Wyprawa psim zaprzęgiem przez Kamczatkę - ebook
Wyprawa psim zaprzęgiem przez Kamczatkę - ebook
Książka Wyprawa psim zaprzęgiem przez Kamczatkę autorstwa Stena Bergmana – szwedzkiego podróżnika, członka Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk w Sztokholmie – stanowi relację z podróży na Kamczatkę w 1920 roku. Ekspedycja pod kierownictwem Bergmana zaplanowana na trzy lata miała charakter naukowy i jej celem było przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań tego półwyspu – wówczas niemal nieznanego – na potrzeby Szwedzkiego Muzeum Historii Naturalnej.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-65443-29-8 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka Wyprawa psim zaprzęgiem przez Kamczatkę autorstwa Stena Bergmana – szwedzkiego podróżnika, członka Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk w Sztokholmie – stanowi relację z podróży na Kamczatkę w 1920 roku. Ekspedycja pod kierownictwem Bergmana zaplanowana na trzy lata miała charakter naukowy i jej celem było przeprowadzenie szeroko zakrojonych badań tego półwyspu – wówczas niemal nieznanego – na potrzeby Szwedzkiego Muzeum Historii Naturalnej.
Książka ukazała się drukiem w Polsce po raz pierwszy w 1929 roku w autoryzowanym przekładzie Franciszka Mirandoli pod tytułem Na nartach i sankach przez Kamczatkę. Obecne wydanie w znacznej mierze opiera się na tamtej edycji, włącznie z dokumentacją fotograficzną, ale nie jest reprintem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Całość otrzymała zupełnie nową szatę graficzną, a tekst został zmodernizowany w zakresie pisowni oraz interpunkcji. Nie ingerowano natomiast w styl ani w słownictwo – w przypisach objaśniono niewyjaśnione w poprzednim wydaniu terminy oraz słowa i zwroty przestarzałe lub rzadkie oraz podano nazwy geograficzne i gatunkowe we współczesnym brzmieniu. Z uwagi na specyfikę języka i stylu, a także niezaprzeczalne walory przekładu dołożono wszelkich starań, by ingerencja w tekst ograniczyła się do minimum i nie zatarła jego wartości literackiej oraz kolorytu.Wstęp
W roku 1920 wyposażono w Szwecji wyprawę naukową do Kamczatki, obliczoną na trzy lata, której zadaniem było zbadanie tego wielkiego półwyspu syberyjskiego pod względem zoologicznym, botanicznym i etnograficznym.
Wyprawę tę sfinansowało po części Szwedzkie Towarzystwo Geograficzne, a udział w niej, oprócz autora i żony jego Dagny Bergman, wzięli botanik, magister filozofii Eryk Hulten, licencjatka filozofii Elsie Hulten, jego żona, zoolog, kandydat filozofii René Malaise, oraz preparator Ernest Hedstroem.
Książka niniejsza jest popularną opowieścią o dwu podróżach zimowych wyprawy, na nartach i sankami psimi. Pierwsza z nich, zaczęta na północnym cyplu półwyspu, zmierzała do Petropawłowska, druga zaś, czteromiesięczna, objęła mało znane szczepy koczownicze w Kamczatce środkowej i północnej. Tę ostatnią podróż odbył autor sam z żoną, w pierwszej brał udział także preparator Hedstroem.
Wyniki ekspedycji zawarte są po części w publikacjach Królewskiej Szwedzkiej Akademii Umiejętności, a także po części w szwedzkich pismach fachowych. Reszta jeszcze w opracowaniu.
Sztokholm, październik 1928
Sten BergmanI. Porzucamy cywilizację
Najprostsza droga ze Szwecji do Kamczatki wiedzie koleją transsyberyjską przez Rosję. Ale nasza ekspedycja, która wyruszyła w lutym 1920 roku, nie mogła jechać tędy skutkiem niespokojnych stosunków panujących w Rosji sowieckiej, toteż porzuciliśmy drogę lądową.
Dwie inne wiodą albo przez Amerykę, albo przez Kanał Sueski, i tędy właśnie jadąc, wylądowaliśmy 10 maja w Japonii.
Kilka tygodni spędziliśmy w Tokio i Jokohamie, załatwiając przy pomocy poselstwa szwedzkiego formalności dyplomatyczne i uzupełniając nasze zapasy i przybory podróżne. Potem nastąpił odjazd do północnojapońskiego miasta Hakodate, gdzie zawijają wszystkie niemal statki rosyjskie, a także dużo japońskich jadących ku Kamczatce.
Byliśmy tu już od tygodnia, lecz smętnie przedstawiały się szanse odjazdu, bo chociaż w porcie stał czteromasztowy szoner1, przeznaczony na północnokamczackie wybrzeże, a właściciel zgodził się zawinąć z nami do Petropawłowska, to jednak zażądał sumy wprost bajecznej i dopiero po kilkudniowych targach stał się nieco przystępniejszym.
Postanowiliśmy tedy obejrzeć statek. Konwojowani przez Japończyka wpływaliśmy właśnie do portu, gdy nagle zwrócił uwagę naszą mały, zgrabny okręcik z czerwoną flagą na maszcie głównym. Przybywał z Władywostoku i płynął wprost do Kamczatki.
Skłoniwszy Japończyka, by nas zawiózł na ten właśnie statek, zaczęliśmy pertraktacje z kapitanem. Okazało się, że „Komandor Bering" jest zbrojnym statkiem inspekcyjnym rządu sowieckiego. Kapitan nie dał stanowczej odpowiedzi na moje pytanie, czy statek zabierze nas sześcioro i pakunki, wspomniał tylko uprzejmie, że wszystkie miejsca zajęte, nawet na ławkach i podłodze, ale moglibyśmy ostatecznie spać pod stołem w jadalni, albo w łodziach ratunkowych.
Oświadczyliśmy, iż godzimy się na jakiekolwiek pomieszczenie, byle nas zabrano, on zaś ze swej strony objawił jak najlepsze chęci, ale decyzja zależała od komisarza Wołownikowa, który znajdował się właśnie na lądzie. Dopiero o wpół do siódmej wieczór powiodło nam się rozmówić z nim i nie tylko przyrzekł zabrać nas z pakunkami, o ile tylko zmieszczą się na statku, ale w dodatku nie wziął żadnej zapłaty. O dwunastej w nocy mieliśmy wyruszyć w drogę.
Zbyteczne chyba wspominać, jak gorąca nas czekała krzątanina. Całe wyekwipowanie ekspedycji, około stu pięćdziesięciu wielkich skrzyń, złożone w magazynie celnym, w tym czasie zamkniętym już, musiało zostać przewiezione na promach przy pomocy mnóstwa kulisów. W dodatku paki mieściły się na samym tyle magazynu, zarzucone aż pod dach budynku sztabami żelaza. Światło elektryczne zawiodło, praca odbywała się przy świeczkach przeznaczonych na świąteczną choinkę, a kulisi zastrajkowali w krytycznym momencie.
Wbrew wszystkim przeszkodom znalazły się paki na statku. Nie wszystkie jednak, co zresztą potem uznaliśmy za wielkie szczęście. Część materiału miała jechać okrętem najbliższym. Pewien człowiek, biegający za nami w dniach ostatnich jak pies, pozyskał nasze zaufanie i zleciliśmy mu załadowanie na statek reszty pak.
Szelma, odegrał przepysznie, aż do końca rolę swoją i miał nawet łzy w oczach, kiedyśmy się rozstawali o północy. Później dopiero wyszło na jaw, jaki to był szubrawiec.
„Komandor Bering" podniósł kotwicę w rozgwieżdżoną noc i ruszył, nam zaś nie śniło się nawet, że jest to ostatnia podróż pięknego okrętu po tych burzliwych wodach.
Opuszczając Japonię, wiedzieliśmy, że jest to moment ważny. Na przeciąg trzech lat i dwu zim porzuciliśmy świat cywilizowany. Pamiętam, iż tej nocy długo stałem na pokładzie, spoglądając w dal, gdzie gasły światła Japonii, to znaczy cywilizacji. Myśli me płynęły w dal ku rodzinnym stronom, do matki, ojca, rodzeństwa i przyjaciół.
Parowiec miał dwie armaty oraz załogi i podróżnych pięćdziesiąt trzy osoby. Wszyscy niemal brali udział w wojnie, a jeśli wierzyć ich opowieściom, nieraz patrzyli śmierci w oczy. Widzieliśmy to młodego wojaka z krzyżem „gieorgijewskim"2 na piersi, to lotnika w mundurze, to znów starca otoczonego brudnymi tobołami, który wciśnięty w kąt, kopcąc papierosy, spoglądał na polatujące ptactwo morskie. Wszyscy jechali z Władywostoku, gdzie grzmiały jeszcze karabiny rewolucji, marząc o ciszy i spokoju Kamczatki.
Za jakieś sześć dni mieliśmy dotrzeć do Petropawłowska. Mijał czas, a myśmy płynęli wzdłuż ośnieżonego wianka Wysp Kurylskich, przypominającego sznur pereł. Z dniem każdym robiło się coraz zimniej. Wale towarzyszące nam długo płynęły, często całkiem blisko okrętu.
Gdyśmy dotarli do ostatniej wyspy, komendant powziął złowieszczą decyzję. Miast wyprostować kurs na Petropawłowsk, skręcił w lodowatą piwnicę Morza Ochockiego, chcąc zbadać, czy okręty obce znajdują się w pobliżu obwarowanego przylądka Łopatka. Odsłoniwszy armaty, wjechaliśmy tam, a nastrój panował zgoła bojowy. Latarnie oczywiście pogaszono. Gęsta, zimna, mokra mgła i ciemność objęły nas. Członkowie naszej wyprawy próbowali spać w łodziach ratunkowych, ale siekący śnieg i zimno uniemożliwiały spanie.
Drzemiących ze znużenia zbudził rankiem, o wpół do siódmej, piekielny trzask. Sądząc, że zagrały armaty, wyskoczyłem z łóżka. Ale było dużo gorzej jeszcze. Najechaliśmy na bliską powierzchni morza rafę. Wszyscy wypadli na pokład i powstało wielkie zamieszanie.
Woda wdzierała się do maszyn i magazynów okrętu. Przy gwałtownym zderzeniu z rafą powstał wielki leck3, a kapitan kazał spuścić łodzie ratunkowe.
„Komandor Bering" napełniał się z wolna wodą, a na pokładzie zabrzmiał rozkaz:
— Do łodzi!
Każdy usiłował ratować to, co miał najcenniejszego. Bieganiny tej opisać nie sposób. Szło przede wszystkim o ludzi. Musieliśmy, niestety, porzucić myśl o ratowaniu naszego cennego materiału naukowego.
Rozbiliśmy się, dzięki Bogu, tylko o pięć kilometrów od południowo-zachodniego pobrzeża Kamczatki. Łodzie ratunkowe dowiozły nas na ląd. I tak zostaliśmy rozbitkami, niemal u samego celu.
1 Szoner — dawna nazwa szkunera.
2 Krzyż „gieorgijewski" — potoczne określenie Krzyża św. Jerzego, rosyjskiego odznaczenia wojskowego przyznawanego żołnierzom szeregowym i podoficerom za męstwo w bezpośred niej walce z wrogiem.
3 Leck — dziura w pobliżu dna.II. Rozbitkowie na bezludnym wybrzeżu
Wybrzeże było płaskie, puste i zgoła bezdrzewne. Mimo lata (działo się to bowiem 14 czerwca) spadały na nas zawieje śnieżne, miotające się z wichrem aż do morza. Wysoki krzyż drewniany świadczył, że byli tu już przed nami inni rozbitkowie.
Łodzie ratunkowe zwiozły resztę ludzi. Kapitan i kilku marynarzy zostali na okręcie, a łodzie wyruszyły po raz trzeci. Na szczęście była też jedna motorówka, która pełnić mogła rolę holownika, inaczej bowiem trudno by przyszło, wobec przeciwnego wiatru, dobić do okrętu. Gdy łodzie powróciły, pozwolił nam kapitan jechać celem ratowania najbardziej wartościowego materiału.
Woda napełniła już halę maszyn i nieliczne zresztą kabiny, a okręt pochylił się znacznie na bok. Ponieważ wzięliśmy, jak wiadomo, na pokład rzeczy wprost niezbędne, przeto niełatwą było sprawą dokonać jeszcze spośród nich wyboru. Rzeczy inne zostały w Hakodate. Tragiczny wybór. Tylko dziesięć skrzyń mogliśmy zabrać. Dobywszy z dna okrętu, wlokąc własnymi rękami, dziewiątą, posłyszeliśmy nagle rozkaz:
— Do łodzi! Okręt tonie!
Cóż było robić? Zostawiając wszystko, uciekliśmy. Okręt mógł się za chwilę przewrócić. Ze łzami w oczach opuściliśmy „Komandora Beringa", porwawszy spiesznie coś niecoś, jak mikroskop, kilka instrumentów meteorologicznych, trochę broni i aparaty fotograficzne. Ale kapitan pocieszył nas, że o ile wiatr się nie zmieni, okręt pozostanie na rafie przez dzień następny.
Zmierzch zapadał. Było nas osób pięćdziesiąt trzy, rozbitków, otoczonych tobołkami, pakami i kuframi. Każdy niemal posiadał strzelbę, niezbędną wprost na Kamczatce. Uratowano także wszystkie namioty i koce. Rozpięliśmy je tedy, usiłując jako tako rozgospodarować się na noc. Trudno było na całym południowo-zachodnim wybrzeżu Kamczatki o miejsce gorsze. Burze, dżdże i mgły miały tu swe osiedle.
W ciągu tej nocy miał się rozstrzygnąć los naszej wyprawy. Z ciężkim sercem legliśmy, nadsłuchując1 deszczu siekącego płótna namiotów, a bardziej jeszcze pogwizdu wiatru, który zdawał się chwilami zmniejszać, to znów wybuchał z nową siłą. O spaniu, oczywiście, w tych warunkach nie było mowy. Czekaliśmy z utęsknieniem, by ratować to, co jeszcze dało się ocalić. Wychodziłem kilka razy przed namiot, starając się poprzez mrok dostrzec okręt, ale mgła i deszcz nie pozwalały na to.
Gdy rozedniało, ujrzeliśmy istotnie statek, wzniesiony na sterze i pochylony groźnie. Była przeto nadzieja i kto żyw, rzucił się do ratowania.
W zimny, ponury ranek dotarliśmy do „Komandora Beringa". Smutny nas uderzył widok. Cała rufa była pod wodą, a wraz z tym trzydzieści skrzyń wyprawy naszej. Z wielkim trudem wyłowiliśmy dziesięć, a dzięki temu, że wyłożone były wewnątrz blachą cynkową, zawartość ich nie uległa zniszczeniu. Straciliśmy około dwudziestu skrzyń. Osiem, dnia zeszłego wydobytych na pokład przedni, leżało tu jeszcze. Ratując, co się dało, obładowaliśmy motorówkę, a sternik dostawił nas szczęśliwie na ląd.
Zaraz potem przyszedł jeden z Rosjan z radosną wieścią, że fala przyniosła na wybrzeże pięć pak, któreśmy już opłakali. Leżały one o kilka zaledwie kilometrów od obozu. Wiatr wiał przez całą noc w kierunku lądu. Udaliśmy się żwawo na poszukiwanie i rzeczywiście skrzynie leżały, z pozoru sądząc, nieuszkodzone. Wyraźne były jeszcze napisy na nich: Swedish Scientific Kamtschatka Expedition. Znajdowały się one na piasku, w odległości kilku zaledwie metrów od siebie i dziwny, naprawdę, był to widok. Pakując je, nigdy byśmy nie przypuszczali, że wylądują na falach Morza Ochockiego. Tedy straciliśmy skrzyń piętnaście, a zawartość ich została stwierdzona na podstawie spisu. Rozlegały się okrzyki radości, gdy któryś z przedmiotów znalazł się, a także westchnienia rozczarowania i żalu z powodu oczywistej straty cennych rzeczy.
„Komandor Bering" po katastrofie na Morzu Ochockim
Spośród przedmiotów wyprawy zginęła nam cała apteka, zapas płyt fotograficznych, bardzo duży i starannie wybrany, wszystkie filmy kinowe, trzy czwarte amunicji, kilka sztuk broni, jeden aparat fotograficzny, bardzo dużo odzieży dwu członków ekspedycji oraz mnóstwo drobnych przedmiotów posiadających wielką wartość w naszych warunkach.
Na razie należało tylko czekać ratunku. Rozpalono wielkie ognisko sygnałowe i wywieszono flagę. Wkrótce zjawił się na widnokręgu szoner, ale przemknął, nie spostrzegłszy nas wcale. Dnia następnego znowu przepłynął w dali drugi, o kursie odmiennym. Spróbowano zajechać mu drogę motorówką, na której wywieszono flagę. Ruszyła całym pędem, my zaś wytężyliśmy spojrzenia. Ku wielkiej radości spostrzegliśmy, że szoner zmienia nagle kurs i płynie naprzeciw naszej łodzi. Był to mały rosyjski dwumasztowiec, płynący do portu Kambolnaja, na zachodnim wybrzeżu Kamczatki. Kapitan nie chciał przerywać jazdy, ale przyrzekł zaraz wrócić i zabrać tylu rozbitków, ilu mógł pomieścić. Natomiast odmówił zabrania pakunków. Miał wrócić za cztery do pięciu dni. Ale minął dzień czwarty, piąty, szósty i siódmy, a szoner nie wracał. Potem dowiedzieliśmy się, że i ten statek zatonął.
Trzeba było dbać przede wszystkim o życie. Ocalono ze statku parę worków mąki i różne inne wiktuały, my mieliśmy skrzynię herbatników i skrzynię żytnich sucharów szwedzkich, a także trochę kaszy owsianej i skondensowanego mleka. Ale obóz składał się z pięćdziesięciu trzech osób. Na nieszczęście nasze w dodatku wylądowaliśmy na nagim, ubogim w zwierzynę południowo-zachodnim cyplu, w pobliżu przylądka Łopatka.
Mieszkanie nasze po rozbiciu
Polować tu było można tylko na foki, ptactwo morskie i świstaki w głębi lądu. Wszystkiego było jednak mało, prócz fok, które z trudem niemałym wciągano na ląd. Jadaliśmy tedy z apetytem mięso fok, kormoranów i świstaków, dzieląc się sumiennie herbatnikami i sucharami, które dzięki wyśmienitemu zalutowaniu w blachę cynkową nie ucierpiały wcale. Wychwalano je codziennie. Nie było rzeczywistego niedostatku, musieliśmy tylko zrezygnować z suchej odzieży i trzewików. Poprawiło się nieco po wybudowaniu z pak małego domku, uszczelnionego mchem.
Mała nasza rosyjsko-szwedzka kolonia wyglądała z oddali nader dziwacznie. Obóz składał się z dziesięciu namiotów, nad namiotem komisarza bolszewickiego Wołownikowa powiewał czerwony sztandar z napisem: „Niech żyje republika demokratyczna!".
Życie obozowe było zresztą wielce urozmaicone. Dzieliliśmy wiernie radość i smutek, pożyczaliśmy wzajemnie jedzenia, składano sobie wizyty, urządzano wycieczki — słowem, w miarę możności dogadzaliśmy sobie. Biegał swobodnie pies, który żył na okręcie lat piętnaście, to znaczy od dnia spuszczenia go na wodę. Biegały także trzy prosięta, przywiezione w worku motorówką, i towarzysze ci zabawiali nas doskonale.
Każdy namiot miał własne ognisko, przy którym gotowano jedzenie i grzano się w czasie chłodu, bo chociaż była to pełnia lata, wokoło obozowiska leżał stale śnieg.
Wszyscy niemal Rosjanie byli bolszewikami, ale ku chwale ich muszę zaznaczyć, że nigdy bym nie pomyślał, iż mogą oni być tak kochanymi ludźmi. Wśród marynarzy było kilku złych osobników, żaden z nich jednak nie atakował nas, pomijając oczywiście kilka nocnych napadów na nasze zapasy amunicji i konserw.
Po tygodniu ukazał się znowu dym na widnokręgu. Był to okręt, z którym koniecznie porozumieć się musieliśmy. Zapalono wielkie sterty drzewa spławnego i mchu, ale statek płynął zbyt daleko, by nas mógł zauważyć. Postanowiono wysłać motorówkę z flagą ratunkową, gdyż w ten tylko sposób mogliśmy dać o sobie znać. Wszystkie oczy wbiły się w dal i ku wielkiej radości ogromny parowiec zmienił nagle kurs na naszą łódź. Spotkanie nastąpiło na pełnym morzu. Był to japoński statek handlowy. Bardzo uprzejmi Japończycy nie mogli nas zawieźć do Petropawłowska, przyrzekli natomiast ratunek w sposób inny.
Okręt miał przyrząd telegrafii bez drutu, a zachodziła możliwość pobytu statków japońskich na Morzu Ochockim. W takim razie, zaręczali, że nadpłyną niezwłocznie okręty wojenne i wyzwolą nas. Kapitan przyobiecał połączyć się telegraficznie ze statkami.
Wróciliśmy tedy ponownie na jałowe wybrzeże, mając nadzieję pomocy ze strony Japończyków. Jakoż w dwa dni później zajęczała syrena poprzez gęstą mgłę otulającą morze, a w kilka godzin, gdy mgła zrzedła, ujrzeliśmy dwa bardzo eleganckie, wielkie torpedowce, stojące na kotwicy opodal naszego rozbitka.
Oficerowie japońscy nader uprzejmie zgodzili się zabrać wszystkich, ale, z braku miejsca, część tylko pakunków. Mimo to udało nam się jakoś załadować skrzynie wyprawy i na koniec, nocą letnią, wstąpiliśmy na pokład z kursem wprost na Petropawłowsk. Niedługo potem natrafiliśmy na dwa jeszcze torpedowce i teraz wszystkie cztery płynęły wzdłuż obfitujących w rafy wybrzeży wschodnich Kamczatki. Po jednodniowej podróży skręciliśmy w zatokę Awacza2.
Na widnokręgu zjawił się Petropawłowsk, cel naszej długiej podróży. Przedziwne to było uczucie, gdyśmy wpływali do portu, który, oglądany tyle razy na mapie, wydawał mi się istotnie końcem świata. Zielone, bujne lasy brzozowe zarastające urocze doliny i zbocza gór były nam rajskim wprost marzeniem. Mgły otulały ośnieżone wulkany.
Wkrótce stanęliśmy na kotwicy w porcie Petropawłowska, stolicy Kamczatki, skąd mieliśmy czynić wycieczki w głąb lądu.
1 Nadsłuchując — dawniej nasłuchując.
2 Zatoka Awacza — właściwie Zatoka Awaczyńska.III. Petropawłowsk, stolica Kamczatki
Zanim zdołaliśmy wysiąść, doszła nas wieść, że szoner czteromasztowy, którym omalże nie wyruszyliśmy z Hakodate, zaraz po przybyciu do Kamczatki poszedł na dno skutkiem eksplozji kotła. Zginęli wszyscy podróżni, nam zaś wydało się wprost szczęściem, że poniósłszy klęskę rozbicia na „Komandorze Beringu", uniknęliśmy wylecenia w powietrze na owym szonerze.
Szef policji czerwonego rządu przybył na torpedowcu japońskim i dał przyzwolenie wylądowania. Potem marynarze japońscy zawieźli nas na ląd i oto po raz drugi stanęliśmy na ziemi kamczackiej.
Zaczęliśmy od zwiedzenia miasta. Jest ono mało ożywione, domy przeważnie jednopiętrowe, drewniane, niemalowane, o dachach z blachy falistej. Kilka sklepów, bez specjalizacji towarów, brzeży ulicę. Kupcami są przeważnie Chińczycy. Język rosyjski, pomieszany z chińskim i japońskim, rozdzierał uszy. Wszyscy przechodnie stawali, gapiąc się na nas. Wielki, pusty wóz, ciągniony z łoskotem przez konia w wysokiej, rosyjskiej hołobli1, przystanął także, a woźnica wytrzeszczył na nas oczy. Musieliśmy w ich pojęciu wyglądać tak niezwykle, jak gromadka Kamczadalów na ulicy któregoś z małych miast europejskich.
Niebawem, zwiedziwszy wszystkie osobliwości stolicy, uczuliśmy głód i wylądowaliśmy w jakiejś szóstorzędnej kawiarence. Tutaj dopiero zgrupowały się nasze wrażenia. Petropawłowsk jest małym miasteczkiem, sympatycznym, o trzech ulicach i zarodku czwartej. Mieszkańcami jego są Rosjanie, Chińczycy, Koreańczycy i Japończycy oraz rozliczne jeszcze plemiona, niełatwe do sklasyfikowania. Okazało się także, iż wszyscy są nadzwyczaj ciekawi, iż nikomu się nie spieszy, dalej zaś, że świnie biegają wszędzie z całą swobodą, a przed niektórymi domami spacerują młode niedźwiadki.
Niedźwiadki w zaprzęgu
W kilka godzin później zasiedliśmy w domu przemysłowca chińskiego Sun-in-tuna, pertraktując o wynajem domu.
Powiodło nam się istotnie wynająć ostatni wolny dom stolicy — budynek niemal europejski, o pięciu pokojach i kuchni, stojący w trzeciej ulicy, z przepięknym widokiem na zatokę.
Za kwotę pięćdziesięciu tysięcy rubli sowieckich (to znaczy około pięćdziesięciu koron szwedzkich) poznosił nasze pakunki stary, siwobrody Tacharow, a po rozlosowaniu pomiędzy siebie pokoi każdy zajął się gospodarowaniem wedle sił i zdolności swoich.
Największy pokój przeznaczono na pracownię wspólną, gdzie mieliśmy preparować zwierzęta i rośliny, następny był jadalnią, a reszta apartamentami prywatnymi i sypialniami. Zaczęto niezwłocznie ochoczo stolarkę, a wszyscy prześcigali się w jak najlepszym urządzeniu swego pokoju. Kilka desek, które nam wpadły w ręce, przemieniono w półki, stoły i ławki. Tkwiące w duszy talenty ciesielskie rozkwitły wspaniale. Kobiety uwijały się także, ile mogły, dbając przy tym o upiększenie wnętrza.
Jeszcze w ciągu pracy około uporządkowania domu zapoznaliśmy się z rozmaitymi dygnitarzami miejscowymi stolicy. Kilku z nich odegrało wybitną rolę w naszym życiu późniejszym, toteż przedstawię ich tutaj.
Najcenniejszym odkryciem tego rodzaju był proboszcz miejscowy, jegomość dostatnio ubrany, długowłosy. Niespodzianie podszedł do nas w trzeciej ulicy i przemówił czysto po szwedzku. Matką jego była Szwedka, a ojcem Rosjanin, wychował się zaś w Finlandii. Dopomagał on nam dzielnie od samego początku jako tłumacz i doradca. Z prawdziwie rosyjską otwartością wtajemniczył nas w dzieje swego życia, zresztą bardzo urozmaiconego.
Był na przykład w Tybecie ze Svenem Hedinem i przemieszkał lat dziesięć w Korei. Od pierwszego zaraz dnia przychodził stale niemal, opowiadając długie ustępy z miejscowej kroniki skandalicznej. Usłużnie i życzliwie przynosił to pęk suszonych ryb, to inne przedmioty jadalne, a opuszczał nas obdarowany pakiecikiem szwedzkiego suchara, konserwą serdelową lub czymś innym w tym rodzaju.
Uzyskaliśmy odeń mnóstwo cennych wieści o mieszkańcach miasta, których dusze, jego zdaniem, prześcigały czarnością Murzy na. Poinformował nas na przykład, że w jednym z domów mieszka morderca chlubiący się licznymi zbrodniami, sąsiad jego umknął z Sachalinu, któryś inny znowu zarobił mnóstwo pieniędzy w sposób karygodny. W końcu okazało się, że własny jego szwagier jest złodziejem. Wynikało stąd jasno, że większość mieszkańców stolicy to złoczyńcy, a kilka jeno osobistości znalazło łaskę w jego oczach.
Następnym człowiekiem wybitnym był kierownik wyższej szkoły petropawłowskiej, z pochodzenia Kamczadal, który ukończył studia w Tomsku. Człowiek ten, bardzo inteligentny, mówił doskonale po angielsku. Posiadając skłonności przyrodnicze, oddawał się botanice. Toteż jako znawca krajowej flory oddał nam nieraz ogromną przysługę.
Spotkaliśmy tu także weterynarza, Estończyka, znającego język niemiecki, który mieszkał w Kamczatce już dziesięć lat. Okręg jego obejmował cały półwysep, ponadto zaś cały kraj Anadyru, Półwysep Czukocki, Wyspy Wrangla i coś jeszcze, tak że zwątpiwszy od samego początku w swą użyteczność, postanowił nieodpornie szczędzić sił swoich. Nie wyjeżdżał tedy z Petropawłowska i od lat całych nie robił nic, mimo że posiadał urząd, stanowisko i pobierał pensję. Z całą otwartością wyznał nam, że zapomniał do krzty wszystkiego z fachu swego.
Te trzy osoby tylko spośród wielu poznanych w ciągu pierwszego lata posiadały coś w rodzaju wykształcenia.
Widok Petropawłowska, jaki rozpościera się z jednego z okolicznych szczytów
* * *
Jak widać z naszej ilustracji, Petropawłowsk zbudowany jest na zboczu góry. Wszystkie sklepy mieszczą się przy ulicy głównej. Są przeważnie chińskie, ale jest także kilka rosyjskich, japońskich i jeden amerykański, najlepiej zaopatrzony w towary. Firma ta — Seidenberg & Wittenberg — posiada szwedzkie „prymusy", kalifornijskie konserwy owocowe, niemieckie binokle, japońskie zapałki i różności, jakich oczywiście może się w takim miejscu spodziewać człowiek rozsądny.
Przy tej samej ulicy stoi urząd pocztowo-telegraficzny, o piętnastu mniej więcej funkcjonariuszach, mimo że w ciągu roku przybywają tylko dwa lub trzy okręty pocztowe. Jest tu także kościół, a opodal Dom Ludowy, gdzie się odbywają burzliwe zebrania polityczne oraz przeróżne uciechy w postaci kina, tańców itp. Jeśli wspomnę jeszcze o japońskiej golarni, sądzę, nie opuściłem niczego ważnego w śródmieściu.
W połaci wschodniej stoją budynki rządowe, jednego stylu, szaro malowane, dwupiętrowe, o dachach blaszanych. Wśród nich zwraca uwagę dom byłego gubernatora, przed którym stoją dwie stare armaty. W tym samym kierunku, tuż pod miastem widnieje stacja radiowa — przez całą, długą zimę jedyny łącznik z resztą świata.
Niedaleko stąd zaczyna się dzicz zupełna. Trzeba stanąć nagle, bowiem w sposób normalny dalej wędrować nie sposób. Tutaj włada „olszownik" (Alnus maximowiczii), spoisty dywan krzaków, jedna z wielu plag Kamczatki. Nie niosąc niczego, można by ostatecznie pełzać na czworakach, w innym razie trzeba siekierą rąbać sobie drogę.
Zewnętrznie przedstawia się Petropawłowsk jako coś pośredniego pomiędzy typowo rosyjskim małym miastem a spiesznie skleconym osiedlem poszukiwaczy złota w Alasce. Kupa szarych, drewnianych domostw wygląda tak, jakby je ktoś bezładnie porozrzucał na przestrzeni trzech ulic.
Tylko ulica główna ma poniekąd cywilizowany pozór, ale i tutaj napotyka się osiedla czy baraki zbudowane z blaszanych puszek, połamanych desek, starych spodni — słowem z materiału najnieprawdopodobniejszego. Przedzielają je kępy łobody i poletka kartoflisk. Wkroczywszy w próg takiego domu o zmierzchu, potykasz się często na spasłej świni, zanim odnajdziesz poszukiwanego człowieka.
Jest tu świń tak dużo, że nadają cechę miastu. Wszędzie biegają swobodnie, a żywią się przeważnie samą trawą lub łobodą. Często ginie taka świnia nagle albo w paszczy psa sankowego, który zdołał umknąć, albo też zaopiekował się nią dobrotliwie proboszcz stolicy i przechowuje z pieczołowitością, tak by była tłusta w okresie świąt Bożego Narodzenia.
Zaopatrzenie miasta w wodę odbywa się za pomocą kilku rzeźwych strumyków, pędzących z szumem po zboczu góry. Wodę tę, nad wyraz doskonałą, rozprowadzają po domach wąskie rynienki. Co prawda, czystość tej wody ulega często zmąceniu przez jakieś prosię leżące pięknego, słonecznego, letniego dnia w wodociągu, czasem też jakiś bezwzględny mieszczuch pierze w niej bieliznę lub moczy solonego łososia.
Petropawłowsk zimą
W tym idyllicznym, rzec można, mieście żyje przeszło tysiąc ludzi. Są to przeważnie Rosjanie, ale trzecią część stanowią Japończycy, Chińczycy i Koreańczycy. Chińczycy i Koreańczycy rąbią drzewo, noszą wodę i w ogóle pełnią każdą ciężką robotę. Szanujący się Rosjanin trzyma sobie Chińczyka, obciążając go wszystkim, co uciążliwe. Japończycy w Petropawłowsku zajmują się przeważnie handlem.
Obok tych ludzi żyją tu jeszcze mieszańcy, o czym wspomniałem już, których trudno oznaczyć: Aleuci, Tatarzy, Jakuci itd. — nierozwikłana plątanina ras i krwi azjatycko-europejskiej. Na tym kończę opis ludności.
W przeciwieństwie do osiedli poszukiwaczy złota na Alasce, gdzie wszystko tętni wolą czynu i niezmordowanej pracy, to małe miasto północne otula, rzec można, przysłona bezwładu, próżniactwa i tępoty. Czas nie posiada wartości. To, co ktoś robi dziś, mógłby zrobić równie dobrze jutro, pojutrze albo za rok.
I w tym mieści się największe niebezpieczeństwo dla Europejczyka. Z wolna, nieubłaganie tępieje on z biegiem czasu i zdaniem moim ktoś, kto spędził tutaj lat dziesięć, przepadł dla cywilizacji i jest już niezdolny do żadnej porządnej pracy.
Ludność rosyjska Petropawłowska nie stoi moralnie zbyt wysoko, tak że ocena proboszcza pokrywa się częściowo z rzeczywistością. Zauważyłem rychło, że nie wypada pytać nikogo o to, co czynił i gdzie przebywał przed swym przybyciem. Nikt prawie nie urodził się tu. Z wszystkich zakątków ogromnego państwa rosyjskiego ludzie zbiegli się na Kamczatkę. Natrafiliśmy na przybyszów z Krymu, Astrachania, Archangielska, Jakucka, Leningradu i Moskwy, z najróżniejszych miast i wsi syberyjskich. Bez względu atoli na pochodzenie, wszystkich cechował ten sam optymizm odnośnie do tego, co mieli uczynić nazajutrz, oraz słynne niczewo, gdy szło o pracę istotną. Trudno byłoby, zaiste, oddzielić w tej pstrej mieszaninie owieczki od kozłów, których było chyba najwięcej. Marny to bardzo materiał ludzki, wśród którego było dużo zbiegłych z „katorgi" i Sachalinu zbrodniarzy. Ale zdarzają się jednak świetne wyjątki i napotkałem pomiędzy kamczackimi Rosjanami wielu ludzi honoru.
* * *
Petropawłowsk jako stolica kraju jest siedzibą rządu. W dawnych, dobrych czasach, to znaczy przed rewolucją, władzę naczelną sprawował gubernator. Kiedy fale przewrotu dotarły z czasem i tutaj, usunięto go, a na czele władzy stanął komitet bolszewicki, noszący dumną nazwę Komitet Rewolucyjny Kamczatki. Mimo to jednak przyjęto nas życzliwie.
W służbie czerwonego komitetu było kilkuset urzędników, a całokształt czynił wrażenie zorganizowanego szeroko systemu komisji. Tętniły maszyny do pisania i powstawały poszczególne wydziały dla spraw najrozmaitszych. Czym sobie skracali nudy urzędnicy tych wydziałów, nie wiem i nie miałem ochoty badać tego.
Dla utrzymania w mieście porządku sformowano z dwunastu ludzi korpus policyjny. Kilku z nich chodziło nieustannie po ulicy głównej, inni zajęli tutaj posterunki. Przyznać trzeba, że ich szable, rewolwery i czerwone szarfy budziły postrach nie lada. Służba ich polegała, zdaje mi się, przeważnie na konfiskowaniu spirytusu okrętom rosyjskim przybijającym tutaj. W razie pomyślnego wyniku każdy taki okręt mógł dać kilkaset litrów, toteż o stanowisko policjanta starano się gorliwie.
1 Hołobla — jeden z dwóch dyszli bocznych, w które zaprzęga się konia.IV. Do ujścia największej kamczackiej rzeki
Resztę lata użyliśmy na wycieczki we wszystkich kierunkach po okolicach Petropawłowska, studiując zwierzęta i rośliny oraz gromadząc zbiory. Ponieważ każdy z nas miał oddzielne zadanie, przeto dzieliliśmy się na poszczególne grupy.
Ja z żoną i Hedstroemem wybraliśmy się jesienią ku północy, by przez miesiąc studiować faunę delty u ujścia największej rzeki kamczackiej.
Towarzysze nasi Eryk i Elsie Hultenowie oraz René Malaise tuż przed nami udali się motorówką ku południowi, do zatoki Achomtów, w celach studiów botanicznych i zoologicznych.
Chcieliśmy zrazu jechać wojennym parowcem rosyjskim, który przez czas pewien stał tu na kotwicy. „Magnes" miał ruszyć do Ust-Kamczacka, nad samym ujściem rzeki. Ale w przeddzień odjazdu przybył marynarz z wieścią od kapitana, że zmieniono rozkaz i statek dotrze tylko do Wysp Komandorskich, potem zaś zawróci do Władywostoku. Rzeczywista przyczyna była atoli inna. W Petropawłowsku uciekło dużo ludzi z załogi, a inni zagrozili również dezercją, jeśli kapitan nie spełni ich żądania, to jest wylądowania na Wyspach Komandorskich i powrotu do Władywostoku. Na tych mianowicie wyspach łatwo było zamienić skóry lisów niebieskich na spirytus. Zagrożony, że pozostanie zupełnie bez załogi, musiał kapitan, rad nierad, zastosować się do tego.
Nasza nadzieja na „Magnes" spełzła tedy zupełnie. Pozostawał jeden tylko w tym roku okręt rosyjski — „Jana". Gdy w końcu przybył, około połowy września, udałem się zaraz do kapitana. Powiedziałem mu, że chcemy jechać do Ust-Kamczacka, pod warunkiem że statek w drodze powrotnej z Północy dotknie tego miejsca i zabierze nas. Kapitan potwierdził zgodę swą silnym uściskiem dłoni i słowem, a my udaliśmy się na pokład.
Szanowny czytelnik, przywykły do podróżowania okrętem świeżo malowanym i eleganckim, gdzie wszędzie porządek i czystość nęci, doznałby wielkiego rozczarowania na widok któregoś ze statków rosyjskich, jakie docierają do Petropawłowska.
Pudło zardzewiałe, gdyż od lat całych niemalowane, a pokład zawalony wszystkim, co tylko istnieje pod słońcem. Stoją tu beczki z rybami, kłócąc się o miejsce z pakami cebuli i beczkami kapusty.
Bez kapusty i cebuli Rosjanin żyć nie może. Pośród tego stoją dwie nieszczęsne krowy na postronkach. Jest to własność jakiegoś osadnika albo strawa na czas podróży. W pierwszym razie dola ich jest sroższa jeszcze, bowiem nie dostaną stajni, choćby im wypadło zimować nad Morzem Północnym. Świnie stanowią zazwyczaj żywy prowiant. Biegają swobodnie, nie przyczyniając wcale porządku.
Najbrudniej jednak wyglądają podróżni. Trzeba by wybrać co najwstrętniejsze okazy drabów z portowych dzielnic miast Europy, by otrzymać coś podobnego do owej ciżby, strasznego wprost pochodzenia, do owych dzikusów bijących się o miejsce pomiędzy beczkami i zwierzętami.
Liczba podróżnych nie jest ograniczona i inaczej być nie może w tych strefach, gdzie kursuje w ciągu lata nader mało okrętów. Po zapełnieniu pokładu próbuje czasem kapitan zabronić wejścia na okręt. Ale powstaje zaraz wrzask straszliwy. Kobiety krzyczą i płaczą, a mężczyźni wyją i klną. W końcu kapitan pozwala się ubłagać i każe spuścić drabinę sznurową. Wśród błogosławieństw i przekleństw odbywa się szturm masowy. Ludzie na okręcie traktowani są tak samo jak reszta ładunku. Wszyscy mają całe swe mienie przy sobie, a mieści się ono zazwyczaj w kilku workach foczych, które stanowią tutaj kufry. Pasażerowie pokładowi muszą sobie sami szukać miejsca na nocleg. Przede wszystkim obsadzone zostaje całe podpokładzie, potem łodzie ratunkowe, a następnie pokład otwarty. Podróżni śpią, otoczeni tobołkami i łachmanami.
Jeśli okręt przybywa od Północy, większość posiada zazwyczaj worki nocne ze skór renów albo niedźwiedzi, w razie jednak przybycia od strony południowej trzeba poprzestawać na poszarpanych worach płóciennych. Podczas deszczu wszystko kryje się pod tę ochronę. Pominę lepiej kwestię, jak wyglądają niektóre urządzenia „sanitarne".
Wyżywienie takiego mnóstwa wydawałoby się sprawą trudną, a jest w rzeczywistości nader łatwe, o ile wszyscy mają pod ręką czajnik z herbatą. Każdy jadący od strony Władywostoku posiada kilka bochenków chleba. Jeśli zaś rufa zwrócona jest ku południowi, podróżni mają trochę jukoli, czyli suszonego w słońcu łososia. Poza tym, żyjąc w zgodzie z kucharzem chińskim, można zawsze dostać trochę cebuli, więcej nic nie potrzeba.
Tak się przedstawia życie na rosyjskich okrętach przybijających kilka razy w ciągu lata do tych odległych wybrzeży od strony Władywostoku. Można sobie wyobrazić, co za nieopisana niedola nastaje, gdy któryś z takich statków (a dzieje się to każdego roku) najedzie wśród mgły, burzy i ciemności na jedną z raf, tak licznych tutaj.
„Jana" był to taki właśnie okręt. Miał on dotrzeć aż do Zatoki Korfa1 i zabrać po drodze z różnych miejscowości pobrzeżnych ludzi i ryby. Od wyjazdu z Władywostoku pierwszym portem jego był Petropawłowsk. Dlatego też nie był zbytnio zatłoczony i zdołaliśmy znaleźć miejsca pod pokładem.
W innych razach mieściliśmy się zazwyczaj w łodziach ratunkowych, gdzie było obszerniej, wygodniej, a także przysługiwało prawo pierwszeństwa w wypadku rozbicia. Pod pokładem mogliśmy siedzieć na czymś w rodzaju ławy. Do żelaznego dachu nad nami było zaledwie trzy ćwierci metra, co nam się nieraz boleśnie uświadamiało podczas gwałtownych wstrząsów, gdyż wówczas uderzaliśmy głowami o sufit.
Towarzystwo nasze stanowili Rosjanie i Chińczycy — kulisi udający się do różnych portów jako robotnicy do ładowania lub wyładowywania okrętów. Przez trzy dni, to znaczy przez ciąg podróży, mieliśmy sposobność poznać te dwa typy ludzkie. Rosjanie pili herbatę, palili papierosy, politykowali i klęli na Kamczatkę, godną dzikich, ale nie cywilizowanych ludzi. Chińczycy byli w większości. O ile nie brano ich do jakiejś roboty, siedzieli, grając w karty, na ławach, z nogami podwiniętymi. Za stół służyła przewrócona beczka z palącą się świecą stearynową. Karty zastępowały kawałki kartonu, szerokości dwu, a długości około dziesięciu centymetrów, zadrukowane znakami chińskimi.
Zrazu uderzyła nas powaga, śmiertelna jakby, owych graczy. Szwedzcy robotnicy portowi, grając w karty, walą pięścią w stół, wrzeszczą i klną rozgłośnie. Chińczycy siedzieli spokojnie, grali i tasowali karty, a za marki służyły im wykłuwacze. Od czasu do czasu zamieniano kilka słów z cicha. Przeważna liczba paliła małe, typowe fajeczki, które ustawicznie napychali, zapalając od świecy.
Gdy minęło pół godziny, gracze jęli mówić do siebie głośniej, a chociaż nie rozumieliśmy słów, nietrudno się było domyśleć, o co idzie. Nagle zaczęli wszyscy gdakać prosto w twarz sobie, a żaden nie mógł na pewno pojąć, co drugi mówi. Nie potrwało to długo. Jeden z powaśnionych porwał karty i rozrzucił je na wszystkie strony, potem cisnął zapaloną świecę w stłoczoną ciżbę podróżnych. Gracze jęli do siebie doskakiwać jak stado rozwścieklonych kogutów, miotając oczywiście najokropniejsze wyzwiska synów słońca. Ale nie koniec na tym. Rosjanin, który dostał świecą w głowę, wpadł jak ranny tur i wziął udział w zabawie, chcąc odnaleźć i wziąć pod pięść tego, kto rzucił świecę. Oczywiście nie powiodło mu się to. Przybyło z pomocą kilku jeszcze Rosjan i po wezwaniu sternika rozdzielono, wspólnymi siłami, żółtoskórych. O dalszej grze tego wieczoru nie było już mowy.
* * *
Podczas jazdy ku Ust-Kamczackowi, jak się zwie miejscowość położona u ujścia Kamczatki, płynęliśmy ciągle dość daleko od wybrzeża, nie tracąc atoli z oczu wulkanów i śnieżnych pasm górskich.
Po całodziennej podróży dotarliśmy do Semljaczyku, miejscowości rybackiej, gdzie parowiec rosyjski „Tomsk" ładował ryby. Punkt ten słynie zresztą bardziej jeszcze z powodu źródła gorącego, które podobno leczy syfilis, tak że jak rok długi pełno tu gości kąpielowych.
* * *
Ile razy spotykają się dwa okręty rosyjskie, nawiązywane są zaraz bliższe stosunki przyjacielskie. Rosjanie są wielce towarzyscy. Każdy niemal miał znajomego na „Tomsku". Był to powód dostateczny, że „Jana" zarzuciła kotwicę tuż obok, a małe łódki jęły żywo krążyć pomiędzy obu okrętami.
Kapitan i liczni podróżni pojechali na „Tomsk" na herbatę. Pokład był zapchany ludźmi, jakich się nigdy nie widywało w życiu. Celem upozorowania przerwy jazdy przetransportowano z jednego parowca na drugi kilka ton ryb i dopiero po pełnych sześciu godzinach ruszyliśmy dalej.
Kluczewska Sopka
Dnia następnego przeżyliśmy rzecz wielką, mianowicie ukazał nam się największy wulkan ziemi, niezrównanie piękna Kluczewskaja2. Było do tej góry, zionącej ogniem, co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów, toteż widzieliśmy ją jakby przez opar mgły.
Dopiero rankiem dnia trzeciego okręt zarzucił kotwicę kilka kilometrów poza samym ujściem rzeki. Wokoło było płasko, bezdrzewnie. Znaleźliśmy się w wielkiej delcie Kamczatki. Przy pomocy lornetki można było dostrzec w dali szare grupy domów, a nawet kominy wielkiej japońskiej fabryki konserw.
1 Zatoka Korfa — właściwie Zatoka Korfska.
2 Kluczewskaja — właściwie Kluczewska Sopka.