Wyrok śmierci - ebook
Wyrok śmierci - ebook
„Pisanie jest po trosze umieraniem” – hołdując tej zasadzie, Maurice Blanchot, jeden z wielkich samotników dwudziestowiecznej literatury, poświęcił się pisaniu. Wyrok śmierci, najsłynniejsza z jego krótkich powieści, ma pozory autobiografii, ale kiedy Blanchot pisze: „Te wypadki przydarzyły się w 1938 roku”, nie ma rzeczy mniej pewnej niż to, kiedy i czy owe wydarzenia się rozegrały. To proza medytacyjna, skupiona na umieraniu bliskiej osoby, być może naznaczona własną chorobą autora, jego osobistym wyrokiem śmierci. Z niebywałą mocą przybliża się do śmierci i ją odsłania, jak nigdy nie uczynił żaden utwór.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-239-1 |
Rozmiar pliku: | 596 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niemniej muszę wspomnieć, że raz udało mi się nadać formę tym wydarzeniom. To było w roku 1940, podczas ostatnich tygodni lipca lub pierwszych sierpnia. Wskutek bezczynności, w jaką wtrąciło mnie zdumienie, opisałem tę historię. A kiedy już została napisana, przeczytałem ją ponownie. Od razu zniszczyłem rękopis. Nie potrafię już dzisiaj przypomnieć sobie jego objętości.
Będę pisał swobodnie, pewien, że ta opowieść dotyczy tylko mnie. Prawdę mówiąc, mogłaby się zawrzeć w dziesięciu słowach. I właśnie to czyni ją tak przerażającą. Jest zaledwie dziesięć słów, które mogę wypowiedzieć. Mierzyłem się z tymi słowami przez dziewięć lat. Ale dziś rano, a jest 8 października (co stwierdzam ze zdziwieniem), mniej więcej przypada rocznica pierwszego z tamtych dni i jestem niemal pewien, że słowa, które nie powinny były zostać napisane, zostaną napisane. Już od wielu miesięcy jestem na to, tak mi się wydaje, przygotowany.
Jest kilkoro świadków tamtych wydarzeń, chociaż tylko jeden z nich, ale za to najbardziej uprawniony, przeczuł prawdę. Zdarzało mi się – z początku często, potem coraz rzadziej – dzwonić do mieszkania, w którym odbywało się to wszystko. Sam także mieszkałem w tym apartamencie, który znajduje się pod numerem 15 na rue de... Siostra tej młodej kobiety jeszcze przez jakiś czas, jak sądzę, tam mieszkała. Co się z nią stało? Utrzymywała się, jak sama lubiła mówić, z przygód miłosnych. Myślę, że już nie żyje.
Cała moc, cała wola życia przypadły w udziale jej siostrze. Rodzina, mieszczańskiego pochodzenia, skończyła dosyć żałośnie. Ojciec zginął w roku 1916; matka, zarządzająca garbarnią, niepostrzeżenie dla samej siebie doprowadziła się do ruiny. Oboje z drugim mężem, hodowcą, porzucili swoje firmy i kupili skład win w piętnastej dzielnicy. I tam dopełniła się ich ruina. W zasadzie przedsiębiorstwo należało po części do obu córek. Nierzadko wybuchały gwałtowne kłótnie o pieniądze. Należy jednak powiedzieć, że całymi latami pani B. wydawała fortunę na zdrowie starszej córki, a były to sumy, które wypominała jej z doskonałą nieświadomością.
Jestem ż y w y m dowodem tamtych wydarzeń. Ale beze mnie ten dowód nie zdoła niczego dowieść i mam nadzieję, że póki żyję, nikt się do niego nie zbliży. Kiedy umrę, będzie zaledwie łupiną tajemnicy. Mam nadzieję, że ci, którzy mnie kochają, po mojej śmierci znajdą dość odwagi, żeby go zniszczyć, nawet go nie rozpoznając. Nieco później podam kilka szczegółów. Jeżeli szczegółów zabraknie, zaklinam te osoby, żeby nie rzuciły się nagle na moje nieliczne sekrety, nie czytały moich listów, jeśli je znajdą, nie oglądały moich fotografii, jeśli na nie natrafią, a przede wszystkim żeby nie otwierały tego, co jest zamknięte: niech zniszczą wszystko, nawet nie wiedząc, co niszczą, w niewiedzy i w odruchu prawdziwej przyjaźni.
Pod koniec roku 1940 ktoś, wskutek mojego błędu, miał niejasne przeczucie tego „dowodu”. Ponieważ ta osoba prawie nic nie wiedziała o tamtej historii, nie mogła nawet otrzeć się o prawdę. Odgadła tylko, że w szafie coś zamknięto (mieszkałem wtedy w hotelu); gdy tylko zobaczyła tę szafę, zrobiła gest, żeby ją otworzyć. Ale w tej samej chwili dostała dziwnego ataku. Upadła na łóżko, nie przestawała się trząść; trzęsła się tak przez całą noc, nie mówiąc ani słowa; o świcie zaczęła rzęzić. Rzężenie trwało blisko godzinę, potem nadszedł sen, który przywrócił jej zdrowie. (Ta kobieta, jeszcze bardzo młoda, głowę miała silniejszą niż nerwy. Sama uskarżała się na swoją zimną krew. Wtedy jednak zabrakło jej zimnej krwi. Na temat tamtego ataku muszę dodać, że jakkolwiek nigdy więcej się nie powtórzył, mógł być skutkiem nieudanej próby otrucia, sprzed dwóch lub trzech lat; trucizna daje o sobie znać, czasem ożywa, jak sen, w silnie pobudzonym ciele).
Kluczowe daty muszą znajdować się w małym notesie, schowanym w moim sekretarzyku. Pewien jestem tylko jednej z nich, 13 października, środy 13 października. Nie ma to zresztą wielkiego znaczenia. Od września przebywałem w Arcachon. Sam. To były niespokojne dni Monachium. Wiedziałem, że ona jest bardzo, ale to bardzo chora. Na początku września, wracając z podróży, zatrzymałem się w Paryżu i odwiedziłem jej lekarza. Dawał jej jeszcze trzy tygodnie życia. Tymczasem ona ciągle wstawała z łóżka; żyła za pan brat z wyczerpującą gorączką; całymi godzinami nie opuszczały jej dreszcze, ale w końcu poskramiała gorączkę. Myślę, że 5 lub 6 października udała się jeszcze z siostrą na przejażdżkę po Polach Elizejskich.
Jakkolwiek o kilka miesięcy ode mnie starsza, miała bardzo młodą twarz, ledwie dotkniętą chorobą. Co prawda nakładała makijaż. Ale bez makijażu wyglądała jeszcze młodziej, wręcz przesadnie, i wydawało się, że to choroba nadała jej rysy nastolatki. Tylko oczy, jeszcze czarniejsze, bardziej błyszczące i rozszerzone, niż być powinny – a bywało, że wręcz wychodziły jej z orbit wskutek gorączki – trwały osobliwie nieruchomo. Na fotografii zrobionej we wrześniu te oczy są tak ogromne i poważne, że trzeba przezwyciężyć ich wyraz, żeby dostrzec uśmiech, dosyć przecież wyraźny.
Po spotkaniu z lekarzem powiedziałem: „On daje ci jeszcze miesiąc”. – „No dobrze, powiem o tym królowej matce, ona nigdy nie uwierzyła, że jestem chora”. Nie wiem, czy chciała żyć, czy umrzeć. Od kilku miesięcy choroba, z którą zmagała się od dziesięciu lat, z każdym dniem skracała jej życie, a ona z wrodzoną sobie gwałtownością przeklinała chorobę i życie. Jakiś czas przedtem poważnie rozważała, czy nie przyśpieszyć własnego końca. Sam nawet któregoś wieczoru doradzałem jej to rozwiązanie. Tamtego wieczoru, kiedy mnie wysłuchała, nie mogąc mówić z braku tchu, ale trzymając się przy stole prosto, jak osoba zdrowa, skreśliła kilka linijek, które chciała zachować w sekrecie. W końcu dostałem od niej tych kilka linijek i mam je do tej pory. To parę słów, w których prosi rodzinę, żeby jak najbardziej uprościła ceremonię żałobną, a ponadto zabrania komukolwiek przychodzić na swój grób; zrobiła też drobny zapis dla jednej ze swoich przyjaciółek, A., bratowej dosyć znanej tancerki.
O mnie żadnej wzmianki. Pojąłem, z jaką goryczą musiała przyjąć moje przyzwolenie na swoje samobójstwo. To przyzwolenie, istotnie niezbyt usprawiedliwione, było wręcz perfidne, bo jeśli dobrze się zastanowić, jak to później uczyniłem, ta myśl niewyraźnie dawała do zrozumienia, że choroba nigdy jej nie zmoże. J. za mocno walczyła. Od dawna powinna już była nie żyć. Ona zaś nie tylko nie umarła, ale nadal żyła, kochała, śmiała się, przemierzała miasto, jak ktoś, kogo choroba nie może dosięgnąć. Lekarz oznajmił, że uważa ją za martwą od 1936 roku. Co prawda ten sam lekarz, który przez pewien czas leczył i mnie, powiedział mi kiedyś: „Od dwóch lat powinien pan już nie żyć, toteż wszystko, co panu pozostało, jest nadwyżką”. Siedem lat wcześniej dawał mi tylko sześć miesięcy życia. Ale wtedy miał ważny powód, żeby widzieć mnie sześć stóp pod ziemią. Te słowa wyrażały jego pragnienie. Co do J., myślę, że mówił prawdę.
Słabo pamiętam, jak zakończyła się ta scena. Wydaje mi się, że J. zamierzała podrzeć dokument. Ale w chwili gdy podawałem jej kartkę, ogarnęła mnie wielka czułość, wielki podziw dla jej odwagi, dla zimnego, nieustraszonego spojrzenia w obliczu śmierci. Jeszcze teraz widzę, jak siedzi w milczeniu za stołem i pisze ostateczne słowa, dosyć zresztą dziwne. Ten miniaturowy testament, na miarę jej egzystencji pozbawionej majątku, już wywłaszczonej, ta ostatnia, wykluczająca mnie myśl niezwykle mnie poruszyła. Rozpoznawałem jej gwałtowność, jej dyskrecję; dostrzegałem, że jest wolna i walczy do ostatniej chwili, nawet ze mną. Płakała często i dużo. Ale jej łzy nigdy nie oznaczały słabości. Raz czy dwa razy uderzyła mnie podczas gwałtownych scen, i zapewne musiałem ją powstrzymać, bo gdy sobie o tym przypominała, była wstrząśnięta i jakby wystraszona: wystraszona tym, że mnie zaatakowała, a przy tym zrobiła coś podłego, ale jeszcze bardziej świadomością, że nadpobudliwość doprowadziła ją do szału, któremu nie stawiłem najmniejszego oporu. Czuła się ukarana, znieważona i zagrożona. A jednak gdyby zagroziła mi śmiertelnie, odparowałbym jej cios. Nie mogłem dopuścić do tego, by zamartwiała się tym, że mnie zabiła. Rok czy dwa lata wcześniej strzeliła do mnie z rewolweru pewna dziewczyna, która na próżno czekała, żebym ją rozbroił. Ale ja tej dziewczyny nie kochałem. Zabiła się zresztą niedługo potem.