- promocja
- W empik go
Wyrwa - ebook
Wyrwa - ebook
Nowy thriller psychologiczny Wojciecha Chmielarza, autora znakomicie przyjętej Rany i zekranizowanego przez Canal+ Żmijowiska.
Kiedy Maciej Tomski dowiaduje się, że jego żona Janina zginęła w wypadku samochodowym, myśli, że wali mu się cały świat. Jak powiedzieć dwóm córeczkom, że właśnie straciły matkę? Jak powiedzieć teściom? Jak ma teraz funkcjonować, gdy dotychczasowe, spokojne życie nagle szarzeje i zmienia się w ciąg udręk?
Maciej nie ma jednak pojęcia, dlaczego do wypadku doszło pod Mrągowem, skoro Janina powiedziała mu, że jedzie na delegację pod Kraków. Pomyliła się? Okłamała go? A gdy na jej pogrzebie pojawia się tajemniczy mężczyzna, Maciej zaczyna rozumieć, że Janina miała wiele sekretów. Znacznie więcej, niż można się spodziewać po kimś tak zagonionym i zapracowanym. I że musi się z nimi zmierzyć.
Pytania zaczynają się mnożyć, a tragedia zmienia w skomplikowaną zagadkę. Maciej jedzie na Mazury i wkrótce przekonuje się, że być może tak naprawdę nie znał kobiety, z którą spędził ostatnich dwanaście lat życia.
Wyrwa to opowieść o mężczyznach, którzy kochali tę samą kobietę i którzy będą musieli zmierzyć się z tajemnicą jej śmierci. O poczuciu straty i głuchej rozpaczy zmieniającej się w gniew, który szuka ujścia. To także historia o splątanych uczuciach, o trudnej przyjaźni i o konsekwencjach życiowych błędów. I o tym, że można niewiele wiedzieć o kimś, z kim mieszka się pod jednym dachem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66500-17-4 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy dotarło do mnie, że Janina naprawdę odeszła, w chwili, kiedy stanąłem przed bramą przedszkola i zastanawiałem się, jak powiedzieć córce, że jej mama nie żyje. Wcześniej, i wiem, że zabrzmi to banalnie, wszystko to zdawało mi się cholernie nierzeczywiste. Ale za kilka minut miałem stanąć przed moją małą dziewczynką i wypowiedzieć słowa, które na zawsze zmienią jej życie. Wiedziałem, co się stanie. Wiedziałem, że wybuchnie płaczem. Wiedziałem, że będzie płakać przez wiele dni, przez wiele nocy. Że jej poczucie bezpieczeństwa, wiara w ten świat, w to, że to jest dobre miejsce, gdzie mieszkają dobrzy ludzie i nikomu nie może stać się NAPRAWDĘ nic złego, zostanie bezpowrotnie zniszczona. Że będzie potrzebować miesięcy, może lat, by dojść do siebie. Uporać się z traumą. Nauczyć się żyć ze strachem o najbliższych. Za kilka chwil miałem odebrać jej dzieciństwo. Pomyślałem wtedy, że nie ma nic bardziej rzeczywistego, i zrobiło mi się niedobrze.
Oparłem się o bramę przedszkola. Ogrodzenie było zielone, stare i powyginane, wielokrotnie je odmalowywano. Gdzieniegdzie farba odchodziła, a wtedy ukazywały się, jedna pod drugą, upakowane ciasno kolejne jej warstwy. Zaciskałem dłonie na prętach, kurz, który na nich osiadł, brudził mankiety białej koszuli. W czoło wbijały mi się tępe metalowe groty ozdabiające bramę na górze.
Myślałem o tym, że dzieci nie powinny umierać przed rodzicami, a rodzice nie powinni umierać wtedy, kiedy dzieci są dziećmi. To jest po prostu niesprawiedliwe. Rodzice powinni widzieć, jak ich córki, synowie rosną, zmieniają się w nastolatki, jak pojawiają się im włosy na nogach, pod pachami, wokół genitaliów, jak wstydzą się oznak dorastania – budzących się piersi, zmieniającego barwę głosu, jak zakochują się po raz pierwszy, drugi, trzeci, jak przeżywają kolejne rozczarowania i porażki, zdają na studia albo z nich wylatują, układają sobie życie, zdobywają żonę, męża, jak rodzą im się ich własne dzieci i wszystko się powtarza. A dzieci powinny oglądać przez lata swoich rodziców. Obserwować, jak się zmieniają, jak we włosach pojawiają im się kolejne pasma siwizny, skóra zaczyna obwisać i pokrywać się zmarszczkami, z początku drobnymi, ledwo zauważalnymi, potem coraz głębszymi. Powinni wziąć udział w tym procesie, kiedy rodzice przestają być jedynym autorytetem, kimś, kto tłumaczy świat, i zmieniają się w przeciwnika, kogoś, kto częściej karze i wymaga, niż pomaga, a miłość do nich coraz częściej ustępuje niechęci, a potem nawet nienawiści, żeby wreszcie po latach powrócić wraz ze zrozumieniem – silniejsza, ale i spokojniejsza niż kiedykolwiek.
Odebrano im to.
Rodzice powinni umierać późno. Wtedy, kiedy są już starzy. Wtedy, kiedy wszyscy są już na to gotowi. Spokojnie. A ich odejście powinno być zapowiedziane setkami znaków: drobnymi urazami, przewlekłymi chorobami, wcześniejszymi zawałami, diagnozami lekarskimi, wizytami na drugim krańcu Polski u specjalistów z profesorskim tytułem i stosem lekarstw na wszelkie możliwe dolegliwości w plastikowym koszyczku w pachnącej zwietrzałym lakierem szufladzie.
Nie gwałtownie. Nie wtedy, kiedy nikt się tego nie spodziewa. Nie w momencie, gdy ich odejście oznajmia lekko przejęty obcy głos w słuchawce aparatu.
Kobieta, trzydziestolatka w piaskowym płaszczu i granatowej sukience odsłaniającej podrapane kolana, wyszła z przedszkola. Prowadziła chłopczyka o gęstych kręconych włosach i w za dużej kurtce, pewnie po starszym rodzeństwie, który przyciskał do piersi wściekle żółtą koparkę. Obrzuciła mnie zaniepokojonym spojrzeniem, chwyciła synka za dłoń, przyciągnęła do siebie, a potem minęli mnie szybkim krokiem.
Zatrzymali się po około dwóch metrach. Kobieta nachyliła się do synka, szepnęła mu coś do ucha, po czym wróciła do mnie. Dotknęła nieśmiało mojego ramienia. Cały zesztywniałem, jakby nagle przestała we mnie krążyć krew.
– Przepraszam, czy pan jest tatą Iwonki? – zapytała z troską.
Pociągnąłem nosem i przetarłem wierzchem dłoni oczy. Wyprostowałem się i obróciłem, mając nadzieję, że wyglądam w miarę przyzwoicie. Chłopiec bawił się koparką, imitując cichutko odgłosy pracującego silnika.
– Tak – odpowiedziałem głucho.
– Chodzimy do jednej grupy. To znaczy mój Pawełek chodzi z Iwonką do jednej grupy. Do Wesołych Skoczków.
Skupiłem wzrok na chłopczyku. Klęczał teraz i pakował mokre po niedawnym deszczu patyczki do łyżki koparki. Przewoził je kilkadziesiąt centymetrów, a potem wyrzucał jednym energicznym ruchem. Faktycznie, kojarzyłem go. Kilka razy widziałem, jak bawił się z innymi dziećmi drewnianymi klockami. Budowali jak najwyższą wieżę, żeby potem zniszczyć ją z głośnym śmiechem. Jego ojciec był barczystym mężczyzną o równie bujnej jak u syna czuprynie i ramionach pokrytych tatuażami. Pracował jako budowlaniec. Kiedyś, czekając w szatni, aż jego dziecko włoży buty, opowiadał innemu ojcu o Ukraińcach, z którymi teraz pracuje. „Zabierają nam pracę” – rzucił ten drugi, ale bez gniewu, raczej żartobliwie. „No co ty. Naszych to, kurwa, nie ma. Wszyscy wyjechali w euro zarabiać. Gdyby nie te skurwysyny, tobyśmy w tym kraju nic nie wybudowali” – odpowiedział budowlaniec. Jedna z matek spojrzała na niego oburzona i wskazała na maluchy. Budowlaniec machnął ręką, jakby nic się nie stało, ale jednak potem uśmiechnął się przepraszająco. Stałem wtedy niedaleko i poczułem coś na kształt wyrzutów sumienia. Żałowałem, że to nie ja zwróciłem mu uwagę, by nie przeklinał przy dzieciach. Nie dlatego, że jakoś szczególnie mi to przeszkadzało. Po całym dniu w pracy ze zgiętym karkiem i wpatrywaniu się w excelowe tabelki byłem zobojętniały i zmęczony. Ale przeczuwałem, że Iwonka powtórzy jedno z zasłyszanych słów w domu, a wtedy Janina spyta, skąd ona je zna, i będę musiał opowiedzieć o ojcu Pawełka, a wtedy Janina zapyta, co zrobiłem, kiedy zaczął przeklinać, i będę musiał przyznać, że nic, a wtedy ona spojrzy na mnie rozczarowana i rozżalona, jakbym nie wiadomo jak ją zawiódł.
Potrząsnąłem głową, bo poczułem, że odpływam. Nie wiedziałem, dlaczego właśnie teraz zaatakowało mnie to wspomnienie. Wydało mi się to nawet zabawne, jednak zamiast się uśmiechnąć, zamknąłem oczy, żeby nie wybuchnąć płaczem.
– Co się stało? – zapytała kobieta.
– Moja żona nie żyje – odpowiedziałem.
Nie zamierzałem jej tego mówić, ale słowa, te słowa same wyleciały mi z ust. Jakby już tam siedziały i tylko czekały na okazję do ucieczki.
– Nie żyje?
– Nie żyje.
– Mój Boże... – Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, w których już zaczynały zbierać się łzy. Przejęła się, choć Janina nie była kimś jej bliskim, tylko matką dziecka z tej samej przedszkolnej grupy.
– Proszę nie mówić o tym Iwonce. Ja muszę sam...
– Tak. Oczywiście.
Oprócz żalu dojrzałem w jej spojrzeniu rodzącą się ciekawość. Wahała się, czy zadać kolejne pytanie. Wiedziała, że to niestosowne, jednak pokusa okazała się zbyt silna.
– Co się stało?
Przełknąłem z trudem ślinę, a w piersi poczułem wielki, ołowiany wręcz ciężar.
– Wypadek samochodowy – wyrzuciłem z siebie szeptem.
– Tak mi przykro.
– Dziękuję.
Przechyliła lekko głowę i zapadła między nami długa, niezręczna cisza. Wyglądało na to, że zastanawia się, co może jeszcze dodać, ale nie potrafiła na nic wpaść. Przestępowała z nogi na nogę, coraz bardziej speszona, i chyba już zaczynała żałować, że w ogóle podjęła tę rozmowę. Normalnie bym jej współczuł albo sam szukał okazji, żeby zakończyć to spotkanie, jednak teraz było mi to obojętne. Janina, Janka nie żyła, a ja musiałem powiedzieć o tym naszym dzieciom. Tylko to się liczyło. Nic więcej.
– Muszę już iść – odezwała się kobieta. – Pawełek...
– Niech pani idzie – odpowiedziałem. – Niech pani nie mówi Iwonce. Ani nikomu innemu.
– Nie powiem – obiecała.
– Niech pani nie mówi.
Kiwnęła głową na znak, że rozumie. Podeszła do syna. Poprosiła go, żeby wstał z ziemi. Chłopak zaprotestował, bo właśnie udało mu się zapełnić łyżkę koparki drobnymi kamieniami, które zamierzał wysypać na znajdującą się nieopodal kupkę patyków. Kobieta pozwoliła mu więc dokończyć zabawę, co chwila nerwowo zerkając w moją stronę, a potem chwyciła go za przegub małej dłoni i odeszli pośpiesznie.
Patrzyłem za nimi, aż zniknęli za najbliższym zakrętem. Nie było w tym ani natarczywości, ani ciekawości. Po prostu odwlekałem to, co nieuniknione.
Odetchnąłem. Zerknąłem na swoje dłonie. Lepiły się od brudu i potu. Wytarłem je w chusteczkę. Potem wyjąłem komórkę, włączyłem aparat i tryb do robienia selfie. Przejrzałem się w ekranie jak w lusterku. Na twarzy, na czole i w okolicach oczu, w miejscach, gdzie przed chwilą się masowałem, żeby pozbyć się tego strasznego, tępego ucisku, który zdawał się miażdżyć mi czaszkę, dostrzegłem szare smugi. Wziąłem kolejną chusteczkę i doprowadziłem się do porządku.
Poczłapałem w stronę wejścia do przedszkola. Zostało mi jeszcze z dziesięć, może piętnaście metrów, ta krótka droga ciągnęła się jak całe kilometry.
Przy drzwiach musiałem nacisnąć przycisk domofonu. Zawahałem się, przypatrywałem się z ciekawością swojemu palcowi, bo ten drżał tak, jakbym właśnie wychodził z ciężkiej delirki. Ale w końcu nacisnąłem to, co trzeba.
– Słucham. – Z głośnika odezwał się damski głos.
– Maciej Tomski – przedstawiłem się. – Przyszedłem po córkę.
Wpuścili mnie do środka. Panował tam przyjemny chłód. Wnętrze było kolorowe, niedawno odnowione. Na ścianach widniały różne zwierzątka: misie, pszczółki, zajączki. Wszystkie uśmiechnięte, żyjące w zgodzie i harmonii. Pomyślałem sobie, że chciałbym teraz zobaczyć tutaj jelonka Bambi. Albo małego Simbę. Albo z niezwierzęcych bohaterów Elzę i Annę, syrenkę Arielkę lub Bellę. Kogokolwiek, kogo mógłbym pokazać córce i powiedzieć, popatrz, oni też wychowali się bez mamy i wszystko dobrze się skończyło. Jednak na ścianie nie namalowano nikogo, kto mógłby przynieść mojej córce pociechę.
Nad drzwiami sali Wesołych Skoczków znajdowała się drewniana figurka zielonego konika polnego w kapeluszu. Przypominał trochę tego z disnejowskiego Pinokia (Pinokio! Kolejna postać, która wychowała się bez matki). Zapukałem, jednak chyba nikt mnie nie usłyszał. Nacisnąłem więc klamkę i wszedłem do środka. Dzieciaki akurat miały czas wolny. Część rysowała coś przy stolikach, inne po prostu bawiły się na podłodze. Wychowawczyni siedziała przy biurku, uzupełniała dziennik. Na mój widok się uśmiechnęła.
– Pan po Iwonkę?
– Tak – powiedziałem przez ściśnięte gardło.
– Zaraz ją zawołam.
– Nie trzeba. – Powstrzymałem ją.
Zacząłem szukać wzrokiem córki, ale to ona zauważyła mnie pierwsza i uśmiechnęła się szeroko. Iwona miała cztery lata. Wszyscy zawsze powtarzali, że jest podobna do mnie, choć ja, patrząc na nią, widziałem tylko jej matkę. Te same oczy, ten sam lekko zadarty nos i te same piegi na jego czubku i policzkach. Zrobiło mi się słabo. Oparłem się o framugę. Iwona biegła do mnie radośnie, więc wyciągnąłem w jej stronę dłoń, żeby przybiła mi piątkę. Zrobiła to z rozpędu, z całej siły. Rozległo się głośne plaśnięcie. Pomachałem ręką, udając, że zabolało.
– Uff... Jak mocno... – wydusiłem z siebie.
Mój głos brzmiał tak słabo i cicho, że sam go ledwo usłyszałem. Przełknąłem ślinę, żeby trochę zwilżyć gardło.
– Zbieraj swoje rzeczy – powiedziałem już głośniej, wyraźniej. – Przyniosłaś jakieś zabawki?
Pokiwała głową. Podreptała do leżącego nieopodal pudła i wyjęła z niego niewielkiego wełnianego misia. To była jej ulubiona maskotka. Przynajmniej przez dłuższy czas, bo jak to u dziecka, gusta mojej córki się zmieniały. Raz nie mogła żyć bez tandetnego króliczka kupionego na wakacjach we Włoszech, innym razem bez domagającej się nieustannie mleczka i opieki lalki – prezentu na trzecie urodziny. Jednak wełniany miś zawsze wracał. Robiło mi się miło, ilekroć go widziałem. Była to pierwsza zabawka, którą jej dałem. Czekała w łóżeczku, kiedy przywieźliśmy ją ze szpitala.
– A właśnie, à propos – odezwała się wychowawczyni. – Dzisiaj nie jest dzień przynoszenia zabawek. Bardzo proszę, żeby tego przestrzegać.
– Tak, oczywiście. Ale to wyjątkowa sytuacja – powiedziałem.
Popatrzyła na mnie wyczekująco, spodziewając się pewnie, że rozwinę temat. I przez moment odczułem pokusę, żeby faktycznie to zrobić. Chciałem zobaczyć wyraz jej twarzy, kiedy dowie się, co się stało. Zamiast tego jednak wybąkałem tylko krótkie „Przepraszam” i wyprowadziłem córkę z sali.
Usadziłem ją na ławce w szatni. Poprosiłem, żeby włożyła buty i zdjąłem jej bluzę z wieszaka.
– Gdzie masz kurtkę? – zapytałem, rozglądając się dookoła.
– Kurtkę?
– Miałaś kurtkę, gdy cię odwoziłem do ciotki. Gdzie jest?
Iwona przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią, równocześnie siłując się z lewym butem.
– Ciocia nie dawała mi żadnej kurtki.
Renata pewnie o niej zapomniała i teraz leży u niej w mieszkaniu. Kiedyś ją odbierzemy. W sumie na dworze zrobiło się dość ciepło.
Iwona skończyła walkę z butami i zapięła rzepy. Potem podniosła główkę i zmarszczyła brwi, myśląc nad czymś intensywnie.
– A to nie mamusia mnie dzisiaj odbiera?
Na chwilę stanęło mi serce. Gorączkowo próbowałem sobie przypomnieć, co mówiłem poprzedniego wieczoru, ale nie potrafiłem. Poczułem się tak, jakby moja piękna czteroletnia córeczka właśnie dźgnęła mnie lodowatym szpikulcem.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Mama... – Urwałem. Nie wiedziałem, jak dokończyć.
– Wróciła już z delegacji? – zapytała Iwonka.
A potem wszystko wydarzyło się już samo. Pokręciłem głową.
– Nie. Nie wróciła – powiedziałem.
– Miała wrócić.
– Miała – potwierdziłem. – Ale... Ale musiała jeszcze zostać.
– Na delegacji?
– Tak. Musiała jeszcze zostać na delegacji.
W jej oczach odbił się cień smutku. Znowu mnie ścisnęło. Dłonie zaczęły mi drżeć. Schowałem je za plecami, żeby Iwona niczego nie zauważyła.
– A kiedy wróci?
Nie oszalałem. Wiedziałem, że nie mogę jej okłamywać. Przynajmniej nie cały czas. Prędzej czy później przecież dowie się prawdy. Mogłem jednak podarować jej jeszcze jeden dzień dzieciństwa.
– Jutro – odparłem. – Mama wróci jutro.
Iwona uśmiechnęła się szeroko. Radośnie. Najpiękniej na świecie. Patrzyłem na nią i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek zbiorę się na odwagę, by powiedzieć mojej córce, że zabiłem jej matkę.2
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia.
Zresztą czy taka miłość w ogóle istnieje? Ludzie przecież najczęściej wchodzą w związki z osobami, które znają od lat. Kręcą się wokół siebie, obserwują nawzajem swoje kolejne zakochania i rozstania, aż w pewnym momencie coś pomiędzy nimi zaiskrzy albo postanawiają podjąć jeszcze jedną próbę i tym razem się udaje.
U nas wyglądało to podobnie. Poznaliśmy się na studiach. Ja byłem na trzecim roku w Szkole Głównej Handlowej, ona zaczynała pierwszy, a równocześnie była na drugim studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim. Tamtejsi studenci często rozpoczynali drugi kierunek, bo oględnie rzecz ujmując, studia dziennikarskie należały do mało wymagających, a przy tym co bystrzejsi z nich wcześnie się orientowali, że dziennikarstwo dziennikarstwem, ale fajnie mieć jakieś konkretne wykształcenie. Najczęściej szli na prawo. Janina jednak pod wpływem rodziców wybrała SGH. Tam zaś szybko rozbiła się o matematykę i statystykę. Generalnie – chociaż dziwnie to zabrzmi, biorąc pod uwagę, o jakiej uczelni mówimy – nie radziła sobie z liczbami. I to właśnie nas połączyło.
Do naszego pierwszego spotkania doszło w najmniej romantycznych okolicznościach z możliwych: podczas przerwy, kiedy studenci gonili z jednego piętra na drugie albo pośpiesznie przełykali pączki kupione w uniwersyteckim kiosku. Stałem z colą przy księgarni ekonomicznej w Auli Spadochronowej głównego budynku SGH. Ona niosła kubek z kawą. I tyle pamiętam, jeśli chodzi o wygląd Janiny. Wiem, że to zawstydzające – cztery lata później została moją żoną, a ja nie potrafię sobie przypomnieć ani jej stroju, ani fryzury, nawet tego, czy była umalowana czy nie. Nie trafił mnie grom z jasnego nieba. Nie poczułem przypływu dzikiego pożądania. Po prostu zauważyłem ją, gdy przechodziła, i pomyślałem, że jest ładna. Tylko tyle. A potem wróciłem do oglądania wystawy i zastanawiania się, czy stać mnie na kupno nowego podręcznika, czy może lepiej tradycyjnie polegać na kserówkach. Coś na kształt popłochu poczułem, dopiero kiedy zorientowałem się, że ta ładna dziewczyna idzie w moim kierunku i wyciąga rękę w moją stronę.
– Janina – przedstawiła się. – Ty jesteś Konrad, prawda? Z tobą się umówiłam.
Potrząsnąłem głową.
– Eee... Nie? – odpowiedziałem niepewnie.
– Kurwa! – Rzuciła zdecydowanie zbyt głośno i kilka osób odwróciło się w naszą stronę. – Kurwa! – powtórzyła i zerknęła na zegarek. – Kurwa!
– Coś się stało?
Przewróciła oczami.
– Umówiłam się tu z kolesiem, który miał mi dawać korki z matmy i statystyki.
– Pierwszy rok?
– No.
– Pierwszy rok jest trudny. Ale spoko, potem jest łatwiej.
Spojrzała na mnie ciężko, jakbym opowiadał wyjątkowe idiotyzmy.
– Kurwa – powtórzyła.
– Spóźnia się? – domyśliłem się.
– Nie. To ja się spóźniłam, w dodatku zaraz muszę być na zajęciach na Nowym Świecie. Kurwa...
– Nie możesz do niego zadzwonić? – zapytałem.
– To znajomy znajomego. Nie mam jego numeru. Musiałabym zadzwonić do tego znajomego, a potem... – Machnęła ręką i westchnęła ciężko. – Specjalnie tu przyjechałam dzisiaj, żeby się z nim spotkać.
Janina nie radziła sobie z liczbami, ja z pieniędzmi, a raczej po prostu ich nie miałem. Pochodzę z Bielska-Białej. Moja rodzina nie jest biedna, jednak studia w Warszawie okazały się znacznie droższą imprezą, niż się spodziewaliśmy, a w domu zostali jeszcze młodszy brat i siostra. Od kiedy trafiłem do stolicy, dorabiałem w każdy możliwy sposób, ale w przeciwieństwie do moich kolegów i koleżanek, którzy najczęściej mieli wujka, ciotkę lub kolegę ojca matki tu czy tam, nie zaczepiłem się w żadnej sensownej firmie, fundacji ani think tanku. Przygnębiało mnie obserwowanie ich rodzących się karier, informacje o projektach, szansach na zagraniczne staże. Jak wtedy uważałem, byłem skazany na wieczne roznoszenie ulotek.
– Ja ci mogę udzielić korepetycji – powiedziałem, siląc się na to, żeby zabrzmieć poważnie.
Uniosła wysoko obie brwi, wyraźnie zaskoczona, a potem na jej ustach pojawił się lekki uśmiech.
– Na którym jesteś roku? – zapytała.
– Na trzecim.
– Co miałeś z analizy matematycznej?
– Piątkę – skłamałem gładko.
Tak naprawdę tylko zaliczyłem przedmiot, ale moim zdaniem wyłącznie dlatego, że trafiłem na wyjątkowo trudny zestaw zadań. Zasługiwałem na wyższą ocenę.
– Serio? – Patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
– Serio.
– Nie wydaje mi się.
– No dobra. Czwórkę, ale mocną. I wezmę mniej od tego znajomego znajomego.
Prychnęła śmiechem.
– Nie wiesz, ile chciał.
– I tak wezmę mniej. Reszta zostanie ci na piwo.
Zagryzła wargę. Zerknęła na zegarek. Potem jeszcze raz na mnie.
– No dobra. Ale jakby moi starzy pytali, to jesteś na czwartym roku i dostałeś piątkę. I z analizy, i ze statystyki.
– Jasne.
Ustaliliśmy szybko najważniejsze szczegóły, wymieniliśmy się numerami telefonów i Janina pobiegła na zajęcia na uniwersytecie. W spokoju dopiłem swoją colę, licząc w pamięci, ile uda mi się zarobić na tym szczęśliwym spotkaniu.
Kilka minut później pojawił się koleś w sztruksowej marynarce, wyższy ode mnie o głowę i znacznie przystojniejszy. Wyglądał, jakby przed chwilą biegł. Otarł pot z czoła i zaczął się gorączkowo rozglądać. Spojrzał na zegarek, potem na komórkę, wreszcie zaklął cicho. Po chwili podszedł do mnie.
– Ej, stary, sorry, że przeszkadzam. Nie widziałeś tutaj takiej dziewczyny, szczupłej blondynki? Umówiłem się z nią.
Nie zastanawiałem się długo nad odpowiedzią.
– Nie, stary, nikogo takiego tutaj nie było.
– Na pewno? – zapytał z lekką podejrzliwością w głosie.
Wzruszyłem ramionami, dając mu do zrozumienia, że ta sprawa w ogóle mnie nie dotyczy, i wróciłem do oglądania podręczników. Tak naprawdę jednak nieustannie spoglądałem na jego odbicie w sklepowej szybie i odetchnąłem dopiero wtedy, kiedy sobie poszedł. Chyba trochę się bałem, że facet złapie mnie na kłamstwie, a ja stracę szansę na zarobienie paru złotych.
Prosiła, żeby mówić do niej „Janina”.
– Nie lubię tego zdrobnienia – powiedziała, gdy pewnego razu zwróciłem się do niej per „Janka”.
– Dlaczego?
– Był taki serial dla dzieciaków, Janka. Paskudny. O jakiejś wiejskiej dziuni, która jeździła na koniu. Nie lubię, kiedy tak się do mnie mówi.
– To jak mam cię nazywać? Nina?
Skrzywiła się.
– Kojarzy mi się z rosyjską prostytutką.
– To jak?
– Janina. Po prostu. – Tym razem na mojej twarzy musiał pojawić się jakiś mimowolny grymas, bo uśmiechnęła się kwaśno i powiedziała: – Wiem, to imię starej baby.
– Wcale nie.
– Wcale tak. Dostałam je po babci, a babcia jest stara. Nie lubię go. Ale już je mam, więc nic z tym nie zrobię.
– Nie jest takie złe. Są gorsze.
– Są – przyznała. – I co z tego? – Popatrzyła na mnie wyczekująco, jakby na serio spodziewała się odpowiedzi na to pytanie.
– Racja – powiedziałem.
– A ty lubisz swoje imię?
– Imię jak imię – odparłem ostrożnie.
– Czyli lubisz.
– Nie myślę o nim.
– Szczęściarz.
– Wrócimy do analizy?
– Wróćmy – powiedziała zrezygnowana.
Przygotowywaliśmy się do egzaminu dosyć intensywnie. Spotykaliśmy się albo u niej w domu, gdzie dość szybko poznałem jej rodziców, których faktycznie musiałem okłamać, że jestem na czwartym roku, ale którzy na szczęście nie pytali mnie o oceny, albo na uczelni. Chociaż tej ostatniej opcji nie lubiłem. Zawsze wtedy się denerwowałem, że zobaczy nas ten Konrad i zrobi się niepotrzebna awantura. Koniec końców, miałem wrażenie, że przygotowałem Janinę całkiem solidnie. Spokojnie powinna była zaliczyć oba przedmioty, a gdyby trafiła na dobre pytania, mogła zawalczyć nawet o czwórkę. Rozliczyliśmy się, pożegnaliśmy i życzyłem jej powodzenia.
Spotkałem ją po miesiącu na korytarzu. Spytałem, jak poszło. Odparła z uśmiechem, że nie zdała ani jednego, ani drugiego, i popędziła dalej. Pół roku później rzuciła te studia i tutaj nasze drogi powinny były rozejść się na zawsze.
Janina poszła na SGH tylko po to, żeby uspokoić rodziców, bo dla niej liczyły się wyłącznie dwie rzeczy: dziennikarstwo i pisanie. Pisała od zawsze, od dziecka. Początkowo bajki, potem opowiadania fantastyczne, fanfiki. Później dłuższe, poważniejsze formy, a w międzyczasie oczywiście wiersze i piosenki. Marzyła o tym, żeby zostać zawodową pisarką. SGH tylko w tym przeszkadzało.
Ale o tym miałem dowiedzieć się z czasem.
Następnym razem spotkaliśmy się chyba trzy miesiące później, na imprezie w klubie Park na Polach Mokotowskich. Moi znajomi szaleli na parkiecie, ja siedziałem przy stoliku, popijałem piwo, cały spocony i zmęczony, kiedy nagle dosiadła się do mnie jakaś parka. On objął dziewczynę nonszalancko ramieniem, ona położyła mu dłoń na udzie i od razu było wiadomo, że są razem. Zanim zdążyłem powiedzieć, że te miejsca są zajęte, dziewczyna rzuciła przeciągłe, lekko szydercze:
– No czeeeść...
Dopiero wtedy skojarzyłem, że przede mną siedzi Janina. A obok niej, tym razem bez sztruksowej marynarki, Konrad. Wciąż wyższy i wciąż przystojniejszy ode mnie. Tym razem nawet bardziej wyluzowany. Jego oczy błyszczały, a na czole lśniły krople potu.
– To Janka cię wypatrzyła – powiedział. – Pomyśleliśmy, że podejdziemy się przywitać.
– Fajnie – mruknąłem, niepewny, czego oni oboje ode mnie chcą. Konrad przypatrywał mi się spod na wpół przymkniętych powiek, Janina uśmiechała się szeroko, na pewno już wstawiona, a może nawet trochę ujarana.
– Janka opowiedziała, jak sprzątnąłeś mi sprzed nosa korepetycje.
Wzruszyłem ramionami i upiłem łyk piwa. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Zerkałem w stronę parkietu, licząc, że wróci ktoś z moich znajomych. Nie chciałem siedzieć sam z tą dwójką. Konrad chyba wyczuł moje zdenerwowanie, bo nagle roześmiał się i klepnął mnie dwa razy w ramię.
– Spoko, spoko! Nie gniewam się! Po prostu chcieliśmy podejść, przywitać się i pokazać ci, że co się odwlecze, to nie uciecze. – Te ostatnie słowa powiedział, robiąc głupią minę. Próbował udawać starszego pana. Moim zdaniem nieudolnie, ale Janina zachichotała.
– Przeznaczenia nie oszukasz – dodała.
– Czyli się znaleźliście – rzuciłem głupio.
– Mówiłam ci – powiedziała, głaszcząc czule Konrada po twarzy – to znajomy znajomego. Nie mieliśmy daleko.
– Świat jest mały – mruknął chłopak.
A potem zaczęli się przy mnie całować. Wiedziałem, że nie robią tego dlatego, żeby mi coś udowodnić. Nie było w tym złośliwości. Po prostu zachowywali się jak dwoje młodych ludzi, którzy dopiero od niedawna są razem i nie mogą od siebie oderwać rąk i ust. Przeprosiłem ich na moment. Poszedłem do toalety, a kiedy wróciłem, już ich nie było. Na szczęście, chociaż i tak miałem zepsuty humor do końca imprezy.
Nie wiem dlaczego, ale to wspomnienie zawsze wywołuje we mnie złość. Uśmiechnięta twarz Konrada, jego ręka błądząca w okolicach jej piersi, jej zakochany wzrok, pocałunek, to wszystko doprowadza mnie do szału. A nie powinno. Nie chodziliśmy przecież wtedy ze sobą. Co więcej, nie zdążyłem się nawet w niej jeszcze zakochać. Nie miałem żadnego powodu, żeby być zazdrosny. Nie mogę mieć do niej o to pretensji.
A jednak mam.
Po raz trzeci spotkaliśmy się już po wakacjach, na początku roku akademickiego. To Janina do mnie zadzwoniła. Zapytała, czy chciałbym pójść na kawę albo piwo. Zgodziłem się od razu. Po pierwsze dlatego, że zaskoczył mnie jej telefon i przyjąłem propozycję odruchowo. Po drugie, liczyłem na to, że znowu potrzebuje korepetycji, a ja będę miał okazję zarobić parę groszy. Ale ona już wtedy rzuciła SGH, o czym nie wiedziałem.
Spotkaliśmy się na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich, przy Empiku, na którego elewacji od dziesiątek lat dumnie widnieje napis, że cały naród buduje swoją stolicę. Nie licząc Rotundy, to jeden z tradycyjnych warszawskich punktów spotkań. O każdej porze dnia i nocy, jesienią, zimą, wiosną i latem można tam zobaczyć tłumek ludzi, kobiet i mężczyzn w różnym wieku. Drepczą w miejscu, palą papierosy, piją kawę i rozglądają się dookoła, wypatrując osób, z którymi się umówili. Jedni bardziej nerwowo, drudzy mniej. Jeszcze inni siedzą na schodkach, czytają książki lub toną w ekranach smartfonów.
Ja czekałem na nią prawie dziesięć minut. Pojawiła się dokładnie w momencie, kiedy postanowiłem się zbierać, przekonany, że mnie wystawiła.
– Cześć – powiedziała nieśmiało, patrząc w bok, a nie na mnie. Mogło się wydawać, że właśnie zauważyła coś ciekawego na sklepowej wystawie.
– Cześć.
Objęła mnie niezgrabnie. Pocałowała w policzek, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi. Pamiętam, że ten gest wydał mi się dziwny. Ona też się zaczerwieniła, chyba zdała sobie sprawę, że na tym etapie posunęła się za daleko.
Poszliśmy do kawiarni Amatorska. To jedno z tych miejsc, w których czas się zatrzymał i które w pewnym momencie zrobiło się kultowe. Dlatego obok siebie siedzieli studenci, którzy raczyli się tanim jak na Warszawę piwem, i starsi panowie z kieliszkiem wódki i papierosem w dłoni, którzy wyglądali tak, jakby nie wstawali od stolika od co najmniej dwudziestu lat. My natomiast zamówiliśmy po kawie. Nie do końca wiedziałem, jaki jest charakter naszego spotkania, kto kogo zaprasza, czy to jakiś rodzaj randki. A przede wszystkim czy będę musiał zapłacić rachunek. Na wszelki wypadek, bo jak wspominałem, miałem mało kasy, trzymałem kciuki, żeby nie zamówiła żadnego ciastka.
Nie zamówiła.
– Rozstałam się z Konradem – oznajmiła, kiedy usiedliśmy przy stoliku.
Spojrzałem na nią zaskoczony. Od czasu naszego przypadkowego spotkania w Parku nie poświęciłem jej więcej niż kilku myśli. Gdyby na zawsze zniknęła wtedy z mojego życia, nie czułbym ani odrobiny żalu, a ona sama wkrótce stałaby się niewyraźnym, mętnym wspomnieniem. Wiedza o tym, czy jest, czy nie jest z Konradem, nie była mi do niczego potrzebna.
– Okej – mruknąłem.
– Jest strasznym dupkiem. Wyjątkowym. Megaegocentrykiem. Potrafi mówić tylko o sobie. I myśli tylko o sobie. W ogóle wszystkich innych ma w dupie. Także mnie.
– Rozumiem.
– Zamierzaliśmy jechać razem na Woodstock, a potem nad morze, pod namiot na kilka dni. Specjalnie odwołałam po to wyjazd z rodzicami. Do Włoch. Ojciec się wściekł, bo już zapłacił, stracił pieniądze, no, robili mu problemy w biurze podróży i w ogóle wynikła z tego straszna chryja. Ale wywalczyłam swoje. I ten dupek dwa dni przed wyjazdem mówi, że on z kolegami jedzie na Ukrainę. Taką męską przygodę będą mieli. I dziwi się, że ja się złoszczę, bo przecież mogę do tych Włoch pojechać, rodzice się ucieszą. Nie mogłam, przecież ojciec zwrócił moją wycieczkę. No i rodzice pojechali do Włoch, on pojechał na Ukrainę, a ja zostałam w środku wakacji w Warszawie. A potem zrobiło się jeszcze gorzej...
Siedziałem tam, nie rozumiejąc, czemu o tym wszystkim mi opowiada. Przez chwilę obawiałem się, że Janinie odbiło i pomyliła mnie z kimś innym. Jakimś swoim przyjacielem lub koleżanką. Albo że wyobraża sobie nie wiadomo co.
– Wierzysz w przeznaczenie? – zapytała nagle.
– Niespecjalnie.
– Ja wierzę.
– Okej.
Popatrzyła na mnie. Uśmiechnęła się smutno. Potem przysunęła się do mnie nieznacznie.
– Słuchaj – odezwała się, a jej głos zrobił się spokojniejszy i bardziej cichy. – Wiem, że pewnie teraz zabrzmię jak straszna idiotka, a ty zaraz wyjdziesz i usuniesz mój numer z kontaktów, ale pomyślałam sobie, że to może jednak nie przypadek.
– Co takiego?
– No to, że właśnie ciebie spotkałam, gdy szukałam Konrada.
Pokiwałem głową, wciąż niepewny, do czego to wszystko prowadzi. To znaczy, już domyślałem się, dokąd zmierza ta rozmowa, jednak bałem się odezwać, żeby nie wyjść na głupka. W głowie pojawiło mi się podejrzenie, że cała ta sytuacja to mało śmieszny żart, który ma się udać moim kosztem. Zaraz do knajpy wejdzie Konrad, znowu zaczną się przy mnie całować, a potem kpić, czy ja sobie naprawdę myślałem, że taka fajna dziewczyna jak Janina może być zainteresowana kimś takim jak ja.
– Może my mieliśmy się spotkać. Ja i ty. A ja... Wiem, że prawie się nie znamy. Ale lubię cię. Po prostu. Jesteś fajnym, sympatycznym facetem i pomyślałam sobie, że w sumie, jeśli nie masz nic przeciwko, to chętnie poznałabym cię lepiej.
Skończyła mówić i odsunęła się. Opadła z sił i tylko wpatrywała się we mnie wyczekująco. A ja w nią. Bo sytuacja zrobiła się nieco groteskowa. Ja i ona. Jej wiara w przeznaczenie. Konrad. Rozstanie. Telefon. Teraz ta przemowa. Widząc jednak jej przejęcie, nawet strach przed odrzuceniem, zrozumiałem, że to nie żart. Po raz pierwszy zacząłem jej się przyglądać. Już wcześniej zauważyłem, że jest ładna i trochę niższa ode mnie. Teraz dostrzegłem jej zadarty nos z bladymi piegami na czubku, orzechowe oczy i delikatny makijaż. Miała nieduże piersi, a ja zawsze wolałem dziewczyny o pełniejszych kształtach, ale to drobiazg. Poza tym była miła. W sumie czemu nie?
– Czyli to jest randka? – zapytałem.
Speszyła się tym pytaniem.
– Tak jakby.
– To wypijmy kawę, zapłacę i zaproszę cię do kina.
Ulżyło jej. Zauważyłem to od razu. Znów się uśmiechnęła.
– Dobrze. Tylko zanim pójdziemy... Przepraszam, po prostu strasznie się denerwowałam i nic nie zjadłam w domu, a teraz jestem strasznie głodna. Wezmę sobie jeszcze jakieś ciastko na szybko, dobrze?
Kiwnąłem głową, chociaż zabolało mnie w portfelu, a głowa natychmiast podpowiedziała, że to wyjście będzie mnie kosztować co najmniej dwa obiady.
Zamówiła ciastko. Zjadła. Poszliśmy do kina. Trafiliśmy na Bliżej Mike’a Nicholsa.
Obojgu nam się podobało.3
Tak łatwo jest udawać, że nic się nie wydarzyło.
Wróciłem z Iwonką do domu i posłałem ją do pokoju. Basia przyszła pół godziny później. Moja starsza córka, nasza starsza córka, miała już jedenaście lat. Od roku sama chodziła do szkoły i sama wracała. Uczciliśmy to z Janiną butelką niezłego wina za ponad pięćdziesiąt złotych. Taki wydatek raczej nie doprowadziłby do bankructwa naszej rodziny, ale trzymając butelkę w dłoni, trzy razy zastanowiłem się, czy na pewno nas na nią stać.
Basia była jak większość dziewczynek w jej wieku. Trochę wyrośnięta, jednak wciąż dziecinna. Nie przepadała za szkołą, lubiła taniec i śpiewanie. Gdyby to od niej zależało, całe dnie stukałaby palcami w ekran smartfona, grając w gry, których nie znałem i nie rozumiałem. Wprowadziliśmy z Janiną różne zakazy i ograniczenia w korzystaniu z urządzenia, ale szczerze mówiąc, niespecjalnie dbaliśmy o ich restrykcyjne przestrzeganie. Czasami cisza w domu i odrobina spokoju okazywały się ważniejsze niż ostrzeżenia pediatrów o fatalnym wpływie telefonów na psychikę dziecka. Mieliśmy z tego powodu wyrzuty sumienia, odbyliśmy kilka rozmów przy wieczornej herbacie, obiecywaliśmy sobie nawzajem poprawę i bardziej konsekwentne działania, jednak koniec końców uspokajała nas chyba świadomość, że nie jesteśmy gorsi od innych rodziców. Nie ma więc co się biczować.
Basia rzuciła plecak do swojego pokoju. Przeszła do salonu, spojrzała na mnie i na bawiącą się w kącie Iwonę. Potem poszła do naszej sypialni i wreszcie do kuchni. Wróciła stamtąd z kabanosem w ręku.
– Mamy nie ma? – zapytała.
– Nie ma – odpowiedziałem. – Musiała zostać jeszcze jeden dzień na delegacji.
Zmarszczyła brwi. W jej głowie formułowały się kolejne pytania, a nie mogłem pozwolić na ich zadanie.
– Masz jakieś lekcje do odrobienia?
– Mam – przyznała niechętnie.
– To idź odrobić.
– Chciałam trochę odpocząć.
– To odpocznij i idź odrobić zadania.
A potem już jakoś poszło. Przygotowałem im owocowy podwieczorek. Podałem go. Poczekałem, aż zjedzą. Posprzątałem w kuchni. Sprawdziłem zadania domowe (nawet nie mieliśmy aż tak dużo do poprawiania). Przez resztę dnia udawałem, że nie widzę, jak Basia bawi się smartfonem, a Iwona ogląda bajki na Netflixie. Wieczorem zrobiłem im kolację, zagoniłem do mycia i położyłem do łóżek.
Przez cały ten czas czułem się tak, jakbym poruszał się w jakiejś bańce. Powietrze było gęste, dźwięki i światło przytłumione. Miałem problemy z oddychaniem. Co chwila musiałem przysiadać, odpoczywać. Z trudem formułowałem myśli i słowa. Wiedziałem, że lada moment wpadnę w czarną dziurę. Że jeden krok w nieodpowiednim kierunku i rozpacz całkowicie mną zawładnie. Paradoksalnie uratowało mnie kłamstwo, które opowiedziałem dzieciom. Chwyciłem się go niczym liny ratunkowej. Dla nich musiałem zachować pozory tego, że wszystko jest w porządku. Nieustannie sobie powtarzałem, że jestem im winien jeszcze jeden dzień dzieciństwa. To był mój dar dla nich. Mój cel. Wyraz miłości.
Jednak w nocy, kiedy byłem już sam, kiedy kanapki zostały zjedzone, zęby umyte, a bajki przeczytane, nie zostało już nic, co mogłoby mnie powstrzymać. Żałowałem, że nie wzięliśmy psa. Dzieci chciały, Janina chciała, ja się nie zgadzałem. Mówiłem, że nie mamy czasu, że nie ma z nim co zrobić w wakacje, a poza tym skończy się na tym, że tylko ja będę z nim wychodził na spacery. Teraz oddałbym wszystko za kolejny obowiązek, za konieczność wyjścia z kundlem na dwór, za szukanie gówna na trawniku, z foliową torebką wciągniętą na dłoń.
Usłyszałem delikatne pukanie do drzwi. Potem głośniejsze, bardziej zdecydowane. Nie spodziewałem się gości, ale z ulgą poszedłem otworzyć.
To była Renata, przyjaciółka najpierw Janiny, potem naszej rodziny. Studiowały razem, znały się jeszcze z liceum. Obie miały w pewnym momencie ambicje literackie, choć Renata porzuciła je znacznie szybciej niż moja żona. Przez chwilę mieszkaliśmy nawet razem we trójkę. O dziwo, pomimo tego, że Renata radziła sobie z liczbami jeszcze gorzej niż Janina, została dziennikarką ekonomiczną. Nie na długo. Po jakimś wywiadzie prezes jednego z pośredników kredytowych zaproponował jej pracę rzecznika prasowego. Zgodziła się. Pracowała tak dwa lata. Potem trafiła do większej instytucji finansowej, potem do jeszcze większej i bardziej prestiżowej, a w końcu zdecydowała się na coś mniejszego i spokojniejszego, gdzie, jak to mówiła, mogła zadbać o swój work-life balance.
Renata nieustannie zmagała się z lekką nadwagą, miała rude włosy i kota oraz byłego męża, który odszedł od niej, kiedy okazało się, że żona zarabia więcej od niego i niekoniecznie chce mieć dzieci. On swoją drogą też ich nie chciał, ale wymyślił sobie, że jeśli Renata zajdzie w ciążę, to zawładnie nią instynkt macierzyński i najpierw weźmie urlop, potem rzuci pracę albo przynajmniej – w absolutnie najgorszym scenariuszu – zaniedba na tyle, że skończy się ten jej strumień podwyżek, więc on znowu zacznie więcej zarabiać i wszystko wróci na swoje miejsce.
– Nigdy nie sądziłam, że jakikolwiek facet może być aż tak niepewny swojej wartości! – wyznała mi kiedyś, a ja przyznałem jej grzecznie rację. Chociaż mówiąc szczerze, sam pochodzę z dość konserwatywnej rodziny i nie wiem, jakbym zareagował, gdyby Janina nagle zaczęła robić nie wiadomo jaką karierę. Żeby była jasność, nie uważam, że miejsce kobiety jest w domu. Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, by protestować przeciwko jej pracy zarobkowej. Do tego potrafię posprzątać w domu, ugotować, zająć się dzieciakami. Niemniej według mnie facet powinien być opoką. Kimś, na kim można polegać, kto zapewnia finansowe i fizyczne bezpieczeństwo swojej rodzinie. Innymi słowy, upraszczając trochę to wszystko i wulgaryzując, kobieta może pracować, facet musi.
Trochę żałowaliśmy, że się rozwiodła. Spędzaliśmy z nią i jej mężem sporo czasu. Jeździliśmy nawet razem na wakacje, chociaż oni nie mieli dzieci. Renata uwielbiała nasze córki. Chętnie się nimi opiekowała, dzięki czemu mogliśmy czasami wyjść na kolację czy do kina. Stała się ich ciocią, bardziej obecną w ich życiu niż te prawdziwe. Baliśmy się, że po rozstaniu z mężem to się zmieni, jednak wspieraliśmy ją w jej decyzji. Janina otoczyła Renatę opieką w tym najcięższym dla niej okresie i nasze relacje pozostały właściwie niezmienione. Dzieciaki jakoś szybko przyjęły do wiadomości, że teraz ciocia mieszka sama, a wujek gdzieś zniknął.
– Mogę wejść? – zapytała Renata, zaglądając do mieszkania.
– Jasne. – Otworzyłem szerzej drzwi. – Chcesz się czegoś napić?
Zaprzeczyła. Zdjęła kozaki.
– Nie musisz tego robić.
– Mają strasznie wąski obcas – powiedziała. – Zniszczę wam podłogę.
Zrobiła kilka kroków w stronę dużego pokoju, a ja gestem zaprosiłem ją, żeby poszła dalej. Rozglądała się dookoła. Wiedziałem, że szuka jakiegokolwiek śladu obecności Janiny. Wreszcie zatrzymała się pośrodku salonu, w połowie drogi pomiędzy kanapą a telewizorem, i pobladła, przestraszona.
– Przyszłaś po samochód? – domyśliłem się. – Przepraszam, że ci go jeszcze nie oddałem. Powinienem, ale...
– Nie – odpowiedziała. – Nie przyszłam po samochód.
Zamarłem na kilka sekund. A potem niezgrabnym gestem wskazałem kanapę.
– Usiądziesz?
– Możesz mi powiedzieć, co się stało?! – wybuchnęła.
Doskoczyłem do niej. Zbyt gwałtownie. Przestraszyła się jeszcze bardziej. Zrobiła krok w tył. Przyłożyłem palec do ust.
– Dzieci już śpią.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu naprzeciwko siebie, wsłuchani w ciszę panującą w mieszkaniu. Patrzyła na mnie w napięciu, czekając na znak, aż znowu będziemy mogli rozmawiać. Nie chciałem go dawać. Wiedziałem, że kiedy wreszcie zapyta o to, o co chce zapytać, będę musiał jej odpowiedzieć. Ona mnie wysłucha, pocieszy, ale w końcu wyjdzie. A ja zostanę sam. Nie chciałem zostać sam, nie dzisiaj. Jednak nie miałem nikogo, kogo mógłbym prosić, żeby ze mną posiedział. Przeciągałem więc tę chwilę tak długo, jak tylko się dało.
– Czy już możesz mi powiedzieć? – zapytała w końcu.
– Usiądź.
Zawahała się, ale zrobiła to, o co poprosiłem. Siadając, obciągnęła zieloną sukienkę, która sięgała jej do kolan.
– To coś poważnego? Jest w szpitalu?
– Nie żyje – odpowiedziałem.
Jej oczy rozszerzyły się gwałtownie.
– Mój Boże – szepnęła.
Zachwiała się. Przez moment wyglądało to tak, jakby miała zemdleć. Pomyślałem, że nie musiałem być aż tak bezpośredni, mogłem jakoś złagodzić cios. Tylko że nie potrafiłem.
Renata oddychała głęboko. Odniosłem wrażenie, że odlicza w myślach do dziesięciu. Kiedy skończyła, nagle się uspokoiła. Odwróciła głowę w bok, wbiła wzrok w szafkę z książkami. Stało tam nasze zdjęcie z wakacji. Ja i Janina. Nasze ostatnie wakacje bez dzieci. Remontowaliśmy wtedy mieszkanie, żeby zdążyć przed narodzinami Basi. Mieliśmy mało pieniędzy, wyskoczyliśmy na kilka dni na Mazury. Znaleźliśmy stary, rozpadający się hotelik wybudowany w czasach PRL-u. Pokoje były tandetne, meble ze sklejki, żarcie paskudne, łazienki na korytarzach, a Janina wymiotowała po każdym posiłku. Ale byliśmy tam szczęśliwi. Ekscytowało nas to, że wkrótce rozpoczniemy nowy, wspaniały rozdział naszego życia. Spodziewaliśmy się dziecka, ja zaczynałem nową, lepszą pracę i oczekiwałem, że w końcu będę zarabiać tyle, by nie liczyć każdego grosza, a Janina spełniła swoje marzenia i wydawała książkę. To wszystko widać na tym zdjęciu, na naszych uśmiechniętych twarzach.
Renata wstała. Podeszła do regału. Zdjęła tę fotografię i pogłaskała palcem twarz Janiny. Potem powoli, ostrożnie, jakby się bała, że je zrzuci i zniszczy, odłożyła zdjęcie na miejsce. Kiedy odwróciła się do mnie, nie wydawała się już zdenerwowana, tylko spokojna i opanowana. Przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w tych okolicznościach.
– Zrobię ci herbaty – powiedziała.
– Nie trzeba.
– Trzeba – mruknęła. – Nawet nie wiesz, jak strasznie wyglądasz.
Nie chciałem się kłócić, poza tym czułem, że ma rację. Zniknął strach, że zaraz się załamię. Pojawiło się za to przeraźliwe otępienie. Jeszcze głębsze niż to, z którym się zmagałem przez cały dzień. Opadłem na fotel, głową uderzyłem o oparcie. Trwałem w tej pozycji, wpatrzony w sufit.
Renata wróciła po kilku minutach. Przyniosła herbatę i kanapki. Usiadła naprzeciwko i tak długo się we mnie wpatrywała, że wreszcie uległem, sięgnąłem po kubek i upiłem kilka łyków. Nie zamierzałem jednak jeść, bo chleb zamieniłby się w moim żołądku w kamień i zaległ w moim ciele na wieki.
– Dzieci już wiedzą? – zapytała.
Pokręciłem przecząco głową.
– Jej rodzice?
Wykonałem ten sam gest.
– Twoi rodzice?
Identyczna odpowiedź.
– Ktokolwiek oprócz ciebie i mnie?
– Nie.
Potrzebowała chwili, żeby przetrawić moją odpowiedź. Po raz kolejny obciągnęła sukienkę. Była zdenerwowana.
– Nie możesz tego przed nimi ukrywać – powiedziała wreszcie.
– Wiem.
– Chcesz, żebym ja do nich zadzwoniła?
– Do kogo?
– Do jej rodziców. Do twoich rodziców. Do kogo chcesz.
– Nie.
– Ale powiesz im o tym?
– Oczywiście.
– Kiedy?
– Jutro?
– Naprawdę?
– Mam nadzieję – odpowiedziałem ku własnemu zaskoczeniu. Do tej pory byłem pewien, że następnego dnia najpierw przeprowadzę z dziećmi poważną rozmowę (jeszcze nie wiedziałem, jak to zrobić, szczerze mówiąc, niewiele o tym myślałem – ilekroć temat pojawiał się w mojej głowie, po prostu go stamtąd przeganiałem), potem powiadomię resztę rodziny. Teraz po raz pierwszy pomyślałem, że jutro być może również nie będę do tego zdolny.
– Musisz to zrobić.
– Jutro.
– Najlepiej jeszcze dzisiaj.
– Nie obudzę dzieci, by powiedzieć im, że ich matka nie żyje!
– Nie mówię o dzieciach. Mówię o jej rodzicach. Maciek, ja znam ich dłużej od ciebie. I chyba lepiej. Oni ci nie wybaczą, jeśli powiadomisz ich tak późno. Rozumiesz? Każda godzina zwłoki gra na twoją niekorzyść.
Wzruszyłem ramionami.
– Mogę do nich zadzwonić w twoim imieniu – zaproponowała. – Powiem, że źle się czujesz. Zrozumieją. Nie wybaczą ci jednak, jeśli dowiedzą się tak późno.
– Nie chcę, żebyś do nikogo dzwoniła. Dam sobie z tym radę sam.
– Powinieneś...
– Daj mi, kurwa, spokój! – wrzasnąłem, podrywając się z fotela. Nie zrobiłem tego specjalnie. Talerz z kanapkami spadł ze stołu na podłogę i stłukł się z nieprzyjemnym brzdękiem.
Na Renacie mój wybuch nie zrobił żadnego wrażenia. Wstała spokojnie z kanapy. Poszła do przedpokoju i po chwili wróciła z telefonem komórkowym w dłoni. Odblokowała go. Wyszukała numer i podsunęła mi aparat niemal pod nos. Spojrzałem na wyświetlacz – Janina Mama. Musiałem tylko dotknąć zieloną słuchawkę.
– Próbuję ci tylko pomóc – powiedziała cicho.
Wziąłem od niej aparat. Już miałem nacisnąć, kiedy się zawahałem. Jedna rzecz przez cały dzień nie dawała mi spokoju. I to być może przed nią najbardziej uciekałem. W końcu musiałem ją z siebie wyrzucić. Podniosłem wzrok na Renatę.
– Ona nie żyje.
– Tak.
– Nie powinno jej tam być.
– Wiem – powiedziała. – To, co się wydarzyło, jest straszne. Nie powinno jej być w tym samochodzie.
Potrząsnąłem głową.
– Nie rozumiesz.
– Maciek, to straszna tragedia i...
– Nie rozumiesz – powtórzyłem, walcząc sam ze sobą, żeby znowu nie wrzasnąć. Renata zamilkła. Spojrzała na mnie badawczo.
– Czego nie rozumiem? – zapytała.
– Powiedziała mi, że wyjeżdża na plan serialu do Krakowa, a zginęła pod Mrągowem – odparłem. – Nie powinno jej tam być.
W oczach Renaty pojawiło się pytanie, ale ja nie znałem na nie odpowiedzi.
Nacisnąłem zieloną słuchawkę, przysunąłem telefon do ucha i czekałem, aż w głośniku usłyszę głos teściowej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------