Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Wysiedleni. Akcja „Wisła” 1947 - ebook

Akcja wysiedlania ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski rozpoczęła  o świcie 28 kwietnia 1947 r. i trwała około trzech miesięcy. Działania prowadzone były często w sposób brutalny i bezwzględny. W ciągu kilku miesięcy na Ziemie Zachodnie i Północne przymusowo przesiedlono ponad 140 tys. Ukraińców.

Operacja wywózki przebiegała zazwyczaj w sposób dość brutalny i bezwzględny. Ludność zmuszana była do opuszczania swoich domów w ciągu 2-3 godz. Wysiedlone wsie rabowano, a często później też palono albo zasiedlano przez nowych osadników. Tak aby nikt już nie mógł tam wrócić.

Bezpośrednim pretekstem dla rozpoczęcia deportacji stało się zastrzelenie 28 marca 1947 w okolicy Baligrodu wiceministra obrony narodowej gen. Karola Świerczewskiego. Wobec zamieszkujących południe Polski Ukraińców zastosowano  zbiorową odpowiedzialność. Krzysztof Ziemiec oddaje pieczołowicie relacje spotkanych świadków – bohaterów tamtych wydarzeń, do których docierał nie tylko na terenie południowo wschodniej Polski ale także na Warmii, Mazurach, Pomorzu, gdzie już zostali. Ich wspomnienia, dziś po 70 latach, są wciąż poruszające. Autor nie próbuje ani moralizować ani oceniać politycznie decyzji ówczesnych komunistycznych władz. Jak i motywów którymi kierowali się zarówno oni jak i walczący tuż po wojnie z Polakami członkowie band UPA. W swoich reporterskich opisach historii konkretnych osób pokazuje natomiast jak bardzo skomplikowana po wojnie stała się sytuacja na Południu kraju a zarazem jak mało istotna dla  rządzących była wielka krzywda konkretnych rodzin i często zupełnie niewinnych ludzi. Jak bardzo poprzez zastosowanie bezwzględnie zbiorowej odpowiedzialności, zniszczono też bezpowrotnie kulturową i etniczną różnorodność południowo-wschodniej Polski. Jak bardzo do dziś ta rana dla wielu jest niezabliźniona.

Krzysztof Ziemiec, dziennikarz TVP1, autor licznych wywiadów, publikacji prasowych i pozycji książkowych  – w latach 80 jako młody chłopak wielokrotnie wyprawiał się z plecakiem w Bieszczady. Zdołał wtedy jeszcze na własne oczy zobaczyć resztki zburzonych malutkich cerkwi czy nadpalone i opuszczone przed laty chałupki albo leśne zapomniane cmentarze z „innymi” krzyżami i napisem KŁADOWISZCZE. To wówczas od miejscowych i innych podobnych nam górskich łazików dowiedział się o mieszkających tam przed laty Ukraińcach, Łemkach i Bojkach i tym co działo się w tej okolicy tuż po wojnie  - czyli o Akcji Wisła, która zmusiła ludność ukraińską albo polską ale należącą do koscioła prawosławnego, do opuszczenia ich rodzinnej ziemi. 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-226-5
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Od autora, czyli dlaczego musiała powstać ta książka

To mógł być rok 1982, ale równie dobrze 1983. Niestety, pamięć po tylu latach bywa już zawodna.

Ale jedno jest pewne, z punktu widzenia 2017 roku było to dawno temu. Byłem wówczas nastolatkiem i właśnie rozpoczynałem swój kolejny obóz harcerski. W innym, nowym miejscu, bo wcześniej nasza drużyna organizowała zazwyczaj takie wyjazdy albo na Mazurach, albo na Kujawach. Tym razem wybrano Lubuskie. A dokładniej ukryte w lasach między Dobiegniewem a Strzelcami Krajeńskimi malutkie jeziorko. Nawet nie wiem, czy miało ono jakąś nazwę, ale zapamiętałem, że leżało tuż obok dwóch małych osad o bliźniaczo brzmiących nazwach: Długie i Ługi.

W grupie kilku już starszych chłopaków zostaliśmy wysłani na tzw. kwaterkę, czyli przygotowanie do obozu poprzedzające przyjazd całej dużej grupy harcerzy, która po przybyciu do lasu musiała oczywiście samodzielnie rozbić duże namioty, zbudować sobie prycze czy wypchać sianem materace. Do naszych zadań należało po pierwsze znalezienie właściwego miejsca nad jeziorem, wyznaczenie podobozów, zbudowanie pomostów, ale przede wszystkim polowej kuchni. I to nie byle jakiej, tylko takiej najprawdziwszej, z wielkim piecem, na którym można będzie już za kilka dni gotować obiady dla ponad stu osób.

Piec musiał być z cegieł, a cegły trzeba było jakoś zdobyć. W epoce stanu wojennego, czyli permanentnych niedoborów wszystkiego, nie było to łatwe, co nie znaczy, że niemożliwe. Tym bardziej że skauting z definicji uczy młodych ludzi samodzielności i zaradności. Załatwiliśmy więc trochę „towaru” z jakiejś rozbiórki w pobliskiej wsi Ługi.

I kiedy już ze zdobyczą jechaliśmy furką do lasu, chłop, który powoził — stwierdził, że dobrze, że przyszliśmy do niego, bo ci, co są prawosławni, to by nam na pewno nic nie dali. Zdziwiłem się, skąd na zachodzie Polski wzięli się prawosławni, których kojarzyłem dotąd raczej — i słusznie — ze wschodem. Starszy mężczyzna, o ogorzałej twarzy i kilkudniowym zaroście, wyjaśnił, że to przesiedleni Ukraińcy. Oni mieszkają po jednej stronie wsi, a my po drugiej — oznajmił, jakby dziwiąc się, że nie mam o tym żadnego pojęcia. No ale skąd człowiek urodzony i od pokoleń związany z Warszawą mógł mieć o tym wtedy jakąś wiedzę. Przecież w szkole nikt o tym wówczas nas nie uczył! Nawet mówienie o polskich repatriantach nie było dobrze widziane. A co dopiero akcja Wisła?! Fabuły pokazywanego w telewizji Ogniomistrza Kalenia wówczas nie do końca rozumiałem. A o innych przesiedleniach oprócz tych z Kresów Wschodnich, które były też doświadczeniem rodziny ze strony mojego ojca, nie słyszałem.

Jednak myśl o tak odmiennej grupie mieszkającej na dodatek blisko niemieckiej granicy nie dawała mi spokoju. Pewnego rodzaju olśnienie przyszło rok później, kiedy z grupą kolegów z podwórka wyjechaliśmy na włóczęgę po Bieszczadach. Mimo że plecaki, w których musiało być wszystko, bo w sklepach nie było nic, ciążyły niemiłosiernie, to jednak daliśmy radę przemierzyć góry wzdłuż i wszerz. Chodząc często poza szlakami. Mijając wyglądających jak ludzie z bazy umarłych leśnych robotników. Pijąc wodę ze strumienia. Nocując czasem w schronisku, czasem w namiocie, a zdarzało się, że i w leśnym szałasie albo… w paśniku dla żubrów, których populację wówczas na tym terenie odtwarzano. I to właśnie tam zobaczyłem na własne oczy resztki zburzonych malutkich cerkwi, nadpalone i opuszczone przed laty chałupki, leśne zapomniane cmentarze z „innymi” krzyżami i napisem KŁADOWISZCZE. To wówczas od miejscowych i innych podobnych nam górskich łazików dowiedziałem się o mieszkających tam przed laty Łemkach i Ukraińcach. O wsiach, które jeszcze niedawno tętniły życiem. O ludziach zupełnie odmiennej od naszej kultury. I o tym, co działo się w tej okolicy tuż po wojnie. I oczywiście o akcji Wisła, która zmusiła ich do opuszczenia rodzimej ziemi.

Dodatkowo na wyobraźnię młodego człowieka poruszonego dramatem tych ludzi i tej ziemi — a trzeba dodać, że był to czas, kiedy prawda o Wołyniu była w powszechnej świadomości niemal zupełnie nieznana — mocno zadziałała jeszcze nieco później piosenka o Bieszczadach autorstwa legendarnego zespołu KSU. Do dziś czuję dreszcze, kiedy słyszę te oddające wszystko słowa.

Polna droga pośród kwiatów

I złamany krzyż

Strumień skryty w mroku

I zdziczały sad

Stara cerkiew pod modrzewiem

I pęknięty dzwon

Zarośnięty cmentarz

Na nim dzikie bzy

Ile łez i ile krzywdy

Ile ludzkiej krwi

(…)

Druty na granicy

Dzielą nacje dwie

Dzieli ściana nienawiści

I przeraża mnie

San jest taki płytki

Gdzie Beniowej brzeg

Dzieli ludzi, dzieli myśli

Straszny jego gniew

W każdym z nas z upływem lat dojrzewa coś, co w końcu musi znaleźć ujście. To był niemal ostatni moment, by reportersko udokumentować losy tych, którzy wszystko znają z autopsji, a powoli już odchodzą… i mogą jeszcze opowiedzieć o swojej krzywdzie. Wsłuchując się w ich relacje, chciałem uniknąć jednoznacznych ocen i pokazać, jak wielki jest w takich sytuacjach dramat jednostki. A zarazem jak niezabliźniona do końca jest ta rana i jak wielką kulturową wyrwę dla naszej ojczyzny stanowi również to, co stało się 1947 roku. Nie można o tym zapomnieć.

Moją podróż właściwie rozpocząłem w ciemno. Będąc z wizytą w jednej ze szkół w Chełmie, poprosiłem o pomoc w dotarciu do takich osób. Do ostatnich świadków. Okazało się, że jeszcze są, żyją, choć nie wszyscy mają siłę i ochotę o tym rozmawiać. Dla wielu to wciąż, mimo upływu 70 lat, zbyt bolesny temat. Bardziej rozmowni okazali się mieszkający dziś na Mazurach i Pomorzu Zachodnim przesiedleńcy z południa. Ich splecione z pozostającymi tam jeszcze po 1945 roku autochtonami, jak i przybyłymi już w 1945 roku deportowanymi z dawnych Kresów Polakami, powojenne losy, mogłyby posłużyć jako scenariusz do niejednego filmu, a może i telewizyjnego serialu, na który i tak pewnie nikt nie da pieniędzy, więc zapominając raz jeszcze o filmie, ponownie skierowałem się w Bieszczady, by pokazać, co się tam działo w latach 1944–1951. Chciałem, unikając jednoznacznych politycznych ocen, jak i wielkich historycznych analiz, pokazać, jak wielki jest w takich sytuacjach dramat jednostki. Jak niewiele ona znaczy w takich momentach. Jak małym ziarenkiem piasku jest człowiek w politycznej układance czy grze wielkich tego świata. Jak nieistotne dla władzy są konkretne ludzkie losy. Jak właściwie dla każdej władzy nie mają znaczenia. A zarazem jak wielki ludzki jednostkowy dramat i niezabliźniona do końca rana do dziś stanowią wielką kulturową wyrwę dla naszej ojczyzny. Ich świata, do którego próbowałem dotrzeć, już nie ma. Powoli zanikają też, jak w przypadku Łemków, ich kultura i zwyczaje.

Nie można o tym zapomnieć. Tak jak nie można pominąć również tych trudnych dla wielu momentów z powojennej historii Polski. Niełatwej zresztą dla obu stron, co uczciwie udało się chyba pokazać w tej książce. Choć każda sytuacja jest inna. Ale o swojej krzywdzie mówią wszyscy bohaterowie tych reportaży. I wszyscy — co mnie zaskakiwało — mówią o wielkiej uldze, która przyszła w 1947 roku…

Nie spisałbym tych wszystkich historii, gdyby nie duża pomoc, jaką uzyskałem od kilku osób pracujących w pobliżu tych wspólnot wysiedlonych.

Wielkie dzięki dla:

— Tadeusza Bonieckiego — społecznika z Chełmskiego Hospicjum Domowego,

— Stefana Migusa — przewodniczącego olsztyńskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce,

— ks. Aleksandra Jacyniaka ze Świętej Lipki,

— ks. Jakuba Kruczka z Bieszczad,

— ks. Artura Grabana z parafii w Ługach i Brzozie.

Akcja Wisła — dlaczego musiało do niej dojść

Niektóre źródła ukraińskie do dziś piszą o „zbrodniczej” akcji Wisła. Polskie — co zrozumiałe — podchodzą do tych wydarzeń z dystansem, nazywając ją po prostu akcją Wisła. Sprawa wciąż budzi wielkie emocje, co pokazały choćby przepychanki w Przemyślu w trakcie obchodów jej 60. rocznicy, ale także z powodu tego, co działo się wcześniej, w 1943 i 1944 roku na Wołyniu, w czym wielu upatruje przyczyn powojennej już akcji ze strony polskich władz.

Wojskowa Grupa Operacyjna „Wisła” rozpoczęła wysiedlanie ludności ukraińskiej z południowo-wschodniej Polski o świcie 28 kwietnia 1947 roku. Bezpośrednim pretekstem do deportacji stało się zastrzelenie gen. Karola Świerczewskiego pod Baligrodem.

Akcja miała zlikwidować nie tylko operujące u nas oddziały UPA i odciąć wsparcie, jakie mogła dać ludność cywilna, ale i „rozwiązać ostatecznie problem ukraiński w Polsce”. Działania były prowadzone często w sposób brutalny i bezwzględny, choć daleko im było do tego, co np. NKWD robiło z Polakami na Kresach Wschodnich. W ciągu kilku miesięcy na ziemie zachodnie i północne przymusowo przesiedlono ponad 140 tys. Ukraińców, choć niektóre dane ukraińskie mówią nawet o blisko 150 tys. Niektórzy nie przeżyli.

Wiceminister obrony narodowej gen. Karol Świerczewski zginął 28 marca 1947 roku w zasadzce zorganizowanej przez UPA w Jabłonkach pod Baligrodem. Mimo że historycy nie są zgodni co do tego, czy na pewno była to akcja banderowców, czy może był to spisek na szczytach władz i brutalna likwidacja niewygodnego generała, to wielu uważa, że każde państwo, nie mogąc tolerować takiej formy buntu, jaką była działalność UPA, musiało jakoś rozwiązać ten problem, ale wszyscy potwierdzają, że wobec zamieszkujących południe Polski Ukraińców zastosowano zbiorową odpowiedzialność. Nie ma też wątpliwości wśród badaczy co do brutalności zastosowanych przez wojsko metod — co starałem się opisać w tej książce, oddając pieczołowicie relacje spotkanych świadków.

Niewiele osób wie o tym — dla mnie było to zaskoczenie — że zmuszanie do wysiedlenia zamieszkujących od lat Polskę Ukraińców zaczęło się znacznie wcześniej, bo niemal zaraz po ogłoszeniu manifestu lipcowego, a dokładnie po podpisaniu przez PKWN we wrześniu 1944 roku umowy o wymianie ludności z władzami Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Władze często brutalnie chciały skłonić ich do wyjazdu, grabiąc, odbierając im ziemie czy likwidując szkoły i cerkwie. O tym też mówią bohaterowie tej książki. Według oficjalnych danych do sierpnia 1946 roku wysiedlono w ten sposób z Polski do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej ponad 480 tys. osób.

Przygotowania do samej akcji Wisła trwały od jesieni 1946 roku. Akcja miała, jak mówią zachowane dokumenty, „rozwiązać ostatecznie problem ukraiński w Polsce”.

Pomysł powstał w Sztabie Generalnym WP. Konkretny plan zastępca szefa Sztabu Generalnego gen. Stefan Mossor przedstawił Państwowej Komisji Bezpieczeństwa 27 marca 1947 roku.

Niemal natychmiast — bo dwa dni później — został on zaakceptowany przez Biuro Polityczne PPR, które powołało też Grupę Operacyjną „Wisła” i uściśliło zasady wysiedlenia i ewakuacji. W posiedzeniu uczestniczyli m.in.: Bolesław Bierut, Stanisław Radkiewicz, Jakub Berman i Władysław Gomułka, a więc ludzie bezpośrednio odpowiedzialni za wprowadzenie systemu stalinowskiego w Polsce i związanego z nim krwawego terroru.

Same wysiedlenia — co ciekawe — zaczęły się dzień wcześniej, czyli 28 kwietnia 1947 roku, o godzinie czwartej rano. Około 20 tys. żołnierzy Wojska Polskiego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz funkcjonariuszy milicji, dowodzonych przez wspomnianego już gen. Stefana Mossora, przystąpiło do przymusowej deportacji ludności ukraińskiej.

Nie ulega też wątpliwości, choć nie mamy na to dokumentów, bo te znajdują się w Moskwie, że o wszystkim musiał wiedzieć Kreml. Niewykluczone, że najważniejsze kwestie ustalano właśnie tam, a Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie było tylko wykonawcą decyzji Stalina czy Berii.

Grupa „Wisła” dostała zadanie całkowitej likwidacji oddziałów UPA, przeprowadzenie „ewakuacji z południowego i wschodniego pasa przygranicznego wszystkich osób narodowości ukraińskiej na ziemie północno-zachodnie, osiedlając je tam w możliwie najrzadszym rozproszeniu”1.

Prof. Jan Pisuliński z Instytut Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego, tłumacząc na seminarium IPN z okazji 70-lecia Operacji genezę i sposób przeprowadzenia akcji, zaznacza, że „założeniem była likwidacja podziemia ukraińskiego i w tym celu przesiedlenie ludności ukraińskiej na tereny poniemieckie. (…) W praktyce realizowano także inne cele — umocnienie władzy komunistycznej. Przy okazji również zabezpieczenie akcji żniwnej i organizacji osadnictwa na terenach przesiedlonych. Akcja Wisła miała też cele polityczne, a nie — jak przekonywano — jedynie militarne. Organizowano strukturę partii komunistycznej, bądź partii stanowiących ich agendy, i starano się przekonać ludność terenów, na których działano, do systemu komunistycznego i nowej władzy”. Zdaniem prof. Pisulińskiego przewaga liczebna wojska nad ludnością cywilną była tak wielka, że nie usprawiedliwiała wysiedleń. Tym bardziej że, jak przekonuje, podczas akcji Wisła przesiedlano nie tylko ludność ukraińską i rodziny mieszane, ale także rodziny polskie. Według niego Polacy mogli stanowić nawet 10 proc. wysiedlonych.

Ewakuacja miała dotyczyć „wszystkich odcieni narodowości ukraińskiej z Łemkami włącznie” i obejmować także rodziny mieszane polsko-ukraińskie. W praktyce ograniczało się to często do kodu kulturowo-religijnego. Stąd wśród wysiedlonych znajdowali się unici, a nawet grekokatolicy Romowie.

Akcją początkowo objęto województwo rzeszowskie, by nieco później rozszerzyć ją na Lubelszczyznę, a nawet wschodnią Małopolskę. Pierwszy transport ruszył 29 kwietnia ze stacji Szczawne i 3 maja dotarł do Słupska. Wiele składów jechało znacznie dłużej, bo nawet parę tygodni.

Operacja przebiegała zazwyczaj w sposób dość brutalny i bezwzględny. Ludność ukraińska była zmuszana do opuszczenia swoich domów w ciągu 2–3 godzin. Choć większości — co potwierdzają relacje moich bohaterów — pozwalano zabrać jakiś dobytek. Tyle, ile zmieściło się na wozie, choć czasem było to zaledwie około 20 kilogramów. Wysiedlone wsie rabowano, a często później też palono. Tak, aby nikt już nie mógł tam wrócić. Niektórych ludzi bito, a nawet torturowano. Robiono też tzw. selekcje, by wykryć ukrywających się wśród cywilów członków UPA albo jej sympatyków.

Część najbardziej podejrzanych dla władzy osób albo tych, których nazwiska znajdowały się w kartotekach wywiadu wojskowego, trafiła nawet do Centralnego Obozu Pracy w Jaworznie. Komuniści założyli go już w lutym 1945 roku w miejscu niemieckiego podobozu KL Auschwitz-Birkenau — Arbeitslager „Neu-Dachs”. Zamykano tam niewygodnych dla PRL-owskiej władzy byłych żołnierzy AK, ocalałych z wojny niemieckich żołnierzy, Ślązaków i właśnie Ukraińców.

W Jaworznie znalazło się blisko 4 tys. osób, w tym ponad 800 kobiet i dzieci, a także 27 księży. Stu sześćdziesięciu Ukraińców poniosło w nim śmierć, której przyczyną był głód, choroby i tortury psychiczne i fizyczne — co też jest opisane w tej książce. Obóz zlikwidowano dopiero w styczniu 1949 roku.

Wykonawcami przesiedleń było ok. 20 tys. żołnierzy Wojska Polskiego i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wspomaganych przez oddziały Milicji Obywatelskiej, pracowników Urzędu Bezpieczeństwa, a nawet oddziały Wojsk Ochrony Pogranicza i Służby Ochrony Kolei. Z rządem polskim współpracowali żołnierze czechosłowaccy i radzieccy, którzy uszczelniając granice w górach, skutecznie blokowali ewentualną drogę ucieczki. Choć wielu pojedynczym żołnierzom z rozbitych już sotni i kureni UPA udało się przedostać na Zachód.

Mówiąc o bezpieczeństwie na tamtych terenach tuż po wojnie, trzeba dodać, że jeszcze zanim zapadła decyzja o wysiedleniach ludności cywilnej, wojsko polskie prowadziło działania mające na celu likwidację bardzo uciążliwej dla mieszkańców (o czym mówią w książce świadkowie) i niebezpiecznej, a zarazem niedopuszczalnej z punktu widzenia jakiejkolwiek władzy, ukraińskiej partyzantki. Walki od przełomu 1944 i 1945 roku były bardzo krwawe i brutalne. Ukraińska Powstańcza Armia po pierwsze broniła przed deportacjami miejscowych Ukraińców, a po drugie walczyła o własne niepodległe państwo, w którego skład miała też wejść spora część powiatów południowo-wschodniej Polski, dlatego też działania oddziałów UPA stawały się wraz z coraz gorszą dla nich polityczną perspektywą, coraz bardziej bezwzględne i okrutne. To wywoływało reakcję zwrotną działającego tam polskiego podziemia niepodległościowego. Jak groźne było życie w takim miejscu, opowiadają świadkowie tamtych dni, których spotkałem w Bieszczadach. Według oficjalnych danych UPA straciła w tym czasie 1135 ludzi. Czyli niemal całość swoich sił.

Wysiedlana w ramach akcji Wisła ludność była zbierana w miejscach, w których dopiero oczekiwano na dalszy transport i decyzje dotyczące ich losu. Ta niepewność i strach powtarzają się w każdej relacji. Podróż bydlęcymi wagonami do miejsca docelowego osiedlenia była katorgą. Dane mówią nawet, że w jej trakcie z pragnienia, głodu czy chorób śmierć poniosło 27 osób. Ukraińców osiedlano w woj. szczecińskim, olsztyńskim, koszalińskim, wrocławskim, gdańskim, zielonogórskim i opolskim. Ich liczba w stosunku do mieszkających tam Polaków nie mogła przekraczać 10%. Zajmujący się od lat polsko–ukraińskimi relacjami dyrektor Instytutu Studiów Politycznych PAN, prof. Grzegorz Motyka, podkreśla, że źle oszacowano liczbę osób podlegających wysiedleniu. W dokumentach mówiło się o 20–30 tys. osób. W praktyce deportowano ok. 140 tys. Co sprawiło, że gdy transporty z Ukraińcami zaczęły przyjeżdżać na miejsce docelowe, okazało się, że nie ma już wolnych gospodarstw. Dlatego też kierowano ich tam, gdzie były wolne miejsca. Zazwyczaj do zdewastowanych pustostanów.

Traumę pogłębił fakt, że przez wiele lat przesiedleni Ukraińcy nie mogli głośno mówić o tym, co ich spotkało, ani powracać na tereny, z których wcześniej zostali wysiedleni, a nawet ich odwiedzać. Dostali oficjalny zakaz.

Jedyne, co było dozwolone, bo niemożliwe do skontrolowania, to tęsknota za małą ojczyzną i grobami przodków, nie tylko ich, ale i także wielu Polaków — za utraconą bezpowrotnie odmiennością kulturową, pewną religijno-społeczną wspólnotą, która przez wieki żyła w zgodzie i która była tak charakterystyczna dla tamtych terenów.

Warto podkreślić, że o ile w 1947 roku akcja wysiedlania Ukraińców na ziemie odzyskane spotkała się z zaskakująco pozytywnym przyjęciem społecznym, o tyle po śmierci Stalina i późniejszej odwilży negatywnie akcję Wisła oceniło już w 1956 roku Kolegium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wszystkie polskie władze po 1989 roku wielokrotnie potępiały przeprowadzenie deportacji w ramach akcji Wisła.

„Pamięć tej akcji powinna Polaków i Ukraińców łączyć, a nie dzielić. Powinno nas łączyć wspólne odrzucenie komunistycznej przemocy” — podkreślał w czasie naukowej konferencji w 70. rocznicę akcji Wisła, prof. Grzegorz Motyka.

Dlatego też powstała ta książka.

Warszawa, czerwiec 2017 roku

------------------------------------------------------------------------

1 Zarządzenie Państwowej Komisji Bezpieczeństwa nr 00189/III z 17 kwietnia 1947 roku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: