Wyprawy „najemnika” od biurka oderwanego - ebook
Wyprawy „najemnika” od biurka oderwanego - ebook
Pewnego dnia usłyszałem, jak „gość” mający 46 lat mówi, że życie ma już za sobą. – wspomina Autor, Janusz Korpa – Co za absurd! Nie wierzcie! Każdy zaczynający kolejną „dziesiątkę” słyszy, że to najlepszy okres w życiu. Prawda jest taka, że spotkałem w życiu staruszków o mentalności nastolatków i trzydziestolatków zachowujących się jak stare dziady. – kontynuuje Autor.
Zawsze jest czas na zmiany we własnym życiu. Sam się o tym przekonałem, gdy mając 40 lat wsiadałem bez żadnego doświadczenia na jacht na Spitsbergenie. Tak, jak coś zaczynać to od razu z przytupem! Ta książka jest o tym. O tym, że w każdym wieku można zacząć przygodę życia. I nie musi to być wyprawa na Spitsbergen, Grenlandię, Alaskę. Może być szydełkowanie, majsterkowanie, gra na skrzypcach. Czynności, o których marzycie, a boicie się zacząć. Dla mnie tym „nowym” stało się żeglarstwo i to żeglarstwo w ciężkich, arktycznych warunkach. Mój najlepszy sposób na odpoczynek.
Od ponad 20 lat jestem korpoludkiem. Rosła firma, a ja wraz z nią: od stażysty do dyrektora. Doświadczenia z rejsów pomagają mi zarządzać zespołem. Doświadczenie z korporacji pozwala mi spokojnie współpracować z nowopoznanymi uczestnikami rejsów. A ponad tym wszystkim jest moja rodzina: Małżonka i trójka dzieci, czyli osoby, które dopingują mnie zarówno podczas codziennej pracy, moich wypraw jak i pisania tej książki. A teraz w Wasze ręce, drodzy Czytelnicy, oddaję tę właśnie książkę – zapiski z moich wyprawach. Zapiski o podróżach człowieka korporacji, który oderwał się od biurka, aby naładować akumulatory i spełnić dawne, ukryte marzenia. Rodzina, praca, odpoczynek. W książce koncentruję się na tym ostatnim, ale dwa pozostałe światy odciskają tam też swoje piętno.
Janusz Korpa jest Wielkopolaninem (pochodzi z Konina). Obecnie zamieszkuje w stolicy Polski. Mąż oraz ojciec trójki dzieci. Uwielbia czytać książki historyczne, reportaże i fantastykę. Od 24 lat zajmuje się ryzykiem w instytucji finansowej. Ku zdziwieniu współpracowników, uznających go za człowieka statecznego, poukładanego i ostrożnego, od kilku lat uprawia żeglarstwo w warunkach arktycznych. Opisał swoje przygody, by nie powtarzać tych samych mrożących krew w żyłach (głównie z powodu temperatur panujących w trakcie wypraw) opowieści.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65482-67-9 |
Rozmiar pliku: | 19 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nie przysłałam ci tego, żebyś sobie popatrzył…
Tak Żona skwitowała moją burkliwą odpowiedź na pytanie, czy przejrzałem ofertę rejsu po Spitsbergenie.
Hi Ocean One „dom” na najbliższe dwa tygodnie
– … zawsze chciałeś zwiedzić zimne i zawsze chciałeś pływać – Masz jechać, czas spełniać własne marzenia!
Tu należy nadmienić, że moje doświadczenia żeglarskie to godzina na małym katamaranie na spokojnym jeziorze i rejs jachtem na Bornholm. Totalny żółtodziób. Rzeczywiście chciałem pływać, ale jakoś zawsze było mi nie po drodze i to bardziej na zasadzie chciałbym, ale boję się… Dzięki uporowi Małżonki i standardowej postawie „to ja Ci udowodnię” zaczęła się moja „wyprawa” na daleką Północ.
Do stolicy Spitsbergenu dotarłem linami lotniczymi SAS z Oslo. Ale najpierw był skok do Kopenhagi. Bardzo lubię to lotnisko. Najpierw niesamowite widoki, Bałtyk (Ystad – tam wpływaliśmy z Rodziną promem rok wcześniej), Malmo, most łączący Szwecję z Danią i wreszcie Kopenhaga. Potem skok do Oslo. To lotnisko to dla mnie zagadka, tak się zamotałem, że wyszedłem na zewnątrz i musiałem ponownie przejść kontrolę… na szczęście było dużo czasu.
Po spędzeniu kilku godzin na czytaniu kryminału (oczywiście skandynawskiego) przemieściłem się w stronę właściwego „Gata”. A tu niespodzianka! Ekipa z Katowic wybierająca się na dwutygodniową wyprawę pieszo po Spitsbergenie! Jednemu z uczestników właśnie syn się urodził, więc plastikowa butelka od wody z bardziej ognistą zawartością krążyła z ręki do ręki – Na Zdrowie Młody Człowieku!
Na wyspę dotarliśmy koło północy, jednak dzień polarny ma też swoje zalety – było jasno…
Longyearbyen - nocny krajobraz widziany z jachtu
W przewodniku (nie wierzyłem, że wydają, ale moja Połowica znajdzie wszystko) przeczytałem, że do stolicy Longyearbyen można dostać się autobusem. I rzeczywiście! Autobus czekał na pasażerów zaraz przed wyjściem z lotniska. Z zapoznanym przy punkcie odbioru bagażu towarzyszem podróży z Trzebnicy zagadnęliśmy kierowcę po angielsku, czy podrzuci nas do portu. Odpowiedź… padła po polsku:
– Chłopaki, wy na ten czerwony jacht?
No cóż, nasi są wszędzie. Zwłaszcza, że w porcie stały dwa polskie jachty. Podekscytowani nowym miejscem, nowo poznanymi kolegami i nieprzyzwyczajeni do dziennego światła w nocy, ostatecznie zasnęliśmy o czwartej nad ranem …
Spitsbergen 2012.08.23
No i nastał kolejny dzień, oczywiście umownie, zegarkowo. Pomimo podróży mój organizm stwierdził, że cztery godziny snu wystarczą! Wstawaj i ruszaj w miasto! No nie tak od razu, trzeba było zjeść śniadanie i pozbierać resztę załogi.
Zanim zacznę opisywać stolicę – małe wyjaśnienie. Po rejsie zostałem jeszcze pełne 2 dni w Longyearbyen. Dlatego poniższe relacje to zlepek moich doświadczeń sprzed i po rejsie, ale jako człowiekowi leniwemu nie chce mi się oddzielać tych dwóch „mini-wypraw”.
Wejście do kopalni usytuowane na zboczu góry
Można powiedzeń, że Longyearbyen to miasto górnicze. Tak, tak – swój początek wzięło od odkrytych pokładów węgla kamiennego, którego wydobyciem zajęła się firma Pana Longyeara z USA. Urodziłem się w pobliżu kopalń Konińskiego Zagłębia Węglowego, nie obce są mi ogromne koparki i zwałowarki. A jako człowiek pokolenia lat 70–tych nadal pamiętam propagandowe filmy przedstawiające kopalnie Śląska. Wszystkie te doświadczenia wskazywały, że kopalnie są umiejscowione poniżej moich stóp. Dlatego wielkie zdziwienie wywołał widok startej „kolejki linowej”, która zamiast wagoników dla pasażerów miała pojemniki na węgiel wydobywany z kopalni umiejscowionej w zboczu góry! Kilkadziesiąt metrów nad moją głową!
Kolejne pokopalniane ustrojstwo w Longyearbyen
Jak wszędzie tak i tu przemysł górniczy przeżywał swoje wzloty i upadki. Generalnie liczne wypadki spowodowały, że w pewnym momencie wycofano się z eksploatacji, ale poprawa technik wydobycia i rosnące ceny ropy pozwoliły na ponowne zagospodarowanie miejscowych złóż. Obecnie kopią Norwegowie, przy okazji zasilając elektrociepłownie dla Longyearbyen, oraz Rosjanie, chociaż ci bardziej dla zaznaczenia swojej obecności.
Ale idźmy dalej! Wyjście z portu, droga asfaltowa do stolicy i kolejne zdziwienie. Przy drodze stoi wielki salon Toyoty. Biorąc pod uwagę fakt, że w sumie tamtejsze drogi mają 50 km – to robi wrażenie… Wpadamy do miasta położonego nad fiordem w górskiej dolinie, która wyznacza jego kształt. Liczba mieszkańców jest imponująca – poniżej 2000 sztuk. Na taką populację przypada: potężna szkoła, przedszkola, Hotel Radisson (pięć gwiazdek), hotele, hostele, kilka knajpek i sklepów, szpital, muzeum, dwie galerie sztuki i około 4000 skuterów śnieżnych (podobno zimą ściągają 50 mechaników z kontynentu pracujących 24 h na dobę w celu doprowadzenia do stanu używalności pojazdów nagminnie rozbijanych przez turystów).
Główna ulica Longyearbyen
Pytanie: kto chciałby tu mieszkać? Na wstępie trzeba zaznaczyć, że mieszkać może każdy pod warunkiem, że wnosi coś dla lokalnej społeczności, czyli generalnie ma pracę: bezrobotni, renciści i emeryci są odsyłani do krajów macierzystych. W zamian pracującym oferowane są wyższe zarobki niż w Norwegii przy niższych podatkach. Dodatkowo dba się o edukację, każdy ma prawo wymagać, by jego dziecko uczyło się w języku ojczystym. Dla trójki małych Chińczyków na koszt podatnika ściągnięto trzech nauczycieli. Co można robić? Jest tu ciągłe zapotrzebowanie na górników, elektryków, specjalistów od telekomunikacji, lekarzy i pewnie duże szanse w obsłudze turystów. Telekomunikacja to niedawny pomysł. Ktoś zauważył, że Spitsbergen jest widziany przez satelity praktycznie 24 h na dobę. Stąd nad lotniskiem usytuowano park anten przyjmujących informacje ze świata i dystrybuujących je dalej do Norwegii poprzez podmorskie kable.
Mój nowoczesny hotel w Longyearbyen
Wchodzimy do miasta. Najpierw wizyta w sklepie sportowym, w którym zaopatrujemy się w… ostrą amunicję do wysłużonego Mausera. Jedną z atrakcji Spitsbergenu są niedźwiedzie polarne. Pluszowe są przemiłe, żywe to maszyna stworzona do polowania. Przed przyjazdem na miejsce obejrzałem oficjalną stronę internetową Spitsbergenu. Jest na niej umieszczony 4–stronicowy poradnik jak unikać misiów, a w wypadku braku innej możliwości, jakiego kalibru broni używać. Generalnie zaleca się race i strzelanie w powietrze. Zabicie niedźwiedzia kończy się aresztem do czasu wyjaśnienia sprawy, czy użycie broni było uzasadnione.
Przywożenie broni z kontynentu może być problematyczne, dlatego sklep sportowy oferuje wynajęcie broni: może być karabin, może być i Magnum. Co ciekawe nikt tu nie wspomina jakiegokolwiek przestępstwa z użyciem broni.
Potem biegniemy do spożywczaka po prowiant na 10 dni. Cztery wózki z żarciem to za dużo towaru do samodzielnego transportu więc wzywamy Taxi (tak – istnieje!).
Wejście do nasiennego bunkra w okolicy Longyearbyen
W oczekiwaniu obserwacja parkingu, nikt nie zamyka samochodów. Norweska uczciwość – w moim hotelu obsługa kończyła zmianę o 20 i przychodziła rano. Wejścia broniły tylko drzwi otwierane na kod otrzymany z recepcji. Śniadanie serwowano w knajpie obok. Nikt nie pytał, z którego hotelu jestem, który pokój zajmuję itp. Po prostu wszedłem, przywitano mnie i wskazano szwedzki stół…
Wracamy do portu i po załadunku (na szczęście kapitanat miał na wyposażeniu mały wózek) jedziemy na strzelnicę usytuowaną na wzgórzu nad lotniskiem. Po drodze podziwiamy widoki, które w pewnym momencie zaburza betonowa konstrukcja bunkropodobna. Jest to wejście do podziemnego magazynu nasion. Z powodu warunków tu panujących postanowiono zorganizować awaryjną przechowalnię ziemskich roślin na wypadek jakichś kataklizmów. Ta wyspa nie przestaje zadziwiać!
Ostatni raz strzelałem w liceum. Na szczęście pamiętam jak trzyma się karabin, w tarczę też trafiam, więc nie jest tak źle. Oczywiście nie wiem na ile się to zda w wypadku szarży wielkiej, śnieżnej kuli. Mam nadzieję, że nie dojdzie do zajęć praktycznych.
Wracamy na jacht, kapitan wyznacza wachty i wreszcie ruszamy – cel Pyramiden w Billefjorden!
Spitsbergen 2012.08.24
Czwarta rano, dobijamy do brzegu. W oddali widać lodowiec ześlizgujący się ze zboczy gór wprost do morza.
Nabrzeże w Pyramiden
Wychodzimy na brzeg. W pobliżu porzucona koparka, obok potężne urządzenie do transportu węgla.
Wije się jak potężny wąż, którego ogon kończy się wysoko na zboczu góry – tam jest wejście do nieczynnej kopalni. Idziemy zwiedzać porzucone przez Rosjan miasto. Wrażenie jest piorunujące.
Magazyny, budynki mieszkalne, elektrownia, porzucony autobus – wrażenie jak z klasycznego horroru. Przybywasz do odludnego miasteczka, którego wszystkich mieszkańców porwali Obcy… Dziwią tylko zapalone światła i hałas agregatu. Okazuje się, że znalazło się kilku zapaleńców, którzy starają się ożywić to miejsce prowadząc hotel. Niestety, pomimo jasnego dnia jest wcześnie rano i bar jest jeszcze zamknięty. Chodzimy po placu otoczonym budynkami mieszkalnymi. Ludzi brak, ale bloki mają liczne grono mieszkańców. Praktycznie każdy zewnętrzny parapet zamieszkany jest przez ptaki. Szczyt placu wieńczy co? Tak, oczywiście pomnik Lenina! Tam strzelamy kilka wspólnych zdjęć i powoli kierujemy się w stronę jachtu.
Pyramiden – konstrukcja taśmociągu transportującego węgiel na nabrzeże
Nie zwiedzaliśmy budynków wewnątrz, ale oprócz miejsca do spania ośrodek oferował także halę sportową i basen. Za kilka lat w tym ostatnim zostaną rozegrane dość ciekawe zawody. Z braku wody we wspomnianym basenie zawodnicy będą biegać po jego dnie… w kaloszach. To jeden z wielu oryginalnych pomysłów, które rodzą się w głowach kapitanów Sekstant Expedition. Wracamy na jacht, słońce rzuciło światło na przeciwległy brzeg wyróżniając żółto-szare zbocza. Mijamy porzucony autobus. Wzmacnia wrażenie, że jakby przeszedł niewiadomy kataklizm. Jakby wszystko zostało zostawione 5 minut temu. Jest gotowe do działania. Maszyny czekają na operatorów, autobusy na kierowców, domy na mieszkańców, huśtawki na dzieci.
Pyramiden - zabudowania miasta i wejście do kopalni w tle
Zerkam na drugą stronę fiordu, gdzie szczyty przypominają miniaturowe Tatry. Niesamowite, brak roślinności, wszystko gołe, ale tak różne w kolorystyce i kształtach. Wchodzimy na pokład i pozwalamy wachcie także pozwiedzać okolicę. Jeszcze nie wspomniałem o naszym obecnym domu. To ponad 18–metrowy krążownik ze stali wybudowany w polskiej stoczni. Jacht wyposażony jest w zamkniętą sterówkę. Skutecznie chroni przed wiatrem i zimnem, choć słyszałem głosy, że odbiera radość żeglowania z wiatrem we włosach. Ze sterówki zejście do obszernej mesy i kambuza.
Pyramiden – widok z pomostu na księżycowy krajobraz
Miejsce naszych posiłków, spotkań, dyskusji, odpoczynku, słuchania szant, zagłębiania się w lekturze. Co ciekawe znalazłem tam gazetę żeglarską, w której umieszczono relację z rejsu po Spitsbergenie organizowanego przez wrocławski AZS. Na zdjęciu, wśród załogi moja koleżanka z pracy, Jadzia, której rad słuchałem przed tą wyprawą! I od tego czasu praktycznie co roku wymieniamy się wrażeniami (od czasu naszej pierwszej rozmowy miała okazję żeglować na Azory i wrócić na Grenlandię z „Selmą”, która już wtedy miała za sobą rekord świata w zakresie najbardziej wysuniętej na południe pozycji osiągniętej przez łódź żaglową). Na rufie dwie kajuty, dwie kolejne na śródokręciu (ta przy lewej burcie gościła moją osobę), no i 4–osobowa kajuta dziobowa. Stalowe schronienie dla 11 osób spragnionych „chłodnej” przygody. Wachta wraca i zaczynamy szykować się do wyjścia. Kapitan wyznacza mnie na desantowego. Łajba długa to jest trochę biegania, żeby oddać cumy i szpringi. Kapitan bardzo mnie poganiał, ale ostatecznie był łaskawy i umożliwił mi skuteczny skok na pokład. Ruszamy w drogę i chłoniemy cudowne widoki przesuwające się na tle błękitnego nieba. Do tego wszechobecna cisza. Nigdy w życiu nie widziałem i nie odczuwałem czegoś podobnego…
Hi Ocean One w drodze z Pyramiden do Longyearbyen
Zawijamy ponownie do stolicy w celu uzupełnienia wody i paliwa. W porcie kolejny Polski jacht: „Nashachata II”. Kaptan Sodkiewicz wtedy jeszcze nie wiedział, ale teraz ja już wiem, że za kilka lat będzie prowadził ten piękny jacht przez wody Senegalu. Ale teraz w Longyearbyen podczas manewrów słyszę szepty doświadczonej części załogi. Wyczuwa się pewien smutek i napięcie. Później dowiedziałem się, że myśli krążyły wokół poprzedniczki tej łodzi, która została wyrzucona na brzeg podczas sztormu u brzegów Argentyny. Tamten rejs zakończył się tragicznie dla braci Marka i Pawła Radwańskich. Po powrocie do domu czytałem relację i orzeczenie Izby Morskiej. Dla siebie, ku przestrodze, żeby zawsze pamiętać, że morze to przede wszystkim żywioł. Po chwili jednak załoga otrząsa się z bolesnych wspomnień i witamy się z uczestnikami podobnej wyprawy. Krótka wymiana uprzejmości i gnamy jeszcze pod prysznic, bo kolejna okazja dopiero w najbardziej wysuniętym na północ porcie.
Spitsbergen 2012.08.25
Hi Ocean One widziany z wyspy Prins Karl Forland
Płyniemy zobaczyć morsy. Opływamy spokojnie cypel wyspy Prins Karl Forland wypatrując ich na brzegu.
Wreszcie są! Brązowe kształty leżące na brzegu. Rzucamy kotwicę i za pomocą pontonu szturmujemy brzeg. Jak miło znowu poczuć ziemię pod stopami. Idziemy w stronę morskich potworów. Brzeg usłany jest drewnem.
Spitsbergen nie posiada drzew. To drewno przebyło wiele mil niesione przez sztormy i prądy morskie z kontynentu na północ. Płoszymy ptactwo morskie, no cóż ich spokój zakłóciły jakieś jaskrawe monstra (sztormiaki są wściekle czerwone lub żółte ).
Prins Karl Forland - cielska odpoczywających morsów
Wita nas dziwny zapach, nie powiem, że smród, ale morsy pachną dziwnie… Na brzegu leżą razem wielkie cielska. Śpią, mają nas w swoim wielkim morsowym nosie. Generalnie wyglądały jak rzucone na ziemię wielkie worki z ziemniakami. Dopiero dzień później miałem okazję przekonać się z jaką gracją te worki poruszają się w wodzie…
Mikroskopijna sylwetka załoganta Maćka ożywiająca dziki krajobraz wyspy Prins Karl Forland
Ruszamy zdobywać kolejne fiordy – Krossfjorden i Lilliehöökfjorden . Na końcu tego drugiego potężny lodowiec, a o jego istnieniu informują nas wielkie „kostki lodu”, które trzeba albo omijać albo odbijać bosakiem. Przeszywa mnie dreszcz, gdy słyszę jak lód ociera się o stalowy kadłub jachtu. Zatrzymujemy się przed czołem lodowca: wielka biało–niebieska ściana spływająca z niewysokich gór wprost do morza. Przedstawicielka władzy lokalnej przestrzegała nas przed zbliżaniem się do lodowca, bezpieczna odległość to około 200 m. Przed rozpoczęciem naszej wyprawy nieroztropni turyści, kobieta i mężczyzna, podpłynęli kajakiem pod lodowiec, który w tym momencie postanowił się „ocielić”: spadające bloki lodu nabierają rozpędu, by nagle wyhamować w wodzie.
Pierwszy raz w życiu z takiego bliska widzę lodowiec i to jeszcze w trakcie jego cielenia. Lodowiec Lilliehöök
Ułamek sekundy później z wielkim impetem spadają na nie kolejne kawały. Z rozbitych brył, z prędkością kuli karabinowej, wylatują na boki kawałki lodu. Kobieta trafiona takim pociskiem w głowę zginęła na miejscu, mężczyzna walczy o życie w szpitalu. Opowiadano nam również o małym wycieczkowcu, który stracił wszystkie bulaje na jednej burcie trafiony salwą przypominającą wystrzał plutonu egzekucyjnego. Na szczęście ludzie zdążyli pochować się za burtami statku. Ciągle trzeba pamiętać, że jesteśmy tu „intruzami” i musimy przede wszystkim kierować się rozsądkiem i własnym bezpieczeństwem.
Lilliehöökfjorden pokryty kawałami lodu
Po tej smutnej refleksji zaczynamy podziwiać potęgę lodu. Słońce wędruje nisko nad szczytami, stąd jego promienie niesamowicie podświetlają kryształy lodu, które mienią się na powierzchni wody. Stoimy oniemiali i zachwyceni, gdy nagle słychać trzask i huk odbijający się o okalające nas skały. Po chwili kawał lodu odrywa się od czoła lodowca i wzbija fontannę wody. Po paru sekundach znowu ogarnia nas przeogromna cisza, tak jakby przed chwilą nic się nie stało.
Można tu siedzieć i gapić się w krajobraz bez końca, ale w ciszy i pokorze przed siłą przyrody opuszczamy fiord by przed dalszą drogą na północ odwiedzić ostatni port – NY-Ålesund w Kongsfjorden.
Spitsbergen 2013.08.26-27
Wpływamy do ostatniego fiordu ze znamionami cywilizacji. Bloki lodu wystające z wody są coraz większe i pobudzają wyobraźnię: mijamy łabędzia, konia … ale przy okazji trzeba być bardzo czujnym, żeby nie „zaryć” dziobem w taką rzeźbę. W oddali widać cel naszej podróży NY-Ålesund 78°56’N 11°56’E.
Napis nad drzwiami i oknem wystarczy za komentarz
Niegdyś osada górnicza. Zamknięta po wypadku, który pochłonął życie 21 osób. Teraz najdalej na północ wysunięta osada ludzka zamieszkała przez… naukowców. Glaciolodzy, biolodzy, kartografowie, astronomowie, których radioteleskop z daleka rzuca się w oczy.
NY-Ålesund - teleskop w pobliżu miejscowego lotniska
Przybijamy do brzegu i na wstępie otrzymujemy przepustki. Miasteczko to teren prywatny i nawet tutaj porządek musi być. Osada zabudowana w stylu skandynawskim, ale przy dwóch budynkach drzwi wejściowych pilnują dumne, rzeźbione lwy – to „przedstawicielstwa” naukowe Chin i Korei.
NY-Ålesund - budynek na lewo dwa razy w tygodniu przeistacza się w bar
W miasteczku pracują: Norwegowie, Niemcy, Chińczycy, Koreańczycy, Hindusi, Francuzi, Anglicy, Japończycy no i oczywiście nie może zabraknąć przedstawiciela z Polski – nasz rodak Wojtek Moskal (historię tej nietuzinkowej postaci Czytelnik znajdzie w książce Ilony Wiśniewskiej „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, wydawnictwo Czarne) w ciekawy sposób opowiada o panujących tu zwyczajach i prowadzonych badaniach. Po osadzie należy poruszać się po wyznaczonych ścieżkach, niedozwolone jest chodzenie na poznańską „szagę” (na skróty – dla niezorientowanych) aby nie niszczyć dzikiej przyrody – no cóż mchy i porosty mają się tu dobrze. Z rozrywek do wyboru: muzeum, sklep i bar.
Skandynawski styl osady naukowców w NY-Ålesund
Jest niedziela więc ostatni przybytek odpada – otwarty tylko w środę i sobotę. Muzeum czynne 24h na dobę, bo nie ma personelu. W środku eksponaty związane z eksploatacją Spitsbergenu oraz wyprawami na Biegun Północny. To stąd wyruszały wyprawy sterowcem Amundsena (”Norge”) i Umberta Nobile („Italia”), samolotem Rycharda Byrda i Floyda Bennetta. Muzeum interaktywne z dotykowym ekranem, podłączonym do Internetu! Pisałem już o przemyśle telekomunikacyjnym na Spitsbergenie, jednakże komórki działają tylko w stolicy. Udaje się wrzucić na ekran małą klawiaturę i mozolnie wystukać mail do Żony z informacją, że jeszcze żyję. Kolejnym razem zaopatrzyłem się w ołówek. Zgadza się – służył do pisania, ale w niekonwencjonalny jak dla tego urządzenia sposób – ułatwiał „wystukanie” odpowiednich liter na ekranie. Muzeum oferuje także czystą, pełnowymiarową ubikację! Gdy w trakcie naszego postoju w porcie któryś z członków załogi wspominał, iż idzie odwiedzić muzeum, to zdawaliśmy sobie sprawę, że raczej nie chodzi o zaspokojenie potrzeb kulturalno-poznawczych.
Hi Ocean One w porcie NY-Ålesund
W innym budynku dostępny prysznic, przy wejściu informacja aby nie zakłócać spokoju pracującym tam osobom(?). Okazało się, że pomieszczenie sanitarne jest wydzielone w budynku przeznaczonym na laboratorium naukowe. Wszystko otwarte, czynne, działające, a opłata do uiszczenia w kapitanacie portu. Znowu „norweska” uczciwość. Po kolacji, podczas której gościliśmy wspomnianego już naszego rodaka, idziemy spać. Powoli przywykam do braku nocy, sen trwa nieprzerwanie 6 godzin…
Hi Ocean One gdzieś na północy Spitsbergenu
Rano odwiedzamy sklep specjalnie otwarty dla nas! Generalnie jest on czynny podczas wizyt wycieczkowców, które wypuszczają dziesiątki turystów na brzeg. No, ale nas też jest prawie tuzin! Na miejscu ciekawostka, przy wejściu należy pozostawić… buty. Zaczynam rozumieć skandynawskie kryminały, w których podkreślano fakt, że policjanci pozbywali się obuwia podczas odwiedzin domów bohaterów powieści. Oglądamy typowe „północne” souveniry: pluszowe misie i foki, zdjęcia misiów i fok, magnesy na lodówkę w kształcie misia i foki… Generalnie to kupujemy słodycze i kartki, bo sklep to także poczta. Szybko kreślę kilka słów do domu. Biegnę jeszcze do muzeum. O nie, nie! Nie po to, aby zająć przybytek samotności. Spodziewam się, że karta dojdzie do Polski po moim powrocie, tak więc korzystam jeszcze z internetu.
Opuszczamy port i kierujemy się na północ, przed nami już tylko dzicz…
Spitsbergen 2012.08.27-30
Góry, góry, góry, lodowce, lodowce, lodowce…
Wpływamy do kolejnego fiordu. Lodu tu więcej i bloki bardziej finezyjne. Unikamy tych większych, mniejsze ranią uszy trąc o kadłub. Promienie słoneczne znowu tańczą na kryształach lodu.
Góry i woda - czego chcieć więcej?
Uciekamy z „zatoki” i kierujemy się na pełne morze. W ostatnim okresie lód odsunął się od Spitsbergenu więc płyniemy na północ najdalej jak się da. Mijamy 80-ty równoleżnik, ale wiatr się zmaga i zaczyna nieźle kołysać Nie ma sensu kontynuować tej wyprawy, zawracamy w stronę wyspy.
Zachód, wschód słońca (?) w Bockfjorden
Bliżej lądu pogoda znacznie lepsza, nawet pojawia się słońce. Śmiesznie to wygląda jak tarcza zbliża się do horyzontu, dotyka go i zamiast się schować zaczyna nową wędrówkę. Wpływamy do kolejnych fiordów. Najpierw Liefdefjorden, potem Bockfjorden. Tym razem w poszukiwaniu gorących źródeł. Rzucamy kotwicę, bierzemy ponton i przybijamy do brzegu. Na około księżycowy krajobraz. Skały, skały, skały i górujący nad okolicą czarny szczyt przypominający o wulkanicznej przeszłości tego miejsca.
Za 81 równoleżnikiem, już tylko z 900 kilometrów i będzie biegun :)
Znajdujemy kałużę, w której woda ma z 20°C… no cóż dobre i to… Kręcimy się jeszcze po okolicy chłonąc niesamowitą ciszę, spokój i widok słońca nad horyzontem. Znowu niesamowita gra świateł. Wracamy na jacht i dostajemy ochrzan od zaniepokojonej reszty załogi. Zdziwieni patrzymy na siebie i pytamy czym zawiniliśmy. Okazało się, że nasza mała wyprawa trwała 2 godziny! Z jachtu nie było nas widać, więc już spekulowano, czy stanowimy część misiowego posiłku. Każdy z nas odczuwał, że wycieczka nie mogła trwać dłużej niż 30 minut… Czas tu biegnie jakoś inaczej. Wypływamy z zatoki i otrzymujemy od kapitana kurs – zero! Po kilku godzinach zaczyna coraz bardziej wiać chłodem. Ploterowi z GPS skończyła się mapa. „Merkator” działa do 80°. Zresztą kto pływa dalej?! Tylko tacy wariaci jak my! Przed nami mgła i coraz więcej kry. Kapitan łączy wachty. „Oko” na dziobie wskazuje wolną przestrzeń w lodzie, pomocnik przy sterówce przekazuje informację do sternika, ostatnia osoba rozgrzewa się w mesie. 10 minut – zmiana, 10 minut – zmiana. 20 minut zimna, 20 minut w osłonie. Bosakiem odsuwamy co większe bryły lodu. W końcu decyzja – stop. Wychodzimy wszyscy na pokład ze specjalnie na tę okazję przygotowaną naszą flagą narodową z odręcznie naniesionym hasłem: „W pogoni za dniem polarnym” i naszymi podpisami. Te autografy to też taki mały plebiscyt – po której stronie flagi się podpiszesz to wchodzisz do drużyny albo Kapitana albo Bosmana.
Słońce w kilwaterze, wracamy na Spitsbergen
Kapitan bezpiecznie wprowadza nas do portu i decyduje o trasie przelotu. Bosman między innymi dzieli żarcie, zaspokaja potrzeby kulturalne (pokaźny zasób szant na płytach CD) i przygotowuje herbatki, które stawiają zaspanych na nogi. Dlatego nie powinno Was dziwić, że wstępuję do drużyny Bosmana... Oj tam, od razu lizusostwo… Czas dla reporterów (dopiero po czasie zorientowałem się, że miałem zawilgocony obiektyw i zdjęcia zniekształcał pojawiający się na szkle szron), a potem w skupieniu obchodzimy jacht i patrzymy na lodową pustynię. Wiatr gwiżdże w uszach. Mgła podnosi się i na horyzoncie widać „wschodzące” słońce, które na pożegnanie oświetla nasz kilwater. Byliśmy na 81°34’ równoleżniku, około 900 kilometrów od bieguna. Do dziś mój życiowy rekord…
... dalsze przygody w pełnej wersji książki.