- promocja
- W empik go
Wyrok - ebook
Wyrok - ebook
Dziennikarz Jakub Zimny ujawnia podejrzane transakcje Andreasa Holdnera, światowej sławy maklera działającego w Polsce. Nie przeczuwa, że uruchomi tym samym lawinę wydarzeń prowadzących do prawdziwego dziennikarskiego tematu życia: wielkiej afery finansowej, ze zorganizowaną przestępczością w tle, zabójstwami i korupcją na szczytach władzy. Zimny wejdzie w konflikt z wpływowym biznesmenem i znajdzie się na celowniku zawodowego zabójcy. W tym samym czasie w Krakowie ginie księgowa renomowanego domu maklerskiego, a zbrodnię upozorowano na wzór znanego przed laty seryjnego mordercy Karola Kota...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9968-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyrok nie jest jednak kontynuacją mojej działalności śledczej ani tym bardziej jej zwieńczeniem. Nie należy go traktować jako zbeletryzowanej relacji. Nie jest to powieść oparta na faktach, lecz jedynie historia od początku do końca wymyślona. W opisach niektórych sytuacji czerpałem z własnych doświadczeń i obserwacji, doszukiwanie się jednak w moich bohaterach konkretnych postaci jest całkowicie nieuprawnione i niedopuszczalne. Wszelkie podobieństwa do autentycznych osób i firm są niezamierzone i przypadkowe. Prawdziwe nazwy instytucji przytoczone w książce zostały wykorzystane wyłącznie w celu umiejscowienia wymyślonej historii w realnym świecie. W końcu nic tak nie uprawdopodabnia intrygi jak podparcie fikcji kilkoma faktami.PROLOG
Zawsze odbywało się to podobnie. Spotykali się w hotelu Radisson w Wiedniu, jedli razem obiad lub kolację, po czym udawali się do jednej z kawiarenek przy pobliskim Stadtparku, gdzie omawiali szczegóły zlecenia. Znali się od lat. Zabójca wykonał już na zlecenie pośrednika czternaście prac. Zarobił około pięciu milionów euro, które pomnażał na bezpiecznych lokatach i funduszach ulokowanych w trzech międzynarodowych bankach. Dzięki mało ryzykownej strategii oszczędzania przetrwał bez większych strat kryzys rosyjski, afery księgowe z początku wieku i ostatni, trwający od końca 2008 roku krach związany ze spadkiem zaufania do instytucji finansowych.
Mimo że miał już pięćdziesiąt dwa lata, nie zamierzał przechodzić na emeryturę.
W Café Prückel przy Stubenring poczekali chwilę, aż się zwolni ustronne miejsce w rogu sali, zamówili kawę macchiato, szarlotkę na ciepło z lodami i po kieliszku likieru. W końcu pośrednik wygrzebał ze skórzanego neseseru szarą kopertę i położył ją na stole. Zabójca bez słowa wyjął z niej kartkę zapisaną komputerowym drukiem i dwa zdjęcia. Przedstawiały mężczyznę około trzydziestki. Miał wyjątkowo chudą twarz, zmęczone oczy, długie, nierówno przystrzyżone włosy z wyraźnymi śladami przedwczesnej siwizny. Na kartce oprócz nazwiska, numeru telefonu i adresu były też marka i numer rejestracyjny samochodu, numery kont bankowych, adresy rodziców, bliższej rodziny i kilkorga przyjaciół.
Schował wszystko z powrotem do koperty, którą następnie włożył do aktówki, i spojrzał na pośrednika.
– Jaki jest powód?
Pośrednik wbił wzrok w szybę, za którą majaczyły kontury Uniwersytetu Sztuki Użytkowej. Pamiętał, jak dwadzieścia lat temu po raz pierwszy spotkali się na promenadzie dunajskiego kanaliku zaledwie kilkaset metrów stąd. Długo trwało, zanim w pełni sobie zaufali.
– Jest zagrożeniem dla klienta – powiedział ogólnikowo. Zabójca zdziwił się, że pośrednik, bodaj po raz pierwszy, nie mówi wprost. Uznał jednak, że widocznie ma po temu powody, które jego w gruncie rzeczy nie powinny interesować. Szkoda, bo dokładny opis problemu zwykle pomaga w doborze strategii i metod działania.
Rozstali się około dwudziestej pierwszej. Zabójca patrzył, jak jego niedawny rozmówca rusza w kierunku alei prowadzących na Prater. Wyglądał na prawnika, ale w rzeczywistości był kiedyś konsultantem do spraw bezpieczeństwa informacji. W 1988 roku wyrzucono go z pracy za pomoc w kradzieży danych z Raiffeisen Bank. Dostał wilczy bilet i założył małą agencję konsultingową, która – ze względu na okryte złą sławą nazwisko właściciela – nie miała najmniejszych szans utrzymać się na rynku. Przez pierwszy rok działalności nie pozyskał ani jednego kontraktu. Rozpił się, a gdy odeszła od niego żona, próbował popełnić samobójstwo. Potem jednak karta się odwróciła – do niewielkiej agencji zaczęły płynąć zlecenia ze spółek celowych działających na obrzeżach wielkich międzynarodowych koncernów i firm zakładanych w rajach podatkowych.
Zabójca wrócił do hotelu i położył się spać. Zaraz po śniadaniu zamówił bilety pierwszej klasy na pociąg do Krakowa. Zamierzał spędzić tam dzień lub dwa, po czym udać się do Warszawy. Samolotów unikał z powodu zbyt dokładnych kontroli. Poza tym nie przepadał za lataniem. W Polsce ostatni raz był dziesięć lat temu przy okazji jednego z najtrudniejszych zleceń.
Tym razem nie spodziewał się większych problemów. Wprawdzie zabójstwa dziennikarzy wywołują zawsze sporo zamieszania, zwykle jednak krzykliwe apele mediów gasną równie gwałtownie, jak się pojawiają.1
Jarek Szrem badawczo popatrzył w oczy Kozłowskiemu. Ten nie pierwszy raz prosił go o podobną przysługę, chociaż zwykle uzasadniał swoją prośbę dość precyzyjne. Tym razem tylko mruknął coś niezrozumiale. Oczywiście Szrem mógł odmówić. Skoro jednak nigdy dotąd tego nie robił, to dlaczego teraz miałby się wahać? Ponadto sam problem wydawał się poważny i wymagający ich współpracy. W końcu byli po jednej stronie barykady: działali w imię dobra rynku, inwestorów, drobnych ciułaczy, którzy lokowali swoje oszczędności w akcjach firm giełdowych, licząc na to, że są pod ochroną KNF – Komisji Nadzoru Finansowego. To ona miała pilnować, żeby pazerni biznesmeni właściwie wypełniali obowiązki informacyjne, przestrzegali zasad konkurencji oraz przepisów związanych z wykorzystywaniem danych poufnych. Słowem, nie oszukiwali akcjonariuszy i nie okradali firm, które w momencie wprowadzenia na giełdę przestawały być „ich” firmami i zamieniały się w dobro wspólne. Nadzorowane przez urzędników KNF.
– Sprawdzisz? – ponowił pytanie Kozłowski. Szrem wzruszył ramionami.
Teodor Kozłowski był dyrektorem Departamentu Emitentów, nadzorującego wprowadzanie nowych spółek na giełdę. Szrem kierował działem analiz w Departamencie Nadzoru Rynku, którego zadaniem było między innymi typowanie przestępstw związanych ze spółkami giełdowymi. Nieprzypadkowo ich departamenty organizacyjnie należały do jednego Pionu Nadzoru Rynku Kapitałowego, będącego oczkiem w głowie szefa całej Komisji. Musieli ze sobą współpracować. Jednak tym razem prośba Teodora dotyczyła działań z zakresu bezpieczeństwa obrotu. Dyrektora Departamentu Emitentów takie sprawy w ogóle nie powinny interesować.
Jeśli jednak spojrzeć na sprawę z innej strony, sytuacja była rzeczywiście wyjątkowa.
Jarek odwrócił się do bezpiecznego terminala IBM. Mogła z niego korzystać tylko osoba posiadająca kartę chipową. Wczytał kartę, zalogował się do terminala i czekał na odpowiedź z KSIP – Krajowego Systemu Informacyjnego Policji, do którego miał od niedawna dostęp dzięki specjalnemu rozporządzeniu premiera. Premier wydał je, rzekomo zaalarmowany rosnącą falą przestępstw giełdowych, aby pokazać, że przejmuje się ich wykrywalnością. Rzeczywistość jednak była inna. Przestępstw na rynku kapitałowym nie rozumiał nikt: ani politycy, ani sędziowie, ani prokuratorzy, ba, nawet komisarze nadzoru finansowego. Szrem był w tej walce osamotniony.
Zalogował się i wprowadził do wyszukiwarki zapytanie, które automatycznie stawało się informacją dla wszystkich innych użytkowników KSIP o odpowiednim poziomie dostępu. Otworzył okno drugiej przeglądarki i powtarzając podobne czynności oraz składając niemal identyczne zlecenie, zalogował się w terminalu Interpolu. Następnie wszedł do aplikacji Nadzoru Giełdy, która została niedawno połączona ze wszystkimi biurami maklerskimi w Polsce. Za pomocą kilku stuknięć w klawisze mógł wyszukać wszystkie transakcje dokonane za pośrednictwem biura maklerskiego przez jakiekolwiek osoby w kraju. Zgodnie z prawem wolno mu było korzystać z tego narzędzia jedynie w określonych sytuacjach – odbiegających od normy wzrostów czy spadków kursu lub innych zjawisk wskazujących na manipulację. W praktyce mógł sprawdzić każdego. Biura maklerskie chętnie współpracowały, bo nie chciały kłopotów.
Ponownie zerknął na kartkę, którą otrzymał od Kozłowskiego. Widniały na niej trzy nazwiska. Tylko jedno znał dość dobrze. Dwa pozostałe nic mu nie mówiły.
Dziwne – przemknęło mu przez myśl – wydawało mi się, że znam wszystkich przestępców giełdowych w kraju.
Wpisując dane ponownie, rzucił jakby od niechcenia: – Jesteś pewny, że dobrze robimy?
Kozłowski uśmiechnął się. Nie miał cienia wątpliwości.
– To przestępcy. Słyszałeś, co powiedział szef. Przecież sobie tego nie wymyślił.
– Uhm – przytaknął Szrem.
Nie zamierzał dyskutować z poleceniami, nawet jeśli były wydawane poza oficjalnym trybem i za pośrednictwem kolegi. Kozłowski jasno dał do zrozumienia, że działa na polecenie szefa. A naczelną zasadą urzędnika jest się nie wychylać. Jarek bardzo lubił swoją pracę. Nie chciał szukać innej.
Zaraz po wyjściu od Szrema Kozłowski zadzwonił do gabinetu przewodniczącego KNF, jednak sekretarka poinformowała go, że szef „uciekł” już na posiedzenie rządu. Mieli dziś omawiać rekomendację „K”, która powinna nieco przyblokować bankom możliwość udzielania kredytów w obcej walucie. Zadłużenie Polaków we frankach wzrosło do niebezpiecznego poziomu, co w razie nagłego osłabienia złotówki groziło katastrofą.
Kozłowski rozumiał, że to priorytet. Sprawa Consulting Partners była jednak równie poważna. W końcu jeśli ich podejrzenia okażą się słuszne, kolejny raz może dojść do kompromitacji całego rynku kapitałowego. „Bananowa giełda”, „Burundi, Warszawa, jedna sprawa” – to najłagodniejsze z komentarzy, jakie przy takich okazjach pojawiały się na forach internetowych. Gdyby nie działania zaradcze, które podjął, oczywiście z aprobatą i wsparciem szefa, za chwilę mogliby się obudzić z ręką w nocniku. Tłumaczenie takich skandali wcale nie było przyjemnością.
Pospiesznie przeszedł korytarzem wyłożonym zielonym dywanem. Przed jego gabinetem czekała już kolejka prawników ze stertami pism do podpisania. Hossa. Mieli w departamencie prawie pięćdziesiąt prospektów do zaakceptowania. W trybie pilnym – naciskali ich brokerzy, zarząd giełdy, która połykała łapczywie każdą nową ofertę, czasem politycy. No i przepisy, obligujące urząd do zakończenia prac nad każdym dokumentem w ciągu niespełna miesiąca.
Istne szaleństwo.
Każdy z jego ludzi musiał jednocześnie analizować pięć, sześć dokumentów ofertowych, które miały nieraz po pięćset–sześćset stron. Samemu Kozłowskiemu już mieniło się w oczach od składanych podpisów. Mimo że brali pracę do domu i harowali za dwóch, nie byli w stanie nadążyć. A zarabiający dziesięć razy więcej prawnicy z domów maklerskich i spółek dostarczali im stosy pełnych wad dokumentów oraz zasypywali pytaniami: dlaczego są tak duże opóźnienia w ich sprawach?
Nasyłali też dziennikarzy, którzy kompletnie nie rozumieli, jaka odpowiedzialność ciąży na Komisji.
„To nie nasza wina, że taki syf do nas trafia. W każdym dokumencie błąd na błędzie – przekonywał prezesa po kolejnym telefonie z «Gazety Wyborczej». – Ja tam mógłbym to puścić, tylko kto potem będzie się tłumaczyć, jeśli jakąś ofertę trzeba będzie zablokować z powodu niezgodności prospektu z przepisami?”
Nie mówiąc już o tym, że trzy czwarte tych spółeczek kompletnie nie nadawało się na giełdę. Błędy rachunkowe, wyceny od czapy, niezrozumienie międzynarodowych zasad sprawozdawczości MSSR, kompletna amatorszczyzna w zakresie obsługi prawnej, brak procedur obiegu dokumentów i bezpieczeństwa informacji. Dno. Po wejściu na parkiet takie akcje stałyby się w ciągu kilku dni pożywką dla spekulantów i manipulatorów.
Kozłowski znów uśmiechnął się do siebie.
Nie dalej niż pół roku temu znaleźli sposób na tę plagę. Sposób bezpieczny i prosty, na dodatek bez ryzyka odpowiedzialności po stronie Komisji. Zasypywali po prostu podejrzane spółki gradem pytań z podtekstem.
„Czy zdajecie sobie państwo sprawę, że za braki w prospekcie grozi odpowiedzialność karna?”
„Jakie procedury obiegu informacji stosuje spółka? Kto za nie odpowiada?”
„Czy jakiś dom maklerski odmówił współpracy z państwem?” Tym samym sugerowali, że wiedzą o nielegalnych lub nieetycznych działaniach zarządu, co skutecznie odstraszało połowę chętnych. Dla drugiej połowy mieli kolejne, jeszcze ostrzejsze pytania.
Z biurokracją rzadko kto wygrywa.
Szef wydawał się bardzo zadowolony. To rozładowywało nieco kolejkę i pozwalało Komisji z czystym sumieniem odpowiadać: to nie nasza wina, opóźnienia są też po stronie firm. Właściwie tylko po stronie firm.
Kozłowski usiadł za szerokim dębowym biurkiem i przez otwarte drzwi machnął w kierunku kolejki.
– No dalej, wchodźcie!
Z każdym starał się pożartować, zapytać, co słychać u dzieci, żony, dziewczyny. Dzięki temu pracownicy go lubili. A Kozłowski lubił, żeby go lubili. Był dobrym szefem.
Tuż przed szesnastą pojawił się wreszcie jego zastępca – Staszek Mohr. Wyczekał, aż chłopaki z departamentu poskładają dokumenty, i rzuciwszy do sekretarki, żeby im nie przeszkadzano, zamknął drzwi. Był jedynym pracownikiem departamentu wtajemniczonym w sprawę Consulting Partners.
– I jak? – zapytał.
– Jarek sprawdza konta tych gości. Czekamy jeszcze na odzew z Interpolu i systemu policyjnego. Wciąż brakuje nam też informacji od Generalnego Inspektora Informacji Finansowej i ABW, ale to raczej bez znaczenia. Właściwie to już ich mamy. Gdyby jeszcze pojawiło się coś dodatkowego, będą ugotowani – powiedział z uśmiechem Kozłowski.
– Całe szczęście – westchnął Staszek. – Gdybyśmy puścili tę ofertę, byłaby afera.
– Najważniejsze, że zorientowaliśmy się w porę.
– Fakt. Darek już wie?
– Tak. Jest przygotowany. Jeśli zajdzie taka potrzeba, dziennikarze na pewno nam pomogą.
– Taka sprawa to dla każdego pismaka nie lada gratka.
Staszek z uznaniem pokiwał głową. Był pewien, że kiedyś jego przełożony i przyjaciel zostanie szefem całej Komisji. I będzie to najlepszy szef w historii, choć do niedawna wszyscy w KNF byli przekonani, że nikt nie może być lepszy od jednego z poprzedników, który potem został ministrem skarbu, by w końcu – jak każdy – trafić do biznesu.
Zastanawiał się tylko, co przyjaciel czuje, gdy staje do potyczki z takimi gangsterami jak ci z Consulting Partners.
– Nie boisz się, szefie?
– Czego?
– No wiesz. W końcu nie wiadomo, do czego tamci są zdolni. Każdy z nas ma rodzinę, dzieci…
– Nie ma to jak dać się zabić za kilka tysięcy miesięcznie – odpowiedział żartobliwie Kozłowski. – A tak na poważnie… Byliby idiotami, gdyby próbowali coś nam zrobić. Nie musisz się obawiać.
Po wyjściu Staszka chwilę zastanawiał się nad jego słowami. Może warto się ubezpieczyć? Potem zadzwonił do Darka Woźniewicza, dyrektora Departamentu Relacji Zewnętrznych i rzecznika prasowego KNF. Zrelacjonował mu wydarzenia dnia, po czym zasugerował:
– Chyba możesz już uruchamiać machinę.
– Muszę mieć parafkę szefa – odparł Darek.
– Jak chcesz.
Kozłowski rozłączył się, wstał od biurka i zerknął przez okno. Na placu Powstańców tworzył się korek aut omijających zator w Alejach Jerozolimskich. Pracownicy biur, urzędów, ministerstw rozjeżdżali się na Pragę i Wolę. Jeśli ruszali w kierunku Tamki, mieli wpaść w jeszcze większą blokadę przed mostem Świętokrzyskim. Gdy wybierali Marszałkowską, mogli utknąć w morzu klaksonów i nerwusów nawet na godzinę.
Czuł, jak opada z niego napięcie ostatnich tygodni. W przypływie dobrego nastroju postanowił wykonać jeszcze jeden telefon. W końcu osoba, która ostrzegła ich przed zagrożeniem, także zasługiwała na informację.
– Cześć, to ja – rzucił krótko. – Wszystko idzie zgodnie z planem.
♦
Wietnam?
Kuba Zimny patrzył na mapę świata wiszącą przed wejściem do gabinetu prezesa.
Dlaczego właściwie nie pojechałem do Wietnamu? Dlaczego, u licha, nie wpadłem na to wcześniej?
Miał kaca i zupełnie nie chciało mu się rozmawiać ani z prezesem, ani z naczelnym. Ani tym bardziej z obydwoma naraz. Teraz debatowali ze sobą, a on zastanawiał się, co jest grane, choć nietrudno było się domyślić. Tylko dlaczego musieli wybrać na rozmowę akurat dzisiejszy dzień?
Wypił wczoraj cztery piwa z kumplami w Jazz Clubie, dwa drinki na dyskotece i pół butelki wina z eksdziewczyną w kuchni jej wynajętego mieszkania. Poinformowała go, że z nim zrywa, bo znalazła sobie kochanka. Ich związek zresztą i tak nie miał przyszłości.
Rano obudził go ból głowy.
Wyszykował się w pośpiechu i spóźniony dotarł do redakcji, by dowiedzieć się w recepcji, że prezes i naczelny już na niego czekają. Na szczęście woleli najpierw obgadać coś między sobą. Zdążył jeszcze złapać oddech i wychylić filiżankę kawy.
Drzwi gabinetu Dawida Nowaka, prezesa polskiej filii wielkiego duńskiego koncernu Bernstein Business, który wydawał „Express Finansowy”, uchyliły się i gospodarz, uśmiechając się czule, wprowadził Kubę do środka. Pokój miał około czterdziestu metrów kwadratowych, przy oknie rozpierało się duże biurko z Ikei, na ścianach wisiały dwie tandetne podróbki Immendorffa, a w rogu naprzeciwko drzwi stała niewygodna ława i kilka skórzanych foteli dla gości. W jednym z nich tonął Tomasz Urbaniak, pięćdziesięcioletni naczelny „Expressu Finansowego”. Miał posiwiałą brodę, okulary o grubych szkłach i ciepły uśmiech na twarzy. Kuba cenił go za sarkastyczny dystans do problemów, nie znosił za kompletny brak organizacji i bałaganiarstwo. Poza tym uważał, że jest stuprocentowym profesjonalistą, od którego nauczył się pokory i szacunku dla tematów.
– Siadaj – polecił prezes.
Był znacznie młodszy od naczelnego, wyglądał nawet na młodszego od Kuby. Laluś w garniturze od Armaniego, ze sztucznym uśmiechem na gładkiej gębie i kilkoma dyplomami MBA, zarządzania i innych pierdół w aktach. Wcześniej był audytorem Ernst & Young, zatrudnionym przez Duńczyków do zbadania kondycji polskiej filii BB. Wygryzł poprzedniego prezesa dzięki śmiałemu programowi cięcia kosztów i sposobowi prowadzenia rozmów, podczas których zużywał rekordowe ilości tubek wazeliny. Kuba jednak zdawał sobie sprawę, że w swoim przypadku nie może liczyć na podobne względy. Przechodząc koło biurka, kątem oka dostrzegł na blacie wydruk tekstu o Geneticu. Mógł się tego spodziewać.
Cały rynek (analitycy, dziennikarze ekonomiczni) cieszy się z akwizycji polskiej firmy w dalekim Wietnamie. Szczególnie że branża biotechnologii jest obecnie bardzo sexy. Problem polega na tym, że po bliższym przyjrzeniu się biznesowi, który kupuje Polski Koncern Biotechnologiczny, pojawiają się pytania. W jakim stopniu biznes położony tak daleko może być zintegrowany z polską organizacją, która nie ma mocnej międzynarodowej struktury? Jakie są korzyści z tej akwizycji? Czy przypadkiem wybór nie dlatego padł właśnie na Wietnam, że ten znajduje się tak daleko od Polski? I kto dokładnie jest właścicielem Geneticu? Co ma do ukrycia większościowy akcjonariusz PKB, znany biznesmen i rekin giełdowy Zenon Maciarz? Trudno tu cokolwiek przesądzać, jednak – wbrew powszechnej opinii – na podstawie dostępnych obecnie informacji sprawa wcale nie jest oczywista.
– Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?! – zaryczał prezes. – „Sprawa wcale nie jest oczywista”? „Wbrew powszechnej opinii”? Naczytałeś się Forsytha? Chcesz nas wysadzić w powietrze?
– To pierwsza wersja – zaczął nieśmiało Kuba.
– Totalnie spaprana – wtrącił się naczelny, uznawszy zapewne, że opieprzanie dziennikarza to jego rola. – Pomijając błędy warsztatowe, to stek pomówień.
– Stawiamy pytania. – Kuba wolał nie dać naczelnemu się rozkręcić.
– Takie pytania doprowadzą nas do wielomilionowych odszkodowań, nie mówiąc już o konsekwencjach konfliktu z Maciarzem. Zdajesz sobie sprawę, ile naszych przychodów pochodzi z reklam zlecanych przez jego spółki? – Prezes wykładał kawę na ławę. Naczelny nigdy nie odważyłby się powiedzieć dziennikarzowi, że przez jego tekst wydawnictwo może mieć kłopoty finansowe.
– Sami kazaliście mi zająć się Genetikiem – mruknął Zimny.
– Ale delikatnie.To miał być mały granat, a nie bomba atomowa. No tak – pomyślał Kuba – wpuściliście mnie w kanał, żebym narobił syfu, który pomoże wam wynegocjować z Maciarzem lepszy kontrakt, ale nie spodziewaliście się, że szambo wyleje i nie będzie już o czym rozmawiać.
Od początku miał przeczucie, że to zlecenie zajęcia się tajemniczą inwestycją polskiej spółki w Wietnamie nie jest do końca czystą sprawą. Dziennikarze, pisząc, opierali się na rozprawach sądowych, dokumentach prokuratorskich, śledztwach służb specjalnych, a potem – jeśli sprawy dotyczyły wpływowych i bogatych firm – dział reklamy łagodził teksty i negocjował z ich bohaterami ostateczną treść lub brak kolejnych artykułów w zamian za zlecenia reklamowe. Zdarzały się oczywiście wyjątki, ale w dużych tematach zawsze wszystko rozbijało się o kasę. Dziennikarz robił swoje, a potem prezesi siadali do stołu.
– Ile tracimy w tym roku? – zapytał nagle.
– Jak to ile tracimy? – Prezes powoli się uspokajał.
– O ile spadła sprzedaż? – doprecyzował Zimny.
– Jakieś trzydzieści procent – wyrwało się naczelnemu.
– Trzydzieści procent, ale z uwzględnieniem dużych umów, z których i tak byśmy rezygnowali – poprawił prezes. – W sumie wcale nie mamy spadku, tylko wzrost, choć mniejszy od oczekiwań. Pieprzenie w bambus. Jeden z głównych sponsorów wydawnictwa, Global Telecom, po zmianach w zarządzie ostro ciął koszty i wypowiedział umowę partnerską z BB. W redakcji panowało przekonanie, że Global Telecom kupuje połowę nakładu „Expressu Finansowego” i dwóch innych gazet wydawanych w Polsce przez Duńczyków. Niemniej było tajemnicą poliszynela, że o tej korporacji nie można napisać ani jednego złego słowa. Ale czy mieli się tego wstydzić? W końcu żadna inna gazeta też jej nie atakowała i zbierała zapewne podobne kokosy w tym samym albo zbliżonym stylu. Tak wyglądała niezależność dziennikarska w świecie kapitalizmu. Za komuny przynajmniej było wiadomo, o czym nie można pisać i co trzeba wydać w podziemiu. Cenzura ekonomiczna okazała się znacznie bardziej nieprzewidywalna i drapieżna.
– Jak chcecie ratować gazetę bez mocnych tekstów? Ludzie nie kupują prasy, bo nie potrafimy dostarczyć im ciekawych tematów. O pierdołach mogą poczytać w internecie. Jeśli będziemy unikać odważnych treści, to za dwa lata wygryzą nas blogerzy – wyrzucił z siebie Kuba.
– Od kiedy to bawisz się w stratega?
– Dobra. – Naczelny klepnął się po kolanach, dając znać, że powinni skończyć z wymianą uprzejmości i przejść do meritum. – Trzeba się zastanowić, czy możemy coś jeszcze zrobić z twoim tekstem, bo w tej formie nie pójdzie.
– Okay. – Kuba poprawił się na fotelu, przyjmując pozycję do ataku. – Wyślijcie mnie do Wietnamu.
– Co?! – rzucili zaskoczeni.
– Dajcie mi jechać do Wietnamu. Zrobimy reportaż o Geneticu. Opiszemy te ich warte miliardy fabryki, pracowników i kontakty z Chinami. Żadna gazeta nie wpadła na to, żeby pokazać „naszą” inwestycję od tamtej strony. Nie sądzicie, że to dziwne?
– Bo nikt nie chce wydawać kasy. I słusznie. Kogo to zainteresuje?
– Wszystkich. A jeśli się okaże, że tam są tylko krzaki i pola ryżowe zamiast nowoczesnych fabryk? Będziecie mieli skandal z kryzysem parlamentarnym w tle. Zdaje się, że inwestycja ma rządowe gwarancje. Ile kasy utopiły w niej fundusze emerytalne i drobne płotki? Pamiętacie aferę z metalami szlachetnymi w Kazachstanie albo ropę w Kongu, z której zostały tylko opary i puste portfele inwestorów?
– Zapomnij o aferze – powiedział z naciskiem prezes. – Jeśli chcesz jechać na wakacje do Wietnamu, to sam kup sobie bilet.
– A żebyście wiedzieli, że kupię.
Kuba poderwał się i zamierzał wyjść, ale naczelny zatrzymał go stanowczym gestem dłoni.
– Jeśli teraz wyjdziesz, możesz już nie wracać. Kuba zawahał się. A jednak jestem tchórzem.
Przypomniał sobie, jak kilka lat temu, przy okazji podobnych „negocjacji” na temat tekstu o Polskich Liniach Lotniczych, prezes BB urządził mu pokaz siły, dzwoniąc do szefa konkurencyjnego wydawcy i omawiając „po przyjacielsku” ewentualne roszady kadrowe. „Radzę nie zatrudniać tego, bo jest taki a taki. A tamtego możesz wziąć. Potrafi być dyspozycyjny, choć nie grzeszy sprawnym piórem”. To było wyraźne przesłanie: jak będziesz podskakiwał, damy ci wilczy bilet i taką rekomendację, że pozostanie ci szukać pracy co najwyżej na platformach wiertniczych w Norwegii. Kuba myślał wówczas, że mogą mu naskoczyć – w końcu jest dobry, ma niezłych informatorów, ciekawe tematy, zdobywa nagrody, a jego teksty zajmują czołówki i są czytane przez największą liczbę czytelników. Jednak nie zaryzykował, mając w pamięci historię znajomego dziennikarza, który też myślał, że zawojuje świat, a skończył jako niewiarygodny bankrut z opinią szurniętego czubka.
Jeśli chcesz kogoś pozbawić wiarygodności, powiedz o nim, że jest wariatem. Tego nie sposób sprawdzić, a skoro tak mówią, to coś jest na rzeczy.
„Nikt go nie będzie chciał słuchać. Im mocniej będzie się bronił, im głośniej mówił, tym mniej będzie słyszalny. A ludzie tym bardziej będą go uważać za wariata. To działa i wbrew pozorom ofiarą tego schematu padają często ludzie doświadczeni i inteligentni, czasem najwięksi stratedzy – twierdził przyjaciel Kuby. – Dlaczego? W sytuacji konfliktu człowiek analizuje swoją sytuację, przygotowuje strategię, dobiera środki, zwykle uznając, że najmocniejsze atuty warto zostawić na koniec. To sprawia, że przy pierwszym starciu sam ustawia się na równej pozycji ze znacznie potężniejszym przeciwnikiem. Słowo przeciwko słowu. Musi przegrać. Każdy kolejny argument nie jest już w stanie odwrócić sytuacji. Gniew jest złym doradcą, pamiętaj!”
Pamiętał. Choć nie do końca zgadzał się z przyjacielem. Mamy tylko jedno życie, żeby pozostać sobą.
Wrócił powoli do stolika. Przemyśli sobie to wszystko w domu i wtedy zdecyduje. Na chłodno.
– Co mam robić? – zapytał niepewnym głosem. Zbity pies kuli ogon i biegnie za panem.
– Zostaw na razie Genetic. Poprosimy Maciarza o spotkanie i wtedy porozmawiamy o naszych wątpliwościach.
– Przecież z nim rozmawiałem. Nie zamierza nic wyjaśniać. Roześmiał mi się w twarz.
– Wyjaśni, a ty zrobisz z nim wywiad, który będzie ważnym, przełomowym tekstem.
– Już to widzę! To znaczy pełna zgoda, towarzyszu pułkowniku. Naczelny poczerwieniał ze złości.
– Nie zgrywaj się! No dobra, na razie to odłóżmy. Mamy coś lepszego.
– Zamieniam się w słuch – mruknął Kuba. Naczelny chrząknął.
– Co wiesz o Sławomirze Klasyku? Kuba wzruszył ramionami.
– Przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, były wiceminister finansów w rządzie Buzka, bankier i makroekonomista. Podobno wyjątkowy mózg, liczy w myślach jak Rain Man.
– Wszystko się zgadza. Otrzymaliśmy informacje z wiarygodnego źródła, że szykuje się u niego megaafera. Ma to być rzekomo temat dnia w każdej stacji telewizyjnej.
– Co zrobił? Zgwałcił własną matkę?
– Blisko, blisko… – zaśmiał się naczelny. – Tu masz streszczenie tematu i telefon do rzecznika, który ponoć chętnie będzie gadać. Zadzwoń do niego jak najszybciej. Tylko udawaj, że o wszystkim wiesz, tak by nie pierdolił o tajemnicy zawodowej.
– Temat na wczoraj?
– Na wczoraj – przyznał naczelny. – Nie ma tutaj mowy o żadnej wyłączności, bo inni być może też przy tym chodzą. Bernard już wie, że ma cię nie obciążać jakimiś duperelami, że to priorytet. Bierz się do roboty! Jutro rezerwujemy na to jedynkę.
– To za wcześnie. Nie zdążę – westchnął Kuba. Naczelny nic nie odpowiedział.
– Musisz nauczyć się pracować szybciej, _cut corners_ – upomniał prezes.
Zimny poczuł, że się rumieni. Nie był tylko do końca pewien, ze złości czy ze wstydu.
Wychodząc, rzucił zaczepnie:
– A jeśli ta afera też będzie prowadzić do Maciarza?
Redakcja „Expressu Finansowego” mieściła się w gmachu Millennium Plaza w Alejach Jerozolimskich. Nowoczesny budynek został zaprojektowany przez kontrowersyjnego tureckiego biznesmena i architekta Vahapa Toya, który chciał też wybudować w Polsce tor Formuły 1 i drugie Las Vegas z lotniskiem i kompleksem sportowym w Białej Podlaskiej. Zimny przeprowadzał z nim kiedyś wywiad. Turek malowniczo opowiadał o miliardach dolarów, które jest w stanie sprowadzić na niebotyczne inwestycje. Plany brzmiały tak fantastycznie, że Kuba o mało co w nie uwierzył. Nie był jedyny. Z tego, co słyszał, Turka miał wspierać w inwestycjach sam premier lewicowego wówczas rządu.
Kiedy się jednak okazało, że wielkie plany są marzeniem ściętej głowy i żerowaniem na naiwności, Vahapa po cichu pozbyto się z Polski. A może to wcale nie Toy był szurnięty, tylko cały świat próbował go tak przedstawić i podkładał mu nogę? W każdym razie Turek pozostawił po sobie Toi Toia, jak czasem nazywano gmach Millennium ze względu na jego podobieństwo do charakterystycznych przenośnych toalet.
Sam „Express” zajmował trzy piętra w dwudziestoośmiokondygnacyjnym budynku mierzącym blisko sto dwanaście metrów wysokości. Wydawnictwo podnajmowało też gabinet prezesa na najwyższym piętrze, z tarasem i zapierającym dech w piersi widokiem, część liczącego trzy kondygnacje podziemnego garażu i pół piętra dla innych gazet branżowych wydawanych przez Bernstein Business. Na piętnastym piętrze mieściła się redakcja dodatków, księgowość, cały dział reklamy i telemarketingu. Dwa wyższe piętra zajmowała redakcja – od reportażu przez dział biznesowy, sekcję motoryzacyjną aż do „szarków” – sekcji rekinów gospodarki, działu organizującego najbardziej prestiżowy krajowy konkurs dla firm. Na samej górze newsroom: połączenie działu newsów z sekcją portalu internetowego – najważniejsza i najbardziej prestiżowa część gazety świadcząca o jej sile. Albo słabości.
Ostatnio raczej o słabości.
Kuba wjechał windą na siedemnaste piętro, kartą zbliżeniową otworzył drzwi i wparował do „piekiełka” – newsowej części redakcji, która ciągnęła się przez całe pomieszczenie. Porozrzucane w pozornym chaosie biurka i wysepki dla grup dziennikarzy, żadnych ścian, oddzielnych pomieszczeń. Wyjątkiem były znajdujące się na końcu korytarza dwa pokoje spotkań oraz gabinety naczelnych i komentatorów.
Przeszedł koło działu foto, tabelarzy odpowiedzialnych za zestawienia giełdowe, grafików i składaczy męczących się nad wykresami. Zwolnił przy „długim stole”, gdzie zawsze kręciło się dużo osób. To było prawdziwe centrum redakcji. Przy stole siedzieli zazwyczaj dwaj wydawcy odpowiedzialni za wydanie internetowe i drukowane, redaktorzy dokonujący pierwszej oceny i korekty tekstów oraz fotoedytor. Obok ścianka z kilkudziesięcioma białymi tablicami oznaczającymi poszczególne kolumny gazety, czyli szpigiel w skali makro, uzupełniany na bieżąco za pomocą czarnych i czerwonych markerów. Wydawcy i naczelni kilkanaście razy dziennie nanosili na nim poprawki – aż do deadline’u pierwszego, przeznaczonego do wysyłki na cały kraj wydania gazety. Praktycznie po osiemnastej nie można już było wprowadzać większych zmian, choć oczywiście gazeta żyła jeszcze do dwudziestej drugiej trzydzieści – chwili zamknięcia wydania stołecznego. Jeśli dochodziło do jakiegoś ważnego wydarzenia, wydawcy czekali z jedynką maksymalnie długo. Nieraz w drugim wydaniu podmieniano fragmenty tekstów z autoryzacjami czy innymi elementami, a czasem nawet, jeśli zaistniała taka konieczność, zamieniano całe teksty. To nie było nic nadzwyczajnego. Wszystkie dzienniki tak robiły. Stąd czytelnicy w Szczecinie i Warszawie mogli tego samego dnia przeczytać zupełnie inną gazetę, z pierwszą stroną włącznie. Mało kto zdawał sobie sprawę, jak dobrze zorganizowana musi być cała ta machina i jak potrafi być krucha i podatna na błędy. „Naszą siłą są nasze słabości”. Albo odwrotnie.
– Co mamy na jedynce? – rzucił Kuba.
Gosia uniosła zmęczone oczy i uśmiechnęła się do niego.
– Mięso. Decydenci trzymający łapę na dotacjach unijnych ograniczają dostęp do pieniędzy firmom ze spożywki, szczególnie mięsnym.
– Afera – mruknął Kuba.
Temat ważny dla kilkuset, maksymalnie kilku tysięcy osób. Oczywiście wzmacniający pozycję gazety, ale żyjący jeden dzień. Gazeta coraz częściej skupiała się na tematach lobbingowych, a nie misyjnych. Dawno już nie mieliśmy porządnego materiału śledczego, który tak naprawdę poprawiłby sprzedaż.
Gdyby zdecydowali się na puszczenie tekstu o Geneticu, gazeta błyskawicznie zniknęłaby z kiosków. Maciarz wzbudzał emocje.
W gruncie rzeczy jednak Kuba cieszył się, że tekst nie poszedł do łamania, bo był kompletnie nieprzygotowany. Kazali mu go szybko skończyć, to skończył, ale potrzebował jeszcze sporo danych, opinii i komentarzy. No i ten Wietnam – to byłby news, gdyby tylko mógł tam pojechać. Wyobrażał sobie, jak zostałyby przyjęte zdjęcia fabryk Geneticu pod Ho Chi Minh czy Hanoi. To, że już na tym etapie dostał blokadę od najwyższych, mocno podcięło mu skrzydła. Pracował nad tematem blisko trzy miesiące, a tu nagle taki numer! Nawet nie ma co próbować. Trudno.
Kurwa mać. Takie życie.
– Nie masz co robić? – Wicenaczelny „Expressu” odwrócił się do niego.
– Już idę. – Kuba uchylił się przed lecącą w powietrzu zmiętą kulką papieru.
Jego biurko stało zaraz za „długim stołem”, ukryte po drugiej stronie ścianki ze szpiglami. Naprzeciwko grzał miejsce inny dziennikarz śledczy, Roman, piszący głównie o hazardzie i przekrętach na foreksie. Biurko z tyłu zajmowała Wiera, specjalistka od integracji europejskiej, a tuż za nią siedziała Marta, pisząca o strefach ekonomicznych.
– Co słychać? – rzucił Kuba na powitanie, ale Roman, wyraźnie nie w sosie, burknął coś na odczepkę.
– Przeliczyli mu franki po wczorajszym kursie – wyjaśniła Wiera. – Jest w plecy jakieś trzydzieści tysięcy. Jak my wszyscy.
Szczęśliwi jesteście, że macie te swoje kredyty – pomyślał Kuba. On przepuszczał całą kasę na piwo i dziewczyny. No i na wakacje. Nie ciągnęło go do dzieci i rodziny, ale chyba jednak czegoś w jego życiu brakowało.
– Muszę lecieć. – Roman zebrał papierzyska do torby, chwycił kask motocyklowy i ruszył do wyjścia.
Kuba włączył komputer, sprawdził pocztę, uruchomił Mozillę i wpisał do wyszukiwarki nazwisko Klasyk. „Trzydzieści dwa lata, jeden z najmłodszych ministrów IV RP, były ekspert ekonomiczny i zarządzający funduszami”. Zdjęcia przedstawiały misiowatego faceta z brodą, wyraźną nadwagą i oczami bez wyrazu.
Na kartce, którą dostał od naczelnego, o samym Klasyku było jednak niewiele. Właściwie tylko wskazówka, że może mieć duży problem z jakąś spółką, której nazwa nic Zimnemu nie mówiła. Consulting Partners. Nazwa dobra dla przekrętaczy. Nic nie produkujemy, nic nie mamy, za to wszystko potrafimy skonsultować.
Consulting Partners wchodzi na giełdę. Spółka jest mała i niewiarygodna, a Komisja, zamiast ją powstrzymać, daje zielone światło do emisji publicznej. Być może sam Klasyk jest w to wszystko umoczony. Może wziął łapówkę albo ma z nimi jakieś konszachty. Spółka wycenia się na prawie 100 mln zł, choć nie posiada żadnego majątku, a w praktyce tworzą ją trzy osoby, konsultanci biznesowi. Na dodatek niewykluczone są powiązania ze światem przestępczym.
Pewnie ktoś zadzwonił do naczelnego i nadał temat, a on jak najszybciej chciał zepchnąć to na Kubę lub Romana.
Pech chciał, że padło na mnie – pomyślał Kuba. Consulting Partners? Kogo to obchodzi. I co do tego ma sam Klasyk?
Wpisał do wyszukiwarki nazwę firmy i jednocześnie wybrał wewnętrzny do naczelnego.
– Tomasz – odezwał się naczelny po kilku sygnałach.
– Przepraszam, że ci zawracam gitarę… – rzucił Kuba. – Skąd masz to info o Consulting Partners i Klasyku?
– A co?
– Nic. Po prostu jestem ciekaw.
Naczelny nie odzywał się dobre pół minuty.
– Nie mogę ci powiedzieć – rzekł w końcu. – Wiem, że to wbrew zasadom, ale później ci wytłumaczę. Wybacz.
– Kolejny Genetic?
– Zrób, co uważasz. Naczelny odłożył słuchawkę.
Kuba miał do niego pretensję o zachowanie w czasie rozmowy z prezesem, bo w końcu to on odpowiadał za bezpieczeństwo dziennikarzy i zawsze powinien brać ich stronę. Jednak wszyscy wiedzieli, że Tomasz jest na wylocie, bo nie dogaduje się z prezesem. Kolejny naczelny wisiał nad nimi już od roku. Nie znali tylko jego nazwiska.
W internecie niewiele znalazł na temat Consulting Partners. Na ich stronie były bardzo ogólnikowe informacje, coś o wierzytelnościach, restrukturyzacji, upadłościach. Jacyś cwaniacy. Dokładniej sprawdzi potem.
Wykręcił numer, który miał zapisany na kartce. Z rzecznikiem KNF rozmawiał już wcześniej kilkakrotnie, ale zwykle te rozmowy jakoś się nie kleiły.
– Witam, Jakub Zimny, „Express Finansowy”. Czy pan Dariusz Woźniewicz?
– Przy telefonie – odparł nieco wystraszony głos po drugiej stronie. – Dzień dobry.
– Nie wiem, czy pan pamięta, jakiś czas temu udzielił mi pan informacji na temat kontroli w Banku Staropolskim. – Kuba zamilkł wyczekująco, ale ponieważ Woźniewicz nie odpowiadał, postanowił kontynuować. – Przygotowuję artykuł na temat spółki Consulting Partners, która właśnie wchodzi na giełdę. Mam parę pytań, możemy porozmawiać?
– Proszę.
– Więc… hm… mamy wątpliwości, czy ta spółka powinna wejść na rynek publiczny. Z moich informacji wynika, że jest nierzetelnie wyceniona i ma problemy z prawem. Jak pan to skomentuje?
– Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.
Kuba był nieco zaskoczony. Z tego, co mówili prezes i naczelny, Woźniewicz powinien współpracować.
– A jak pan skomentuje wątpliwości co do postawy pana przewodniczącego Klasyka w tej sprawie?
– Jakie wątpliwości?
– Według moich informacji pan Klasyk mógł pomóc Consulting Partners przejść procedury.
– Bzdura – rzucił Woźniewicz. – Przewodniczący zrobił wszystko, żeby Consulting Partners ich nie przeszła. Mogę panu zaufać? Nie zacytuje mnie pan?
– Oczywiście.
– W związku z podejrzeniami licznych przestępstw dokonywanych przez przedstawicieli tej firmy przewodniczący zalecił wobec niej specjalną procedurę. Nie możemy jednak powiedzieć tego oficjalnie, bo obowiązuje nas tajemnica zawodowa. To przestępcy. Próbują się bronić, dyskredytując przewodniczącego. A my możemy tylko powiedzieć: nadzór musi być odporny na wszelkie naciski.
– Nie mogą was dyskredytować, bo jeszcze z nimi nie rozmawiałem – burknął Zimny. – Co im zarzucacie?
– To nie jest rozmowa na telefon.
– Mogę podjechać do pana w każdej chwili.
– Obawiam się, że to też nie będzie możliwe.
– Więc jak mam napisać tekst na ten temat?
– Pojutrze wystosujemy specjalny komunikat. Może pan go dostać wcześniej, ale nie może z niego cytować ani przyznać, że go czytał. Wchodzi pan w taki układ?
– Po co mi tekst, którego nie mogę wykorzystać?
– Nie powiedziałem, że nie może pan wykorzystać informacji. W komunikacie będzie opisany cały proceder. Wszystko, o co ich oskarżamy. Pan nie może tylko przyznać, że informacje pochodzą z naszego komunikatu. Otrzyma pan informacje jako pierwszy, a potem Komisja potwierdzi, że pana tekst jest oparty na faktach. To jak, zgoda?
Kubę zdziwiła ta propozycja, ale w sumie nie był zaskoczony. Nieraz korzystał z urzędowych informacji, które oficjalnie nie mogły być przekazywane prasie. Dawano je dziennikarzom w różnej formie – głównie ksero z wyciętymi nagłówkami i datami, żeby nie można było oskarżyć urzędu o wyciek. Raz dostał kopię części akt prokuratorskich od samego szefa Prokuratury Krajowej, który zaraz potem kazał je zniszczyć. Innym razem zadzwonił szef policji i nadał temat dotyczący problemu, z którym nie mógł sobie poradzić we własnym departamencie. Nierzadko do redakcji podrzucano strategie, masterplany i inne oficjałki, zwykle niedostępne dla osób postronnych.
Zimny był za pełną jawnością życia publicznego, więc w żaden sposób nie ganił urzędników za przekazywanie informacji prasie. Tym bardziej że prawie nigdy nie oczekiwali za to gratyfikacji ani nie próbowali ukierunkowywać tekstów. Macie, róbcie z tym, co chcecie. Jednak łamanie tajemnicy służbowej było przestępstwem. Kuba nie tyle był zwolennikiem rygorystycznego przestrzegania prawa, ile obawiał się, że jego informatorzy mogą ponieść konsekwencje swoich czynów. Część dziennikarzy miała w nosie los rozmówców. Liczył się tekst, temat. Kuba się z nimi nie zgadzał. Uważał, że najważniejsze jest bezpieczeństwo informatorów, bo to pozwala zbudować długotrwałe relacje. Ich bezpieczeństwo oznaczało jego spokój wewnętrzny. Czuł się za nich odpowiedzialny, nawet jeśli kłamali. To dziennikarz jest od weryfikacji danych. Nie może winić informatorów za nieprawdę, pod którą się podpisał. Prasa nie powinna służyć załatwianiu interesów lokalnych kacyków czy urzędników. Nawet informacje od samego premiera powinno się weryfikować, a nie bezgranicznie im ufać.
– Zgoda – rzucił teraz do słuchawki, choć zdawał sobie sprawę, że brak możliwości zacytowania dokumentu oznacza dla niego znacznie więcej pracy i wymusza ostrożność.
– Jutro z samego rana prześlę panu maila. Proszę o jego usunięcie zaraz po pobraniu wiadomości.
– Dobrze.
Kuba uśmiechnął się. Postąpi zgodnie z obietnicą, choć mail i tak pozostanie do dyspozycji na serwerze głównym redakcji jeszcze przez kilkanaście miesięcy. Nie miał zamiaru działać przeciwko informatorowi, lecz nie wolno mu było usuwać dowodów, które mogły być potrzebne w razie procesu sądowego czy innych nieprzewidzianych zdarzeń.
Spojrzał na zegarek. Mijała właśnie szesnasta, koniec pracy we wszystkich urzędach. Za oknem redakcji rozpoczęła się ucieczka z biurowców do sypialnianych dzielnic Warszawy: Ursynowa, Białołęki, Żoliborza. W redakcji większość osób kończyła pracę około osiemnastej trzydzieści. On zwykle zostawał jeszcze dwie, trzy godziny. Sprawdzi tę spółeczkę, o której ma pisać, i przygotuje research. Koledzy z większych gazet mieli zawsze do pomocy praktykantów, którzy przeczesywali internet i archiwa w poszukiwaniu danych. Zimny nie mógł nawet marzyć o podobnym luksusie, ale i tak wolał wszystko robić sam. Nie lubił pracy zespołowej.
♦
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy Teodor Kozłowski i Kuba Zimny wyglądali z okien swoich biurowców, w niewielkim secesyjnym pałacyku przy ulicy Emilii Plater, koło hotelu Marriott, rozpoczynała się narada zarządu spółki Consulting Partners. Andreas Holdner, obywatel Niemiec, największy akcjonariusz i wiceprezes zarządu, poprosił o zajęcie miejsc za stołem konferencyjnym Pawła Kutza i Witolda Stypułkowskiego, pozostałych członków zarządu. Holdner był odpowiedzialny za wprowadzenie akcji CP na Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie.
– Nie udało mi się skontaktować z GPW – zaczął bez wstępu czystą polszczyzną.
– Nie udzielili informacji? – zapytał Stypułkowski.
– W dziale emitentów w ogóle nie chcieli połączyć mnie z kimś decyzyjnym, a potem po prostu nie odbierali telefonów.
– A co z KNF?
– Także nic. Prawdopodobnie coś szykują, bo dostaliśmy informację od brokera, że kazano przygotować pełną dokumentację do kontroli.
– Znowu?
– Tak.
– Pytałeś o opinię profesora?
Holdner ze zdenerwowania zacisnął zęby. Zgodnie z sugestią zarządu wynajął profesora prawa i jednocześnie członka rady giełdy, jednego z najlepszych prawników z koneksjami w KNF. Profesorowi jednak nawet nie chciało się kiwnąć palcem. W ramach konsultacji miał do powiedzenia zaledwie parę zdań. Holdner nie lubił wyrzucać pieniędzy w błoto.
– Wziął sto tysięcy i wzruszył ramionami. Powiedział, że powinniśmy się dogadać.
– A co innego robimy? Holdner nie odpowiedział.
Stypułkowski miał ochotę trzasnąć pięścią w stół. Pomyślał jednak, że może wyolbrzymiają problem.
– Co nam mogą zrobić? – zapytał. – Przecież już zakończyliśmy zapisy i przydział akcji.
– Teoretycznie mogą nawet wstrzymać ofertę.
– To jakieś żarty.
– To nie żarty. Mogą nas nawet posadzić.
Kutz, który dotąd się nie odzywał, westchnął ciężko.
– Andreas, czy myślisz, że znów wraca tamta sprawa?
– Szczerze? Niestety, ale chyba tak.
– Przecież rozmawialiśmy z nimi. Mówili, że to nic osobistego. Tylko biznes.
– Co mam ci odpowiedzieć?
– Wybronimy się?
Holdner pobladł. Ktoś, kto w tym momencie spojrzałby w jego oczy, mógłby wyczytać w nich kilka uczuć: nienawiść, desperację, wolę zemsty. Może nawet uznałby, że widzi w nich strach. Tak naprawdę jednak pomyliłby się, bo dla wszystkich, którzy go znali, obecny wyraz oczu Holdnera oznaczał jedno: determinację. Zimny upór. Niemiec, choć niewielkiej postury, z charakteru przypominał bawołu. Nigdy nie schodził z drogi, parł do przodu i miał twardą głowę, którą potrafił walić w mur aż do skutku.
– Zapytaj lepiej, kto ich obroni przed Andreasem – szepnął Stypułkowski do Kutza.