Wyrzuciła ją rzeka - ebook
Wyrzuciła ją rzeka - ebook
Nie wszystkie istoty, które powołano do życia, powinny istnieć na tym świecie
Wydaje się, że los odwrócił się od Agnieszki. Porzucona przez wieloletnią partnerkę, nie może pogodzić się z rozstaniem. W prawdziwą rozpacz wpada, gdy dowiaduje się o jej tragicznej śmierci. Jednak to nie koniec nieszczęść. Okazuje się, że zaginął Staś, pięcioletni syn Agnieszki. Ból przeplatany ze strachem o dziecko prowadzi ją na most. Rzeka przyzywa…
Nad brzegiem rzeki, nieopodal lasu – daleko od ludzkich spojrzeń – mieszka stara Grzelakowa. Do szczęścia potrzebny jej jest tylko dach nad głową i święty spokój. Gdy na jej drodze staje pewien niepozorny chłopiec, a dziwne sny przywołują wspomnienia przeszłych żyć, podskórnie czuje, że coś się zmieni… i to niekoniecznie na lepsze.
Wejdź do świata, gdzie historia kołem się toczy, a każde życie - jak przyroda wiosną - odradza się. Prastarzy bogowie, topielice, słowiańskie demony - do czego są zdolne, chcąc wymusić szacunek u tych, którzy w nie nie wierzą?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68135-92-3 |
Rozmiar pliku: | 987 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chłopiec wyciągnął język i oblizał miejsce nad górną wargą. Smakowało słono. Próbował dosięgnąć nosa, z którego obficie skapywał katar, ale nie udało się. Spierzchnięta warga piekła go, zgryzł kawałek łuszczącej się, zeschniętej skóry, ale brak przednich zębów utrudniał oderwanie skórki. Rano mama smarowała mu usta gęstą, lepką, nieprzyjemną mazią, którą ścierał rękawem, gdy tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku rodzicielki. Maść miała sprawić, że mróz nie będzie go szczypał i zostawi buzię niezaczerwienioną, ale chłopcu nie zależało na ładnym wyglądzie. Ładne to miały być dziewczyny, on powinien być silny. Przekręcił głowę i wytarł smarki w rękaw kurtki. Dłonie miał zajęte. Jedną trzymał Marcela, którego tata był strażakiem i raz nawet odwiedzili go w remizie. Zazdrościł koledze. O swoim tacie wiedział niewiele, mama nie lubiła o nim mówić, złościła się, gdy pytał. Więc przestał. Wolał, gdy mama się uśmiechała, a nie ściągała brwi i udając, że wcale się nie gniewa, odpowiadała krótko, że lepiej się stało, że ojca nie ma w pobliżu, bo więcej z niego szkody by było niż pożytku. Chłopiec miał zatem nadzieję, że nie będzie jak swój tata, a stanie się jak tata Marcela: pożyteczny, przydatny, bohaterski i w ogóle będzie istniał. Bo tak naprawdę co do tego, że jego tata istnieje, nie miał pewności.
W drugiej ręce chłopca tkwił kolorowy wąż. Maskotka miała kilka metrów długości i towarzyszyła dzieciom za każdym razem, gdy udawały się z paniami na spacer. Jedna osoba z pary zawsze musiała chwycić zwierzaka, by nikt z grupy się nie zgubił, a maszerowanie odbywało się równym tempem. Na początku węża szła zazwyczaj jakaś ładna dziewczynka – panie lubiły takie bardziej i były dla nich milsze – trzymając wychowawczynię za rękę. Pochód zamykała inna pani. Chłopiec nieraz miał wrażenie, że przedszkolanki wolałyby trzymać za rękę siebie nawzajem, a nie dzieci. Lubiły rozmawiać ze sobą, a na spacerach znajdowały się za daleko. Miały swoje dorosłe tajemnice, więc nie krzyczały do siebie jak reszta dzieci.
Dziś pani na przedzie, prowadąca za dłoń dziewczynki w różowej kurtce z nadrukiem białego kotka, dzierżyła w rękach kij, na którym wisiały jakieś gałgany. Na samej górze pałąka znajdowała się uformowana ze szmat kula, z wymalowanymi pisakami wściekle zielonymi oczami okolonymi długimi rzęsami i poniżej ustami od ucha do ucha – choć to coś, co miało udawać głowę, uszu nie posiadało. Kukła była brzydka, więc należało ją utopić – tyle zrozumiał. Usłyszał jeszcze, że ma to coś wspólnego z odejściem zimy, ale to dziwo na kiju było zbyt kolorowe, by mogło mu się skojarzyć z królową śniegu lub inną postacią malującą mrozem na szybach czy rozsypującą białe płatki z nieba. Lubił jeździć na sankach, zwłaszcza że nieczęsto miał okazję, i zabijanie zimy uważał za niepotrzebne. Ale skoro pani twierdziła, że to konieczne, posłusznie robił to co inne dzieciaki. Tylko wierszyka nauczył się za słabo.
Katar znów spłynął mu z nosa i sięgnął górnej wargi. Chłopiec kolejny raz wyciągnął język, by zlizać smarki, ale nim zdążył wessać większość ciągnącego się gluta, podeszła pani i spojrzała na niego karcąco.
– Nos należy wycierać – stwierdziła sucho i brutalnie przeciągnęła mu chusteczką higieniczną po twarzy, przy okazji rękawem ściągając czapkę niemal na oczy. – Smarkaj – zarządziła.
Chłopiec dmuchnął kilka razy w chusteczkę, która wydawała mu się używana wcześniej przez kogoś innego, i pomyślał, że ma mądrą panią. Mama mu mówiła, że należy dbać o środowisko i nie powinno się wyrzucać rzeczy po jednym użyciu, zwłaszcza jeśli mogą się jeszcze przydać. Zastanowił się, czy smarki kogoś innego są słone inaczej, ale nie chciał się tego dowiadywać. Dochodzili do mostu.
Zima tego roku przyszła późno, ledwie poprószyła śniegiem, który stopniał, zanim niektórzy zdążyli wyciągnąć sanki z piwnicy, nie wspominając o ich użyciu, i nie bardzo było kogo żegnać. Tradycji jednak musiało stać się zadość, więc przeklinając błotnistą breję, która przemoczyła nawet najlepszej jakości wodoodporne buty, Lidia prowadziła pochód przedszkolaków. Marzanny tym razem nie wykonywała samodzielnie. Jej grupa była bardzo zaangażowana w powitanie wiosny i mimo że część przedszkolaków już po kilku minutach znudziła się skręcaniem kawałków materiału i bibuły i przyczepianiem ich do złożonych w krzyż dwóch całkiem masywnych gałęzi, reszta wykazywała się inwencją twórczą i entuzjazmem, jakiego dawno nie widziano wśród rozpuszczonych przez rodziców dzieciaków, którym wszystko dawano pod nos. Marzanny jednak nie dało rady kupić w supermarkecie. To, że kukła okazała się własnoręczną robotą podopiecznych Lidii, dawało jej powody do dumy. Rano tworzyła marzannę dla innej grupy i czuła satysfakcję, chwaląc się „swoimi” samodzielnymi dziećmi.
– Chodźcie bliżej – zawołała, gdy wszyscy znaleźli się na moście. Daria, jej asystentka, popychała przedszkolaki do przodu. Harmider był ogromny.
– Proszę pani, but mi się rozwiązał!
– Pani, a ona mnie bije!
– Nie będę jadła dzisiaj obiadu!
– Wcale go nie biję! Ja mu tylko oddaję!
– A co na obiad?
– A mój pies wczoraj zrobił siku w pokoju i mama go uderzyła gazetą!
– Ale on zaczął!
– Czy będziemy dzisiaj rysować?
– Jak głęboka jest ta rzeka?
– Nie zacząłem! Ona kłamie!
– A po co będziemy wyrzucać lalkę?
– Kłamczucha, kłamczucha!
– Wcale nie kłamię!
– Dlaczego będziemy wyrzucać? Nie zgadzam się!
– Paaaani, ona mnie bijeeeee!
– To nie lalka, to pani zima!
– A Stasiu je babole!
– Nie biję!
– Nie jem!
– A co na obiad?
– Ałaaaaaaa!
– Cisza! – krzyknęła, może ciut za ostro, ale wywołało to prawidłową reakcję wśród dzieci. Ucichły zaskoczone, przestały się wiercić, a ona mogła zebrać myśli. Julka z Kacprem jeszcze się przepychali, ale Daria ich rozdzieliła. Spojrzała na twarz chłopca. Julka faktycznie go uderzyła, czerwony odcisk dłoni tkwił na policzku chłopca, ale zanim przyjdą rodzice, nie powinno być śladu.
– A kto z was pamięta – zaczęła powoli, donośnie, akcentując każdą sylabę – jak się nazywa kukła, którą dziś przynieśliśmy nad rzekę? Marcel, nie wychylaj się. – Nigdy nie zapominała, by mieć oczy dookoła głowy. Dzieciak wyglądał, jakby chciał przeskoczyć barierkę. Daria, czytając jej w myślach, złapała go za kurtkę i pociągnęła do tylnego rzędu. Jazgot zaczął się na nowo.
– Kukła!
– Wiosna!
– Zima!
– Marlena!
– Matylda!
– Zimówa!
– Głupi jesteś, nie Marlena, tylko Marzena!
– Proszę pani, on mówi, że jestem głupi.
Daria westchnęła. Lidia policzyła w myślach do dziesięciu, mając nadzieję, że któreś dziecko wpadnie na prawidłową odpowiedź. Przecież uczyła ich wierszyka na tę okazję. Doczekała się.
– Brawo, Antosiu, to marzanna – powiedziała niemal czule, uśmiechając się sztucznie do dziewczynki.
– Pani, a on mnie bije!
Zignorowała skargę i uniosła kukłę wysoko nad głowę.
– A kto z was pamięta, jaki dziś mamy dzień? – zapytała głośno, teatralnym tonem. Zimno wdarło się jej do gardła, zachłysnęła się powietrzem. Odkaszlnęła. Gromadka zbliżyła się do niej, wymuszając zrobienie kroku w tył. Najgrzeczniejsze dziewczynki niemal nadeptywały na nią, chcąc zwrócić jej uwagę i okazać uwielbienie. Lidia już wielokrotnie odkryła, jak ciężka jest miłość dzieci – ośliniona, bezwzględna w nabijaniu siniaków i zadawaniu kłopotliwych pytań. Tak bardzo irytująca, jak i urocza, ściskająca serce ze wzruszenia. Dzieciaki unosiły palce, by przedszkolanka wywołała je do odpowiedzi. Maluchy były jednak zbyt niecierpliwe, by powstrzymać słowa, które uważały za właściwe.
– Wtorek! – usłyszała spod swojej lewej pachy. Uśmiechnęła się nieznacznie. Odruchowo pogłaskała dziewczynkę po grubej, wełnianej czapce, za ciepłej na taką pogodę.
– Tak, to prawda. A może ktoś ma jakieś inne pomysły? – Niemal poczuła falę zawodu płynącą spod lewej pachy. Dziecko udzieliło prawidłowej odpowiedzi, jednak nie tej satysfakcjonującej panią. Musiało zaboleć.
– Piątek? – zapytał ktoś nieśmiało. Nie rozpoznała głosu, nie wyłowiła wzrokiem odpowiadającego.
– Nie, nie piątek. – Do rozmowy włączyła się Daria. – Dzisiaj jest wtorek. Ale dzisiaj mamy też taki szczególny dzień.
– Wyjątkowy dzień? – Tym razem odezwał się Jaś. Jego głosu nie szło pomylić z żadnym innym. Pięciolatek charczał, jakby całą noc pił wódkę i palił papierosy. Ciekawe, na jakie tony wejdzie, gdy dorośnie.
– Pani, a on mnie szczypie!
– Wcale nie szczypię! Przez kurtkę nie da się uszczypnąć!
– Radek! Zosia! Proszę tu do mnie! – Daria przybrała srogą minę. Lidka przełożyła kukłę do lewej ręki. Prawa zaczęła już omdlewać.
– Tak, wyjątkowy. A dlaczego wyjątkowy? – kontynuowała, chcąc naprowadzić rozmowę na właściwie tory.
– Bo będziemy topić Marzenę!
– Marzannę, głupku!
– Proszę pani, ona mnie przezywa!
– Tak, Antosiu, będziemy topić marzannę. A – nie lubiła maniery zaczynania pytań od „a”, ale przy dzieciakach nie mogła się powstrzymać – dlaczego będziemy ją topić? Kto z was pamięta, o czym opowiadałam w przedszkolu?
Jeśli coś można by było nazwać ciszą panującą wśród przedszkolaków, to nadszedł właśnie ten moment. Był pełen szeptów, poszturchiwań i szelestów, cichych pisków i złośliwych syków. Dzieci myślały.
– Bo jest morderczynią! – wypalił Staś.
Lidka spojrzała na niego. Z nosa skapywały mu dwa zielone gile. Zaraz pół przedszkola będzie przez niego chore.
– Morderczynią? – zapytała, unosząc brwi.
– Tak! – zawtórował Stasiowi Mati. – Zamordowała naturę.
– To kara śmierci! – Dzieciaki zaczynały się rozkręcać. Wykrzykiwały jakieś złowieszcze hasła, bez wątpienia zasłyszane od rodziców. Gdyby miała więcej czasu, posłuchałaby, co się w domach przedszkolaków mówi. Teraz jednak chciała skupić się na planie. Musiała to szybko uciąć.
– Będziemy topić marzannę, by przywołać wiosnę – powiedziała z rezygnacją, mając nadzieję, że dzieciaki nie usłyszą zmęczenia w jej głosie. Z tyłu znów ktoś się przepychał, Daria uspokajała parę łobuzów. – A dlaczego akurat dzisiaj?
Nie usłyszała prawidłowej odpowiedzi, więc powtórzyła słowo w słowo to, co mówiła w ciepłej sali przedszkolnej o rytuale pożegnania zimy. Przełożyła kukłę z powrotem do prawej ręki, a po chwili dała ją do potrzymania dzieciom. Kończąc swój wywód, zarządziła:
– A teraz – znowu to „a”, zbeształa się za to w duchu – powiemy wierszyk. Pamiętacie? Marzanno, marzanno, ty zimowa panno…
Dzieciaki dołączyły do niej. Mówiły nierówno, przekrzykując się wzajemnie, zamieniając słowa, których nie rozumiały, na inne albo wymyślały nieistniejące wyrazy. Przepychały się, by dotknąć marzanny. Nie mogły doczekać się, aż wrzucą ją do rzeki. Ich niecierpliwość słyszało się w tempie deklamowania, widziało w nieskoordynowanych, chaotycznych i zbyt szybkich ruchach, w drażliwości, a przede wszystkim w świecących się z zainteresowaniem oczach, w których próżno było doszukiwać się zrozumienia tego, o czym mówił wierszyk.
Staś położył brodę na barierce mostu. Była zimna, metalowa. Pani kazała mu się odsunąć, uczynił to, lecz gdy tylko odwróciła głowę, znów się oparł. Mamrotał pod nosem słowa wierszyka, biorąc głębokie oddechy w momentach, w których nie pamiętał słów, niechlujnie kończył zdania. Starł katar rękawem kurtki, zostawiając część żółtozielonych smarków na policzku.
– Marzanno, panno Anno – wymyślił i od razu poczuł na sobie karcące spojrzenie Antosi. Ona zawsze wszystko umiała. Nawet czytać.
– Staś, prosiłam cię, żebyś się odsunął. – Przedszkolanka znów zwróciła na niego uwagę. Popatrzył na nią naburmuszony, ale ustąpił pod wpływem jej surowego spojrzenia. Zrobił pół kroku w tył i zezłościł się zaraz, bo w momencie, kiedy pani Daria do niego mówiła, pani Lidka pozwoliła przerzucić kukłę przez most. Ominął go lot marzanny, która wciąż uśmiechała się krzywym, narysowanym pisakiem uśmiechem, furkotała gałgankami i gubiła kawałki bibuły, aż z cichym pluskiem znalazła się w wodzie. Mógł teraz tylko spoglądać w dół i obserwować, jak płynie wraz nurtem, zahaczając o wystające z głębin gałęzie, obijając się o kamienie, znikając i wynurzając się, jakby chciała złapać ostatni oddech. Bibuła rozwinęła się i jak welon okalała wciąż uśmiechniętą twarz.
Dzieci na chwilę zamilkły w zachwycie, ale już po chwili zaczęły krzykiem komentować los marzanny.
– Płynie, płynie!
– Tam jest!
– Idź sobie, pani zimo!
– Spierdalaj!
– Wiktor! – Lidka krzyknęła na chłopca. Co jak co, ale takich słów używać nie pozwalała.
– Wymsknęło mi się. – Wiktor spuścił głowę, wiedząc, że po powrocie czeka go karne krzesło.
Niektóre dziewczynki zaczęły popłakiwać, że to niesprawiedliwe tak niszczyć lalkę, którą stworzyły. Na szczęście znalazły się takie, które uważnie wysłuchały opowieści o obrzędzie przywitania wiosny i tłumaczyły płaczącym konieczność takiego postępowania. Większość z entuzjazmem podążała wzrokiem za tonącą kukłą, rozprawiając o tym, co się z nią stanie. To, że uporczywie wypływała na powierzchnię, pobudzało wyobraźnię. Dzieciaki niemal wisiały na barierkach, całe szczęście na tyle wysokich, że nie było strachu, że przez nie wypadną. Jednak ani Daria, ani Lidka nie spuszczały z nich oka. Przy takiej gromadce rozbrykanych smyków wszystko było możliwe. I nawet jeśli mało prawdopodobne, to bez wątpienia ziściłoby się, gdyby na chwilę straciły czujność.
– Walczy zima!
– Ale wiosna ją pokona!
– Utonęła!
– Wcale że nie!
– Wypływa!
– Włosy się jej odkleiły!
– O, tam płynie druga!
W pierwszym momencie Lidka zignorowała komentarz o drugiej, nawet nie odwróciła głowy, by spojrzeć na rzekę. Poczuła jednak coś nieokreślonego, jakby ukłucie w sercu i ścisk w gardle, i zupełnie bezwiednie spojrzała w miejsce, gdzie powinna płynąć kukła, po czym przesunęła wzrokiem w bok, zastanawiając się, kto uprzedził jej grupę z topieniem marzanny. Zazwyczaj byli pierwsi, by zdążyć przed obiadem, który kucharki potrafiły przygotować nawet przed południem. A jednak tym razem ktoś ich ubiegł. Nie dostrzegła drugiej lalki.
– Nasza ładniejsza! – krzyczała Marcysia, skacząc z radości.
– Nasza ma ładniejsze kolory – uściśliła Antosia.
Spojrzała jeszcze raz, woda burzyła się, ich marzanna właśnie zniknęła w głębinie. Biała piana unosiła stare liście i drobne gałęzie, a nawet coś, co z oddali wyglądało na puszkę po piwie. Kobieta skrzywiła się z niesmakiem.
– O, jest, jest!
– Wynurza się!
– Ta druga też!
Tknięta niepokojem, odwróciła głowę od rozbrykanych dzieci i spojrzała w topiel. Mimo że marzanna odpłynęła już daleko, kobieta wyraźnie widziała kolorowe wstążki wokół głowy, na której tkwił uśmiech Jokera. Obok unosiła się druga, dużo brzydsza, bo mniej kolorowa kukła. W pierwszym momencie pomyślała, że to kamień o ludzkim obliczu – tyle co przeczytała artykuł o pareidolii – ale był zbyt duży, by płynąć razem z jej marzanną. Wytężyła więc wzrok, by dostrzec, co też przyczepiło się do zimowej panny, ale szybko straciła zainteresowanie. Przedszkolaki dokazywały i choć nie sądziła, że któryś z nich przeskoczyłby barierkę i wpadł do rzeki, zagrożenie zaklinowania się pomiędzy sztachetkami było bardziej niż prawdopodobne. Kilku szkrabom kazała zrobić krok w tył, rozdzieliła poszturchujących się Antosię i Jacka, wytarła nos Stasiowi, jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że umyka jej coś ważnego. Czuła przemożną potrzebę wpatrywania się w kipiel i rozpoznania, jaki to śmieć przyczepił się do kukły.
– Topi się!
– Wypływa!
Krzyki dzieci nie pozwoliły jej zebrać myśli. Daria, widocznie zziębnięta, przechadzała się pomiędzy dziećmi, rozcierając dłonie. Wczesnowiosenna pogoda, zwłaszcza o tej godzinie, potrafiła zmylić. Słonce raziło, pot spływał po plecach, ale w powietrzu wciąż unosiło się wspomnienie zimy, kłujące drobinami chłodnych igieł. Szczęśliwy starzec, który przeżył marzec – Lidia roztarła sobie bolące nadgarstki. Kolana też ćmiły bólem i była przekonana, że jeszcze dzisiaj spadnie deszcz. Niby dopiero dobiegała czterdziestki, ale reumatyzm doskwierał jej przy każdej wilgotnej aurze. Może dlatego dziś dzieciaki wkurzały ją bardziej niż zwykle. Może dlatego ta sinozielona twarz wynurzająca się z wody wzbudzała w niej nieokreślony lęk.
– Ma prawdziwą kurtkę!
– Moja ciocia ma taką kurtkę!
– Ale nasza ma ładniejsze kokardy!
– Nasza ładniejsza! I topi się!
– Topi się zima!
Nie słuchała, co krzyczą dzieci, uśmiechnęła się łagodnie, najpierw do siebie, wewnętrznie – by przypomnieć sobie, że ma wiele szczęścia, pracując tam, gdzie zawsze chciała, by zapomnieć, że w praktyce wygląda to inaczej, niż się spodziewała, i oszukać siebie, że wypalenie zawodowe jej nie dotyczy – i potem do dzieci, szeroko, tak by nie miały wątpliwości, że je uwielbia, że dają jej radość.
– Robaczki moje – zaczęła z emfazą, obserwując, jak rumiane twarze szkrabów powoli odwracają się do niej z zainteresowaniem. Określenie „robaczki” działało na nie jak wabik, jak zapowiedź czegoś przyjemnego, obietnica, że trzyma dla nich coś w zanadrzu, wystarczy tylko, że będą jej posłuszni i spełnią jej oczekiwania. Nie było przesłodzone, a zabawne, dlatego działało. – A teraz… – cholerne „a” – pożegnamy się… – Coś w ruchu na wodzie odwróciło jej uwagę. Zamilkła. – Pożegnamy – powtórzyła. Jak zahipnotyzowana wpatrzyła się w punkt, w którym właśnie zanurzyła się jej marzanna. To, co się do niej przyczepiło, pozostało jednak na powierzchni i napawało Lidię nieokreślonym lękiem. – Pożegnamy się… – mówiła coraz wolniej, przeciągając głoski. Nie potrafiła odwrócić głowy od kamienia z ludzką twarzą, który w tym momencie przestał być dla niej kamieniem.
– Lidka, wszystko w porządku? – zapytała Daria, przeciskając się między dziećmi.
– Poże… – Czuła, jakby na nosie ktoś położył jej ciepły kompres, by utrudnić jej oddychanie. Zaczęła dygotać, oblał ją zimny pot. Mrużyła oczy, by sprawić, że dostrzeże wyraźniej, co pływa w rzece, bardzo mocno nie chcąc się przekonać, że to, co widzi, jest tym, co jej się wydaje. – Daria, co tam widzisz?
Dzieciaki zaczęły się niecierpliwić, Zosia ciągnęła ją za rękaw, dopytując o pożegnanie i o to, co teraz stanie się z marzanną, Antosia przerywała koleżance, chcąc dowiedzieć się, którędy przyjdzie wiosna, Staś rozcierał katar na całej twarzy, za to Wiktor dłubał w nosie i oglądał z uwagą to, co mu się przyczepiło do paznokcia. Niektóre przedszkolaki, znudzone, znów przystanęły przy barierce i obserwowały – jedne zblazowane, w milczeniu, inne komentując, ale z mniejszym entuzjazmem niż wcześniej, poczynania drugiej, brzydkiej marzanny. Pierwsza, ta ich, ładna, kolorowa, zniknęła pod wodą i tylko raz po raz można było dostrzec czerwoną smugę unoszącej się na powierzchni bibuły.
Daria spojrzała na rzekę, początkowo nic nie rozumiejąc. Po chwili zbladła.
– Nie wiem – odpowiedziała grobowo. Wiedziała, ale bardzo pragnęła, by to, co widzi, okazało się złudzeniem. Usilnie wmawiała sobie, że to coś, co zdaje jej się głową człowieka, jest tylko wytworem jej wyobraźni, błędem w mózgu nakazującym wyłapywać z otoczenia kształty definiujące ludzką twarz. I może uznałaby obraz przed oczami za złudzenie, ale woda wypchnęła na powierzchnię większy fragment wyglądający jak kolejna część tego człowiekopodobnego czegoś, odziany w kurtkę, typowy model z ostatnich sezonów.
Spojrzała na Lidkę. Ta, jakby zahipnotyzowana, wpatrywała się w rzekę. Były za daleko, naprawdę mogło się im wydawać.
– Ja chyba zadzwonię na policję. Najwyżej mnie wyśmieją – zadecydowała.
– Zadzwoń.
Dzieciaki zaczynały się rozpierzchać. Trzeba było nad nimi zapanować. Musiała działać sprawniej. Lidka zdawała się tkwić w jakimś stuporze z twarzą nie mniej siną niż miało to coś, co pływało w rzece.
– A jaki jest numer? – Z zaskoczeniem stwierdziła, że naprawdę nie pamięta.
– Proszę pani, to nie marzanna, to jest trup! – Wiktor wypowiedział głośno to, czego nie chciały nawet w skrytości przyznać.
Przedszkolaki w jednym momencie podbiegły do barierki. W ich krzykach przerażenia wciąż było słychać radość – tym razem z nowego odkrycia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej