczny – stwierdził inkwizytor Oberon tak autorytatywnie, że żadnemu z nas nie przyszło do głowy, by zapytać, skąd to wie i co to w ogóle oznacza. – Dziewczyna została zamordowana tutaj, w piekarni, która, jak wiadomo, zatrudnia czarodziejkę. Czarodziejkę, która dogodnym zbiegiem okoliczności znalazła ciało.
Słowo „dogodny” brzmiało tak, jakbym została przyłapana nad trupem z zakrwawioną bagietką w ręku.
– Ale przecież… – Wybuchłam śmiechem. Nie zdołałam się powstrzymać. To było zbyt głupie. – Nawet nie wiem, kim ona jest! Dlaczego miałabym ją zabijać?
– Tego się niedługo dowiemy – odrzekł inkwizytor Oberon, podsuwając okulary na nosie i prostując plecy. – Koronerze, zabierz ciało. Konstable, odstawcie dziewczynę do zamku.
Przestałam się śmiać. To nie było już śmieszne. Straszne uczucie ściskania w żołądku powróciło.
– Do zamku? – zapytał konstabl Montgomery. Nie kwestionował polecenia, wyrażał zdziwienie. Więźniów nie prowadzało się do zamku, tylko zabierało się do więzienia.
Inkwizytor prychnął, dokładnie tak, jak pani McGrammar na wieść, że skończyły się kruche babeczki cytrynowe.
– Jej wysokość księżna niepokoi się tym, co określa jako wysyp morderstw czarodziejów. Konstablu, proszę czynić swoją powinność.
– Ale… – zaczęłam.
– Chwileczkę… – zaprotestowała ciotka Tabitha.
– O bogowie! – jęknął wuj Alfred.
I bez względu na to, co mieliśmy do powiedzenia, wepchnięto mnie do powozu, który ruszył w stronę zamku.
Powóz z ciemnego drewna ciągnęły dwa wielkie siwki podkute podkowami wielkości talerzy, ponad którymi kołysały się miękkie szczotki pęcinowe. Konie były bardzo ładne. Nie mogłam jednak powiedzieć tego samego o pudle powozu. Zdobiło je tyle zawijasów, rzeźbień, zwieńczeń, cherubinków i gargulców, że przypominało mahoniowy tort weselny. (Czasami robimy takie na zamówienie. Nienawidzę tego. To straszna dłubanina, a choć mogę zakląć ciasto tak, by lukier gładko się układał, przyprawia mnie to o ból głowy. Z lukrem nie pracuje się tak łatwo jak z ciastem).
Ponieważ – najwyraźniej – byłam niebezpieczną przestępczynią, jeden z konstabli jechał w powozie, prawdopodobnie po to, by bronić przede mną Oberona. Inkwizytor chyba uważał, że potrzebuje ochrony przed czternastolatką, skoro ta jest czarodziejką. Ludzi denerwuje magia. Magiczni nie mogą na przykład zeznawać w sądach, jeśli nie trzymają w rękach kawałka żelaza, które ma niby tłumić magię, choć to tak naprawdę wcale nie działa. Przecież ciągle używam na przykład żelaznej patelni. To tylko stary przesąd.
Właściwie w tej chwili żelazna patelnia byłaby znacznie groźniejsza niż moja magia. Przynajmniej mogłabym nią walnąć Oberona w głowę.
Ale trzeba oddać sprawiedliwość konstablowi Alfonsowi – zdawał się zakłopotany tą sytuacją.
Siedziałam skulona na ławce, a naprzeciwko inkwizytor wbijał we mnie wzrok, niczym sęp z zatwardzeniem. Obok mnie przycupnął konstabl. Według mnie sensowniej zrobiłby, zajmując miejsce obok inkwizytora, skoro oboje byliśmy od niego dużo niżsi, ale chyba o tym nie pomyślał.
Utkwiłam wzrok w rękach. Pokrywał je pył mączny. Miałam też mąkę na spodniach i na butach. Buty konstabla Alfonsa również były omączone.
Ani jedna drobinka nie przyczepiła się jednak do rąbka szaty inkwizytora. Najwyraźniej inkwizytorskie szaty nie poddawały się umączeniu.
Nie był to najgorszy dzień mojego życia – ten wydarzył się, kiedy miałam siedem lat i odkryłam, że oboje rodzice umarli na zimne poty – ale z pewnością mógł znaleźć się na drugim miejscu najgorszości.
Powóz telepał się ulicami, a każdy wybój poprzez koła wędrował do naszych kości. Powóz może i był bogato zdobiony, ale miał kiepskie resory. Pewnie płynęła z tego jakaś nauczka, ale nie byłam w nastroju na dociekania. Zacisnęłam razem dłonie.
Przedudniliśmy obok wieży zegarowej. Zegar nie działał. (To punkt orientacyjny, nie musi działać). Ale nie mogło być wiele po siódmej. Trzy godziny. To były bardzo długie trzy godziny.
O tej porze w piekarni kończyliśmy pierwszą partię pieczenia. Teraz zaczynałabym drugą, delikatnych wypieków, tart wymagających niewielkich, kruchych spodów, mieszałabym wszystko, co musiało się schłodzić bądź ustać przez noc, by dokończyć wypiekanie następnego dnia. Sztywną podmłodę należało nastawić, by fermentowała. Bez tego wszystkiego ciotka Tabitha będzie musiała pracować przez cały dzień, a i tak następnego dnia będzie miała za mało chleba.
– Czy to zajmie dużo czasu? – zapytałam żałośnie.
– To zależy od tego, czy jesteś winna, czy nie – odparł inkwizytor mało pocieszającym tonem.
Zapatrzyłam się za okno, zastanawiając się, co księżna ze mną pocznie.
Nazywano nasze ziemie królestwem, ale to tylko nazwa, która przetrwała wieki. Teraz pozostało tylko kilka miast, z których każde rządzi się samo, ma własne wojsko i odrębne prawo – „wolne miasta”, jak określał je uczony kapłan. Niektóre mają swoich królów, ale nawet taki król włada tylko miastem i ziemiami wokół niego.
Nasze miasto nazywa się Riverbraid, z powodu kanałów. Nie mamy króla. Kiedyś mieliśmy bandę książąt i kilku earlów, i chyba nawet jakiegoś królewicza. Jednak przez ostatnie trzydzieści lat rządzi nami księżna.
Jej zamek stoi na wzgórzu górującym nad miastem. A raczej wzniesieniu przypominającym wzgórze, bo tak naprawdę to ruiny wcześniejszych zamków, które zapadły się jak wszystkie budynki w mieście. Z wyjątkiem tych, które się spalą. Ponieważ teren leży wyżej, ulice wspinają się nań, a budynki przy nich są droższe, jako że woda nie każdej wiosny zalewa piwnice. Krążą opowieści, że głęboko pod zamkami znajdują się stare katakumby, które niegdyś służyły jako lochy. Katakumby są nawiedzone przez duchy więźniów, o których zapomniano, gdy murowano ściany nowych-starych budowli. Mówi się też, że tam pod ziemią nadal żyją ludzie, którzy żywią się szczurami, ale nikt tak naprawdę nie wierzy w te historie. Prawie nikt.
Miałam nadzieję, że nie będę miała okazji się przekonać, czy są prawdziwe.ROZDZIAŁ
CZWARTY
Wjechaliśmy na dziedziniec otoczony wysokimi murami i wybrukowany jasnym kamieniem w odcieniu umaszczenia koni. Inkwizytor Oberon wyskoczył z powozu, zanim ten się całkiem zatrzymał.
– Wyprowadzić więźnia – usłyszałam, gdy drzwiczki się za nim zamykały.
Potrzebowałam chwili, by uświadomić sobie, że mówiąc „więźnia”, miał na myśli mnie. Pewnie wolno kojarzyłam, ale miałam naprawdę okropny poranek i część mojego mózgu, ta, która wcześniej histerycznie się śmiała, nadal nie mogła ogarnąć ogromu dziwaczności tej sytuacji. Ja – więźniem? Ja przecież tylko piekę chleb! Najgorsze, czego się w życiu dopuściłam – najgorsze z najgorszych – to kradzież i wypicie mszalnego wina, kiedy miałam dziesięć lat i razem z Tommym, synem rzeźnika, świsnęliśmy dzban owego trunku z kaplicy. Rzygałam wtedy jak kot. Tommy też się pochorował. A straszliwy ból głowy następnego dnia uznałam za karę boską. Ale umówmy się, za coś takiego nie stawiają przed oblicze księżnej.
Nigdy nie widziałam jej z bliska. Na paradach zazwyczaj otacza ją tłum gwardzistów i ludzi.
Wyprowadzić więźnia…
Jak w ogóle do tego doszło?
Kim była ta martwa dziewczyna w piekarni?
Wielka ręka otworzyła drzwiczki. Kończyna należała do strażnika w bardzo lśniącej zbroi i o bardzo wojskowej postawie. Drugie łapsko strażnik wsunął do powozu i uczynił przywołujący gest, po czym cmoknął na mnie jak na psa.
Spojrzałam na konstabla Alfonsa. Wydawał się równie oszołomiony i niepewny jak ja.
Usłyszałam kolejne, bardziej zniecierpliwione cmoknięcie.
Wyciągnęłam rękę i zostałam za nią pochwycona, nie brutalnie, ale stanowczo, a następnie wyciągnięta z powozu.
Na drugim końcu dziedzińca inkwizytor Oberon rzucał na prawo i lewo rozkazy. Z większości nie potrafiłam wyłowić sensu, ale ostatni do mnie dotarł:
– Zabierzcie dziewczynę do poczekalni. Zostanie osądzona podczas popołudniowej audiencji.
Słowo „osądzona” wzbudziło we mnie tylko odrobinę mniejszą niechęć niż „więzień”.
Prawdę mówiąc, określenie „dziewczyna” też niezbyt mi się podobało w połączeniu z tonem, jakim zostało wypowiedziane. W ten sposób może mnie nazywać ciotka Tabitha, a nie jakiś dziwny gość w szatach, uważający mnie za morderczynię.
Strażnik w lśniącej zbroi poprowadził mnie przez drzwi osadzone w murze okalającym dziedziniec dla powozów. Przez jasno świecące poranne słońce w środku wydawało się jeszcze ciemniej, a ponieważ dłoń na moim ramieniu ponaglała mnie do szybkiego marszu, widziałam tylko niewyraźne drzwi i korytarze wyłożone błyszczącymi płytkami, o które stukały podeszwy moich butów. Buty strażnika nie stukały. Może gwardziści nosili buty o miękkich podeszwach, żeby nie rysować płytek? Albo brali lekcje cichego chodzenia, by nie hałasować jak podkute konie?
– Więzień na popołudniowy sąd – oznajmił mój strażnik.
I znów to dziwne określenie.
Zamrugałam, a kiedy mój wzrok przywykł do ciemności, ujrzałam dwóch kolejnych strażników, pilnujących niewielkich drzwi. Jasnoniebieskich. Strażnicy jasnoniebiescy nie byli, ale za to jeden wydawał się okropnie gburowaty.
Ten po lewej otworzył, a dłoń zaciśnięta do tej pory na moim ramieniu przesunęła się na plecy i pchnęła mnie naprzód.
Izba, w której się znalazłam, była mała i przeciętna. Wyróżniał ją tylko brak okien. Wyposażenie stanowiły dwie lampki na ścianach, stolik i krzesło. Naprzeciwko drzwi, przez które weszłam, znajdowały się drugie.
– Hej! – zaprotestowałam, zaskoczona, kiedy drzwi zaczęły się za mną zamykać. – Hej, zaraz! Co mam robić?
– Czekać – odburknął gburowaty strażnik.
Drzwi zamknęły się do końca. Usłyszałam szczęk zamka.
To pewnie jedna z różnic pomiędzy arystokracją a plebsem: ci pierwsi mieli poczekalnie zamykane od zewnątrz.
Cóż. Mogło być gorzej, powiedziałam sobie, rozglądając się po nijakim pokoiku. Przynajmniej to nie loch. Jest krzesło. I światło. No i żadnych krat, szczurów i podobnych przyjemności.
Krzesło okazało się niezbyt wygodne – z siedziska wyłaziła słoma, przez co było nierówne – ale dobrze, że w ogóle było na czym usiąść. W więzieniach przecież nie ma krzeseł, prawda?
To prawda, że drzwi są zamknięte na klucz, ale trudno, w końcu nie chce mi się sikać ani nic…
Natychmiast zdałam sobie sprawę, jaki popełniłam błąd. Wiadomo przecież, że jeśli się o czymś takim pomyśli, to natychmiast zaczyna się chcieć.
No ładnie.
W końcu nie miałam okazji iść na stronę. Najpierw całe to zamieszanie, potem jazda w powozie, co nie robi dobrze na pęcherz, a przecież wypiłam rano dwie filiżanki czarnej herbaty. A wszak co weszło, musi wyjść.
Przeszukałam izdebkę, ale nocnika nie było. Podobnie jak zdobionych waz, doniczek z kwiatami ani też okna, przez które dałoby się wystawić tyłek.
Och, nie.
Usiłowałam zignorować potrzebę. Policzyłam płytki podłogowe – czterdzieści sześć, jeśli liczyć połówki pod ścianą – i belki pod sufitem – osiem – a potem przeliczyłam je jeszcze raz, na wypadek, gdybym jakąś przegapiła – nie przegapiłam.
Nikt po mnie nie przyszedł. Policzyłam wszystko jeszcze raz, tym razem od drugiej strony. Żadna dodatkowa belka nie pojawiła się samoistnie.
Herbaty coraz bardziej dawały o sobie znać.
Zaczęłam się wiercić na krześle. Siedzisko zemściło się jeszcze większą niewygodą.
W takim lochu dają przynajmniej wiadro, prawda? Albo można się załatwić w kącie. Omiotłam wzrokiem kąty.
Nie, przecież ktoś zauważy. I tak podejrzewają cię o morderstwo, lepiej nie dodawać do listy zarzutów oddawania moczu w miejscu publicznym.
Niesamowite. Pełny pęcherz wygrywa z najgorszym strachem. Właśnie miałam odpowiedzieć za morderstwo, a mogłam myśleć tylko: O bogowie, ale mi się chce…
Wstałam i zabębniłam w drzwi.
– Hej! Hej, tam!
Cisza.
– Hej, wy tam! Muszę się wysikać! Otwórzcie! – Bezowocnie szarpałam za klamkę.
Szczęknął zamek i drzwi odrobinę się uchyliły. Ze szczeliny łypnęło na mnie ciemne oko.
– Co się tak miotasz?
– Muszę siku! – wyjęczałam błagalnie. – Proszę!
– Nie mój problem – prychnął strażnik i zaczął zamykać.
– Hej!
– Daj spokój, Jorges – powiedział drugi. – To tylko dzieciak. Zabierz ją do tego kibla.
– Sam ją zabierz – odwarknął Jorges, poirytowany. – Jem śniadanie. Nie miałem czasu zjeść przed pracą.
– No dobrze.
Skrzypienie skóry. Drugi strażnik otworzył drzwi na oścież. Jorges wrócił na swój posterunek przy drzwiach.
Drugi strażnik uśmiechnął się przyjaźnie – pewnie miał dzieci w moim wieku albo coś w tym stylu – i gestem zachęcił mnie do wyjścia.
– No już, dziewczyno, tam dalej jest wychodek.
– Dziękuję – powiedziałam z ogromną, szczerą wdzięcznością i pospiesznie wyszłam na korytarz.
Kiedy mijaliśmy Jorgesa, zerknęłam na posiłek gburowatego strażnika, składający się z chleba i sera.
Jest ci bardzo sucho, zasugerowałam pajdzie. Jesteś czerstwy. Twardy jak kamień. Normalnie muszę dotknąć chleba, żeby rzucić porządne zaklęcie, ale czerstwienie mogę załatwić, tylko patrząc na wypiek. Chleb pragnie czerstwieć sam z siebie, więc chętnie współpracuje.
Potem pospiesznie podążyłam za swoim wybawcą.
Wychodek to wychodek. Niewiele można z nim zrobić, nawet jeśli znajduje się w zamku. No, deski były wygładzone, a całość na tyle ładna, na ile to możliwe, ale choćby nie wiem co, to tylko deska z dziurą.
Jednak chyba nigdy w życiu nie czułam takiej wdzięczności za deskę z dziurą. Po powrocie zastaliśmy niezadowolonego Jorgesa, który dławił się i z wysiłkiem pracował szczękami. Najwyraźniej jego chleb z serem stawiał czynny opór.
Niewiele dano mi czasu na cieszenie się moim małym zwycięstwem, bo ledwie zostałam zagoniona z powrotem do celi, a przyszedł po mnie inkwizytor Oberon.
– Wstawaj! – rzucił, podkreślając polecenie gestem. I znów traktował mnie jak psa.
Miałam ochotę warknąć i capnąć go za kostkę, ale to, jakkolwiek satysfakcjonujące, raczej nie polepszyłoby mojej sytuacji.
– Co się dzieje? – zapytałam, nie ruszając się z krzesła.
Znów ponaglił mnie gestem, ściągając z niezadowoleniem brwi.
Nie miałam na tyle odwagi, żeby mu się sprzeciwić. Wstałam.
– Co się dzieje? Dokąd mnie zabieracie?
Prawie widziałam, jak rozważa, czy bardziej irytujące będzie odpowiadanie mi, czy może znoszenie moich pytań.
– Staniesz przed sądem i zostaniesz skazana za swe zbrodnie – odrzekł w końcu.
– Ale ja nic nie zrobiłam!
– To już ocenią sędziowie.
Znów ponaglił mnie gestem, a ja odniosłam wrażenie, że wyczerpałam jego cierpliwość.
Cóż miałam począć? Poszłam za nim.