- W empik go
Wysokie Progi - ebook
Wysokie Progi - ebook
Bohaterką książki jest Magda Nieczajówna, aktorka, której ojciec jest właścicielem jatki na warszawskim Powiślu. Jest to kontynuacja jej losów opisanych w książce „Złota maska”. Magda podróżując statkiem, przypadkowo poznaje właściciela majątku Wysokie Progi, Ksawerego Runickiego. Młodzi zakochują się w sobie i Runicki oświadcza się Magdzie. Ta zgadza się zostać jego żoną, mimo iż Ksawery nie zataił, iż jest w nędznej finansowej kondycji, a na dodatek może nawet stracić i swoją posiadłość. Nieczajówna dość szybko jednak uświadomiła sobie, że owa zgoda na zamążpójście była wielkim błędem… Tymczasem Runicki usiłuje znaleźć wyjście z zaistniałem sytuacji i próbuje zdobyć pieniądze. Nic to jednak nie dało, a Magda postanowiła się mężem rozwieźć. Ksawery zaś udał, że targnął się na własne życie. A jak się to wszystko skończyło będzie można się dowiedzieć po przeczytaniu całej książki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-197-7 |
Rozmiar pliku: | 288 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ksawery Runicki przygryzł wargi i umilkł. Rozłożone łaskawym i bezradnym gestem ręce prezesa Niesiołowskiego i jego twarz, niemal kwadratowa w obwisłych fałdach policzków, wyrażały zawziętą kamienną stanowczość zaledwie maskowaną konwencjonalnem ubolewaniem.
Runicki wstał. Jakże chętnie rzuciłby mu teraz wprost w oczy, że niczego innego nie spodziewał się wogóle ani po Towarzystwie Kredytowem Ziemskiem, które zamiast służyć interesom ziemiaństwa, tylko je gnębi, ani po jego prezesie, nadętym synekurzyście, który nie może współczuć z ziemianami, bo jest wnukiem zwykłego karczmarza. Byłby to policzek mocny i celnie wymierzony. Nie przydałby się jednak na nic. I tak Wysokie Progi za półtora miesiąca pójdą na licytację. Jedynym ratunkiem byłoby wpłacenie Towarzystwu zaległej raty z odsetkami w kwocie trzydziestu dwuch tysięcy. Na pokrycie tej sumy Runicki miał w kieszeni zaledwie osiem, a o zdobyciu skądkolwiek bodaj jeszcze kilku tysięcy nie było co marzyć.
– Bardzo żałuję – mówił Niesiołowski, ściskając na pożegnanie rękę Runickiego – ale i tak zrobiliśmy maksimum ustępstwa.
Chciał jeszcze dodać jakąś zdawkową radę czy pociechę, lecz Runicki skłonił się i wyszedł. W ogromnym hallu było kilkadziesiąt osób, oczekujących na podobne wyroki, lub mających nadzieję coś wytargować. Zapewne spotkałby tu znajomych, narażając się na wypytywania i wyrazy współczucia. Przecie każdy mógł zajrzeć do zwisających tu na łańcuszkach książek powiatowych, gdzie wypisywano z jakąś idjotyczną dokładnością terminy wszystkich licytacyj, jakby Towarzystwu zależało na kompromitowaniu własnych członków. Że zaś zaglądał każdy przez głupią ciekawość i chęć nacieszenia się kłopotami innych, to było pewne. Sam Runicki za każdej swej bytności w „Tekazecie” robił to zawsze.
Nie chcąc witać się z nikim, wysoko podniósł głowę i przeszedł szybko do wyjścia z miną niemal wesołą. Zbiegł po szerokich marmurowych schodach i portjerowi, który podał mu palto, demonstracyjnie rzucił srebrną dwuzłotówkę.
Pomimo pierwszych dni kwietnia na dworze padał śnieg, zmieszany z deszczem. Asfalt ulicy Kredytowej pokryty był gęstą maźliwą kaszą. Z za nagich gałęzi drzew sterczała kopuła ewangelickiego kościoła. Jak na złość nie było ani jednej taksówki, a nie cierpiał przychodzenia do Bristolu piechotą i chociaż było stąd do hotelu kilka tylko minut drogi, zawrócił w przeciwną stronę i wsiadł do samochodu na rogu Jasnej.
W hotelu służba, jak zawsze, powitała go entuzjastycznie. Portjer raportował, że neseser przywieziono z dworca przed godziną, że numer na pierwszem piętrze jest przygotowany, w ciągu ostatnich kilku dni dopytywał się o pana dziedzica pan hrabia Komorowski, że przed tygodniem telefonował antykwarjusz z Wierzbowej z zawiadomieniem, że wyszukał renesansowy ekran do kominka, że...
– Dobrze, dobrze... – przerwał Runicki. – Proszę mnie teraz połączyć z Wysokiemi Progami. Będę u fryzjera.
– Słucham pana dziedzica.
Skinął głową i poszedł do fryzjera. Pan Ryszard, który zawsze osobiście obsługiwał Runickiego, golił właśnie kogoś minorum gentium, z kim widocznie w zakładzie nie liczono się zbytnio, gdyż pan Ryszard kazał się zastąpić któremuś z pomocników, a sam już był na usługi „szanpana dziedzica”. Wiedział spryciarz, że pachnie to grubym napiwkiem.
Po niemal dwutygodniowej niebytności w Warszawie włosy Runickiego wymagały wielu zabiegów. W domu, w Wysokich Progach, golił się sam, w Grójcu zaś fryzjerom nie dowierzał.
Mycie głowy, strzyżenie, golenie, podcięcie wąsików, by na całej długości górnej wargi wyciągnęły się równiuteńką linją, lecz ani o jeden milimetr nie wysunęły się poza kąciki ust, co psułoby cały styl uśmiechu. Pozatem nikt nie umiał podczernić wąsów i brwi z taką dyskrecją, jak Ryszard, ani tak zręcznie ostrzyc, by podkreślić tę niewielką ilość siwizny na skroniach. Zresztą nie tylko dlatego lubił go Runicki. Pan Ryszard w każdym zwrocie, w każdym ruchu czy ukłonie miał ten doskonały ton czci, podziwu i famulusowskiej poufałości, których przedewszystkiem należało wymagać od służby. A że bynajmniej nie dla wszystkich był takim, zasługiwało to na tem większe napiwki.
Włosy zostały uczesane z niezmiennym, chociaż na wsi z trudem dającym się utrzymać na poziomie doskonałości rozdziałkiem, sięgającym niemal do karku, wypomadowanym najlepszą brylantyną i przyprasowanym rurkami. Podczas masażu twarzy, panna Nelly szybko i sprawnie robiła manicure. Właśnie operacja była skończona, gdy wpadł boy:
– Wysokie Progi, panie dziedzicu. Czy pan dziedzic rozkaże przełączyć do kabiny?
– Nie, nie trzeba, pomówię z recepcji.
Nie spiesząc się zbytnio, by nie posądzono go o obawę zapłacenia za kilka zmarnowanych minut połączenia telefonicznego, uregulował należność, zostawił resztę na kontuarze kasy dla pana Ryszarda i, żegnany „uszanowaniami” całego personelu, poszedł do portjerni. Zawsze z domem stąd rozmawiał. Popierwsze, przy służbie mówił po francusku (chociaż służba hotelowa wybornie znała ten język), ale swego akcentu nie miał się co wstydzić. Mówił jak rodowity Paryżanin. Powtóre, umiał w ten sposób pokierować rozmową, by nikt obecny z jego odpowiedzi nie mógł się zorjentować w temacie.
Tym razem wyjątkowo trudno było wytłómaczyć matce tak spreparowanemi zdaniami, że niema żadnej nadziei, że Towarzystwo na dalsze ustępstwa nie pójdzie i że licytacja jest nieunikniona. Jak na złość matka była tego dnia wyjątkowo niepojętna. Gdy wreszcie zrozumiała, krzyknęła na całe gardło:
– To znaczy, że pójdziemy z torbami!
I krzyknęła tak głośno, że Runicki musiał zakaszleć się, by portjer tego horendum nie usłyszał. Potem zaczęła biadać i rozczulać się nad synem.
– Jak ty, biedaku, musisz się tem denerwować! No, nie przejmuj się, proszę. Zabaw się, rozerwij się, moje ty życie.
Próbował jeszcze wyłożyć matce, by pojechała do wuja Tomasza i postarała się wycisnąć zeń potrzebne pieniądze, lecz pani Runicka co kilka zdań powtarzała:
– A pocóż ja mam do tego gbura jeździć?...
– Zatelefonuję jeszcze raz wieczorem – wściekły, chociaż wciąż uśmiechnięty zakończył Ksawery.
Położył słuchawkę i spojrzawszy na zegarek, wydał dyspozycję portjerowi. Kazał przynieść do swego numeru te rzeczy, które stale trzymał w Warszawie, to jest miejskie futro, frak, smoking, żakiet, wizytowe ubranie, odpowiednią bieliznę, obuwie, słowem wszystkie części garderoby, potrzebne w mieście podczas ciągłych przyjazdów i nieraz kilkudniowych pobytów.
Apartamencik na pierwszem piętrze składał się z salonu, alkowy i łazienki. Runicki przedewszystkiem rozebrał się i wziął kąpiel. W Wysokich Progach już od dwuch dni wodociąg był zepsuty i do kąpieli trzeba było grzać wodę w pralni.
Właściwie mówiąc, niepotrzebnie kazał przygotować swoje rzeczy. Po wiadomości otrzymanej w Towarzystwie Kredytowem stracił ochotę do wszystkiego. Zamierzał złożyć kilka wizyt w Warszawie i zaprosić kogoś ze znajomych na obiad do Bristolu, ale teraz wolał być sam.
Wyciągnął się w szlafroku na kanapie i zaczął rozmyślać. Sytuacja była bez wyjścia. Na dwóch tysiącach morgów Wysokich Progów wisiało więcej długów niż sam majątek przy dzisiejszych skandalicznie niskich cenach ziemi był wart. Dotychczas, a ściślej mówiąc, do ubiegłej jesieni spychało się najpilniejsze rzeczy drobnemi pożyczkami, jakie jeszcze skądkolwiek, od znajomych, krewnych, od żydów z Grójca dały się wyciągnąć.
Wszyscy oni w razie licytacji oczywiście grosza nie dostaną. Po Towarzystwie i należnościach podatkowych, na hipotece figuruje prawie miljon Banku Gospodarstwa Krajowego. Wszyscy drobni wierzyciele, a tych będzie pewno na drugi miljon, odejdą z kwitkiem.
Nie tylko własna ruina, ale i kompromitacja. Wprawdzie wylatują z majątków nie jedni Runiccy, ale zarwanie niektórych osób jest wprost nieznośnie upokarzające. Zwłaszcza tych znajomych, od których on sam, Ksawery Runicki, brał gotówkę i ręczył słowem za zwrot.
– Właściwie należałoby sobie palnąć w łeb – pomyślał, a po chwili powiedział głośno: – palnąć w łeb.
Zirytowała go ta myśl. Przecie to nie sztuka uciec od życia. Sztuką... sztuką jest... Sztuką, tak, nielada sztuką byłoby znalezienie w przeciągu czterdziestu kilku dni panny z takim posagiem, by można było – spłacić połowę długów. Chodzi przecie o gotówkę. Kto dziś ma taką gotówkę!?
Zaczął w pamięci wyliczać znane i zasłyszane nazwiska. Nie może przecież ożenić się tak, jak wuj Tomasz, z żydówką. Chociaż i żydzi teraz nie mają pieniędzy. Jeżeliby jednak znalazła się taka?... Kazio Laszkowski bywa w takich domach, zna ich wszystkich. Przecież muszą jeszcze być bogaci ludzie.
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczywiście może kiedyś ożenić się dobrze, ale na ratowanie Wysokich Progów będzie już wówczas zapóźno.
– Sprzedadzą. Napewno rozparcelują...
Zresztą, i o partję będzie trudniej. Pan Ksawery Runicki z Wysokich Progów, to zawsze więcej niż poprostu Ksawery Runicki... Zupełnie inne kwalifikacje.
Rzucił okiem na paczkę pieniędzy, którą położył na stole. Osiem tysięcy kilkaset złotych. Resztki. W domu zostało zaledwie dwieście. Osiem tysięcy to nic. Wpłacenie ich do Towarzystwa byłoby zwykłem głupstwem.
Zastanowił się: ładnym i prawdziwie pańskim gestem byłoby urządzenie ogromnego pijaństwa, na cały Bristol, na całą Warszawę. Sprosić wszystkich znajomych, pokazać im, jak się robi przyjęcia, potem co do grosza uregulować rachunek i zastrzelić się przy stole.
To byłaby klasa! Jakiś grecki patrycjusz przecie przy uczcie przeciął sobie żyły.
Runicki wzruszył ramionami:
– Tylko nie grajmy przed sobą komedji.
Przeliczył pieniądze i zabrał się do ubierania. Dochodziła czwarta. Przedewszystkiem należało zjeść obiad.
O małżeństwie zresztą niepodobna było myśleć teraz, chociażby przez wzgląd na Mirę. Wdał się w ten romans najniepotrzebniej w świecie. Właściwie mówiąc, nigdy nie podobała mu się zbytnio, a po dwuch latach stała się wręcz ciężarem, kulą u nogi. Gdyby była bogata, gdyby wreszcie djabli wzięli tego jej stryja, wszystkoby ułożyło się prosto i jasno. Niestety nie zanosiło się na to wcale. Przeciwnie. Stryj Miry zamyślał sam o małżeństwie, a dla bratanicy nie zrobi nic, zwłaszcza po tym jej niedorzecznym rozwodzie z Pawłem.
Runicki przy każdej sposobności podkreślał w okolicy i wobec wszystkich znajomych, że Mira rozwiodła się bynajmniej nie dla niego. Poprostu niezgodność charakterów. Dla zaakcentowania tej sytuacji wyrażał się nawet o Pawle, którego w gruncie nie cierpiał, z najwyższem uznaniem. Ile razy spotkali się, umyślnie i demonstracyjnie prowadził z nim długie rozmowy.
Pomimo to nie należało się łudzić. W powiecie nikt w to nie wierzył, i nie wierzył przedewszystkicm sam Paweł.
Nie dalej, jak przed tygodniem Mira powiedziała głośno na imieninach u Mańkiewiczów:
– Nie poto rozwiodłam się, by znowu wyjść zamąż. Niema na świecie takiego mężczyzny, któremu mogłabym zaufać, a zresztą najbardziej mi odpowiada samotność.
Formalnie zatem wszystko było w porządku. Widywali się podawnemu z tą różnicą, że teraz nie trzeba było kryć się przed Pawłem. Formalnie nikt nic nie mógł zarzucić. Jednak, żeniąc się z kimś innym, Runicki naraziłby się na całkiem niedwuznaczny osąd swego postępowania, i to osąd powszechny.
Przeklinał teraz w duchu ten swój najgłupszy krok w życiu, kiedy przez chęć zaimponowania sąsiadom zaczął zabiegać o względy Miry. Okrzyczano ją jako najładniejszą. Pozatem była jedyną kobietą wykształconą naprawdę, jedyną w okolicy, posiadającą tytuł doktora filozofji. Ambicje Ksawerego podniecał i fakt, że Paweł był naprawdę pięknym mężczyzną. A że Wysokie Progi sąsiadowały o miedzę z Borychówką, zabiegi o względy młodej mężatki poszły, psiakrew! łatwiej, niż tegoby pragnął.
Pozory były nadal po jego stronie, ale czuł, rozumiał, wiedział, że pozory tu nie wystarczyłyby.
Przez chwilę zaczął obliczać wartość Borychówki. Nie była obdłużona zbyt wysoko. W ciągu trzyletniego gospodarowania na majątku posażnym Paweł, naprawdę dzielny rolnik, zdołał zrobić niejedno. W najlepszym wszakże wypadku wyciągnęłoby się przy sprzedaży Borychówki śmieszną kwotę stupięćdziesięciu do dwustu tysięcy.
– Absurd – wzruszył ramionami z najwyższą irytacją.
Zresztą ona sama musi to zrozumieć. Najlepiej byłoby pogadać z nią otwarcie. Powiedzieć coś o ratowaniu ojcowizny, o obowiązku spadkobiercy nazwiska, o tem, że Wysokie Progi już od trzystu lat są w rodzinie Runickich. Musi zrozumieć!... Przecie nie przestaną się kochać, przecie ożeni się tylko dla pieniędzy... Jest dość inteligentna, by właściwie to ocenić. Kwestja prostej logiki!
A jednak – był pewien, że Mira nie potrafi pogodzić się nawet z oczywistą słusznością.
– Więc niech się nie godzi! – wybuchnął.
Cóż mu może zrobić? Nic, absolutnie nic!... Ale nie o to mu chodziło. Żadnych formalnych zobowiązań wobec Miry nie miał. Nigdy nie przyrzekał jej małżeństwa, od rozwodu starał się ją odwieść. Jest w zupełnym porządku... Do niczego przyczepić się nie może, nie ma prawa i zresztą napewno się nie przyczepi. Jeżeli też bał się podobnej rozmowy, to dlatego, że wiedział, jak nań wówczas spojrzy. Owo „jak” już w samej wyobraźni było dotkliwsze od policzka.
– Niech to wszyscy djabli! – zaklął. – Nie mogę myśleć o tych wszystkich rzeczach, nie mogę!..
Z wściekłością zaczął się ubierać i dopiero przy głębszem zastanowieniu się nad wyborem odpowiedniego krawata poczuł jakąś ulgę. Pomimo to postanowił samotnie zjeść obiad i wypić przy nim dużo alkoholu.
Na dole w restauracji umyślnie usiadł w kącie, chociaż dostrzegł przy dwuch stolikach znajomych: Płaszowskich z Pomiechowa i Taraszkiewicza zajmującego w Warszawie jakieś intratne stanowisko w linjach okrętowych, czy w czemś takiem. Ukłonił się zdaleka i usiadł sam.
Dyrektor sali i dwaj kelnerzy podbiegli natychmiast. Od innych stolików wszystkie oczy zwróciły się ku Runickiemu. Wiedział, że ci i owi informują się u służby o nim. Każdy kelner z szacunkiem wyjaśniał tonem podkreślającym pozycję nowego gościa:
– To pan Runicki z Wysokich Progów.
Ksawery, ile razy dobiegała jego uszu nazwa rodzinnego majątku, cieszył się już samem brzmieniem tej nazwy. Pocieszki liczyły aż cztery tysiące morgów, Michałówka jeszcze więcej, ale nie zamieniłby się na nie przez wzgląd na ten wielkopański akcent, jaki tkwił w Wysokich Progach.
I teraz wystawione na licytację! Była w tem oburzająca niewspółmierność, i Runickiego dręczyła myśl, że wszyscy spoglądający ku niemu, a już napewno Płaszowscy i Taraszkiewicz, wiedzą o tem. Dlatego zamiast koniaku kazał podać czystą wódkę, którą zresztą wolał zawsze, a także siedział z miną kamienną, by nie zachęcić nikogo z nich do rozmowy.
Jednak po pewnym czasie Taraszkiewicz, który jadł obiad z kilkoma panami i paniami, wstał i skierował się ku Runickiemu. Lubili się wzajemnie, kolegowali kiedyś w gimnazjum. Ojciec Taraszkiewicza miał kiedyś duże dobra pod Kozienicami. Od szeregu lat spotykali się wyłącznie na terenie Warszawy i nieraz bawili się razem, oczywiście, na koszt Runickiego. Sytuacja finansowa Tolka Taraszkiewicza była niezła, pozwalała mu utrzymać się na powierzchni życia towarzyskiego i życia wogóle, jednakże umiał za każdym razem akurat o tyle zwlekać z sięgnięciem do kieszeni, by Ksawery zdążył naprzód sięgnąć do swojej. Sięgał zaś z prawdziwą przyjemnością. Bynajmniej nie przez rozrzutność, tylko poprostu dlatego, że kosztem tych kilkuset złotych zapewniał sobie ów mały, ale wyraźny dystansik między nimi, między tymi wszystkimi, za których płacił, a sobą. On wyznaczał knajpę, na niego czekano, do niego zwracała się służba o dyspozycje i z rachunkami. Chociażby towarzystwo miało być największe, stolik zawsze rezerwowano na jego nazwisko. Nawet jeżeli siadał przy cudzym – odrazu stawał się gospodarzem. Nie pieniądze odgrywały w tem wyłączną rolę, lecz i sposób bycia, ale na taki właśnie sposób bycia pozwala możność wydawania pieniędzy.
Zaraz po pierwszych „jaksięmaszach” okazało się, że Taraszkiewicz wie już o licytacji.
– Zresztą, komu dziś to nie grozi – machnął ręką – u ciebie, stary, jeszcze chyba najlepiej. Familja czcigodna ruszy kabzą i już. Prawda?
– Jakoś się to zrobi – skrzywił się Runicki.
– Zapewne. Mówiono mi, żeś był dziś w Tekazecie. Na długo przyjechałeś?
– Jeszcze nie wiem. Psują mi humor te idjotyczne sprawy.
– A jakże tam stary?... Wciąż siedzi w rewolucji francuskiej?... Szczęśliwy człowiek... Maman zdrowa?
– Dziękuję ci.
– Nie jesteś rzeczywiście w najlepszym humorze. Napijmy się. Pozwolisz?... Jestem wprawdzie po obiedzie, ale... Kieliszek czystej nigdy nie zawadzi.
Kelner uprzedził go i napełnił kieliszki.
– Sam przyjechałeś? – znacząco zapytał Taraszkiewicz.
– Przecie zawsze sam przyjeżdżam – z przymusem uśmiechnął się Runicki.
– No tak, tak... Twoje zdrowie... Cóż porabia pani Mira?
– Nie wiem. Dawno jej nie widziałem – skłamał Runicki. – Zresztą, tak mi już obrzydły stosunki na wsi...
– Hm... Więc posiedź w Warszawie....
– I Warszawa znudziła mi się ostatecznie. Ten klimat, ten obrzydliwy klimat!
Taraszkiewicz strzelił palcami:
– Wiesz! Mam dla ciebie pomysł!
– No?
– Nie musisz teraz wracać do Wysokich Progów?
– No... niekoniecznie...
– Machnij się zatem na naszą wycieczkę morską. Będziesz miał wszystko: inny klimat, zmianę wrażeń, miesiąc beztroskiego życia. Jak Boga kocham. Szczerze cię namawiam. Sam pojechałbym z przyjemnością, gdybym mógł. Prawie trzy tygodnie na morzu, tydzień w Paryżu, pozatem Londyn, Sewilja, Paryżanki, Hiszpanki... Jak Boga kocham warto!
Runicki zainteresował się i Taraszkiewicz obszernie musiał poinformować go o szczegółach. Wycieczka pojutrze odjeżdża z Gdyni wielkim okrętem „Sarmatia”. Morzem do Londynu, trzy dni pobytu, zwiedzanie albo w grupach, w ogólnym koszcie, albo na własną rękę. Później do Marsylji, stamtąd koleją na tydzień do Paryża, przejazdy i hotele opłacone, wycieczki, zwiedzanie, utrzymanie – wszystko. Ale ma się rozumieć można zupełnie odseparować się od całej bandy rodaków. W powrotnej drodze Hiszpanja, Sewilja, Kordoba, ewentualnie Grenada, walki byków. I znowu wypoczynek na morzu aż do Gdyni.
– W tem wszystkiem trzy przewagi nad indywidualną podróżą. Popierwsze znacznie taniej, podrugie, żadnych kłopotów ani tu ani na miejscu z paszportem i wizami, ani w drodze, bo wszystko jest świetnie zorganizowane, a pozatem przymus oderwania się od wszelkich trosk i boskie morze. Miesiąc błogiego far niente...
Runicki zapalił się do tego pomysłu. Perspektywa oderwania się od rozpaczliwej rzeczywistości, od beznadziejnych i bezpłodnych biadań nad sytuacją materjalną, od dręczącego stosunku z Mirą Czerską – pociągała go silnie. Ostatecznie matka z rządcą dadzą sobie radę w bieżących sprawach, co zaś dotyczy kwestji utrzymania się przy Wysokich Progach – na to nikt nie poradzi. Pozatem Runicki nigdy nie podróżował okrętem i to zachęcało go bodaj jeszcze bardziej, niż możność poznania Hiszpanji i Anglji.
Rozmowa skończyła się tem, że Taraszkiewicz pożegnał się ze swojem towarzystwem, i obaj z Runickim pojechali do biura linji okrętowej. Tutaj, po obejrzeniu fotografij okrętu i kabin, po wyłowieniu z listy pasażerów kilkunastu bardzo dobrych nazwisk i po oświadczeniu Taraszkiewicza, że może staremu przyjacielowi służyć znaczną zniżką ceny – rzecz została załatwiana.
Runicki ani się opatrzył, gdy znalazł się przy kasie i zapłacił za bilet. Zawartość portfelu poważnie zeszczuplała, zato kieszeń wypełniła się prospektami, mapami, rozkładami jazdy i t. p. Wszystkie formalności tegoż jeszcze dnia miał załatwić Taraszkiewicz.
Dopiero znalazłszy się na ulicy Runicki zastanowił się nad tem, że właściwie popełnił głupstwo. I to znowu przez tę swoją manjerę przeprowadzania spraw od ręki, bez głębszego namysłu, bez rozważenia wszystkich stron projektu.
Wyjazd na cały miesiąc, ba, na miesiąc i kilka dni w takim okresie był conajmniej świadectwem lekkomyślności. Zapewne niektórzy mogą to ocenić jako gest dobrej klasy. Ale większość zrobi z tego nowy zarzut. Powiedzą jeszcze, że pojechał puścić resztki...
A cóż u licha ma zrobić z temi resztkami?!
Zły na siebie poszedł na pocztę. Wolał stąd mówić z Wysokiemi Progami. W hotelu zawsze zachodziła obawa, że panienka z centrali może rozmowę usłyszeć, a teraz należało z matką i z rządcą Pieczyngą pogadać wyczerpująco i otwarcie.
Pani Runicka zapłakana i piorunująca na wierzycieli przyjęła szczegółową relację syna z pełnią wiary, ze przecież wuj Tomasz, do którego zaraz jutro pojedzie, nie pozwoli im zginąć. Natomiast ucieszyła się z zamiaru Ksawerego:
– Jedź, synku, oczywiście, jedź!... Doskonale ci to zrobi – odpowiadała na jego tłumaczenia.
Obiecała też najbliższym pociągiem wysłać walizkę z letnią garderobą i z wszelkiemi niezbędnemi do dłuższej podróży rzeczami.
Pan Pieczynga natomiast przeraził się i zaczął odwodzić Ksawerego od zamiaru. Argumentów mu nie brakowało – zatargi z nieopłaconymi ludźmi, szereg terminów na licytację bydła, uprzęży, koni, a nawet mebli.
– Ja tu chyba się powieszę, proszę pana!
– Cóż ja panu pomogę? – bronił się Ksawery.
– Nie będziemy mieli co, czem, ani kim siać! – ryczał w telefon Pieczynga.
– O, Boże! Więc niech pan nie sieje, niech pan nic nie robi. A co do licytacji ruchomości, to najlepiej przepędzić krowy do Borychówki. Meble i maszyny może pan też gdzieś po sąsiadach polokować. No, panie Stefanie, już jakoś pan to zrobi. Ja doprawdy do tego wszystkiego nie mam już nerwów, ni zdrowia. No, dowidzenia. A niech pan przypomni mojej matce, by zapakowano ze trzy pary tenisowych spodni. Napiszę z podróży. Tylko dajcie mi wytchnąć.
Odłoży! słuchawkę, rzeczywiście wyczerpany tą rozmową do reszty.
Pieczynga miał prawdziwy talent w psuciu humoru Runickiemu. Gdyby nie to, że rzeczywiście był doskonałym rolnikiem i że w rodzinie Runickich pracował już od lat przeszło trzydziestu, a na Wysokich Progach od dziesięciu, Ksawery rozstałby się z nim od dawna. Właściwie mówiąc w całym domu jedyną osobą, z którą należało się naprawdę liczyć, był właśnie ten rządca, czy raczej administrator.
Ojciec, istotny winowajca fatalnej sytuacji całej rodziny, nie liczył się wcale. Zresztą nie chciał mieć żadnego wpływu ani na dom, ani na syna. Zagrzebany w starych szpargałach, obłożony stertami książek, interesował się tylko tą swoją już anegdotyczną w okolicy rewolucją francuską.
Matka, najlepsza w świecie kobieta, którą trzeba było znać tak, jak znał ją Ksawery, by wybaczyć jej wszystkie ekstrawagancje i ten sposób bycia, nie umiała jednak rzeczowo i systematycznie zajmować się sprawami majątku, ani prowadzeniem gospodarstwa kobiecego, chociaż przy niem się upierała.
W tych warunkach największe wysiłki Pieczyngi rozpełzały się w niwecz. Wszyscy w domu czuli w nim jakby nieuprawnionego a wiecznie niezadowolonego kontrolera. Zdawał się mścić na Runickich za to, że sam nic nie posiadał. Wszystko, cokolwiek miało służyć wygodzie, co stanowiło o lepszym poziomie egzystencji, o zaspokojeniu zamiłowań Runickich, lub o reprezentacji Wysokich Progów – uważał za zbytki, za luksus, za rozrzutność. O każdy grosz trzeba było z nim walczyć, pilnować, by zainkasowanemi za sprzedaż zboża pieniędzmi nie pokrywał jakichś zobowiązań, które mogły czekać, by nie odwoływał wydanych zamówień i nie targował się tam, gdzie nie wypadało.
Taki stan rzeczy zastał Ksawery już przed sześciu laty, kiedy zrezygnowawszy z przeciągających się i w gruncie zbędnych studjów w Wyższej Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w Poznaniu, za namową stryja Marka osiadł na wsi i przejął z rąk matki zarząd Wysokich Progów.
W początkowym zapale przyznawał nawet rację panu Pieczyndze i współpracowali zgodnie. Był to okres gwałtownej poprawy w konjunkturze rolniczej. Ceny zboża zwyżkowały, kredyty były niemal nieograniczone. Kto żyw napraszał się z lokatą kapitału w majątkach ziemskich. I tu między rządcą a Ksawerym zaczęła się różnica poglądów. Podczas studjów poznańskich Ksawery zapoznał się zbliska z wielkopolskiem ziemiaństwem i z tamtejszemi sposobami prowadzenia gospodarki. Były to sposoby nowoczesne polegające na wielkich wkładach i wielkim zysku. Meljoracje, sztuczne nawozy, najwyższe gatunki zbóż, kosztowna uprawa, maszyny, traktory, naukowa hodowla bydła, nierogacizny, drobiu, ryb. Skuteczność tej metody widział na własne przecie oczy. Właściciele obszarów o połowę, ba, trzykrotnie mniejszych od Wysokich Progów mieszkali w pałacach, utrzymanych na bardzo wysokim poziomie, otoczonych wspaniałemi parkami. W majątkach posiadano wodociągi, kanalizację, elektryczność, centralne ogrzewanie, trzymano samochody.
Dlatego po rozejrzeniu się w rodzinnych Wysokich Progach Ksawery orzekł, że wszystko należy zmienić. Zaczął od gruntownego wyremontowania pałacu z nadbudowaniem drugiego piętra, od elektryfikacji, wodociągów, centralnego ogrzewania, przebudowy stajni cugowej, obór i chlewów. Jednocześnie sprowadził najnowsze maszyny rolnicze, przeplanował ogród i park według projektów sprowadzonego z Anglji specjalisty, wyszlamował i wybetonował oba stawy dawne i wykopał trzy nowe, gdzie rozpoczął racjonalną hodowlę ryb i raków.
Olbrzymie te inwestycje pochłaniały równie olbrzymie kwoty. Pieniędzy jednak nie brakowało. Ceny wciąż szły w górę, wartość ziemi rosła.
Pan Pieczynga, rolnik starej daty, walczył z każdą inowacją. Ostrzegał przed przesadnemi, jego zdaniem, inwestycjami, krakał, że zbyt intensywna gospodarka w razie zmiany konjunktury musi przynieść nieproporcjonalnie ciężkie deficyty.
Najlepszym dowodem, że nie miał racji, były trzy następne lata. Dochodowość Wysokich Progów wprawdzie jeszcze nie mogła wzrosnąć nadmiernie, ale sama ich wartość właśnie dzięki poczynionym wkładom podniosła się bardzo. Widomym wyrazem tego była wzrastająca łatwość w uzyskaniu pożyczek na dalsze numery hipoteki, lub poprostu na weksle.
Pan Pieczynga musiał siedzieć cicho. Nie przyznawał, przez upór nie przyznawał, że woli gospodarować w Wysokich Progach w nowych warunkach, lecz wdrożył się w nie i wszystko szło o tyle sprawnie, że sam Ksawery mógł więcej czasu poświęcić życiu osobistemu i towarzyskiemu.
W owym czasie grał sporo i szczęśliwie na wyścigach, a to zachęciło go do zafundowania sobie własnej stajni wyścigowej. Wprawdzie zbytnio na koniach się nie znał, lecz jakoś szło, stajnia zaś dawała w stolicy swego typu pozycję właścicielowi.
Zresztą i w okolicy wielki rozmach gospodarki Ksawerego zapewnił mu stanowisko poważne. Został wiceprezesem powiatowego związku ziemian, sąsiedzi nieraz zasięgali jego opinij w różnych sprawach. Wprawdzie pocichu i za plecami pokpiwano też podobno z wielkopańskich inowacyj w Wysokich Progach, ale na to nie zwracał uwagi.
W każdym razie stopa życiowa domu podniesiona została znacznie. Zamiast starej Klemensowej w kuchni zainstalował się kucharz, doskonały kucharz, dawniejszy zastępca szefa kuchni w Bristolu, dwaj lokaje, stangreci, szoferzy, wszystko w liberjach.
W duchu Ksawery przyznawał rację panu Pieczyndze, że może istotnie zbyt wiele szło na wyjazdy do Warszawy, na urządzanie polowań i przyjęć w Wysokich Progach. Ale wymagały tego stosunki, trudno zaś było odmawiać sobie najzwyklejszych przyjemności, które poprostu były potrzebą.
I gdyby nie kryzys... Gdyby nie kryzys... Tego nikt nie umiał przecie przewidzieć. Taki stryj Marek, czy inni jemu podobni, którzy jeszcze mocno trzymają się ziemi, a teraz chwalą się swoją ostrożnością i oszczędnością, nie dlatego prowadzili i do śmierci prowadzić będą gospodarkę ekstensywną, że umieją przewidywać, tylko z powodu braku inicjatywy, braku aspiracyj, z powodu lenistwa, no, i prymitywnych potrzeb.
Łatwo im teraz krytykować. Ale, jakby wyglądało, gdyby nie popsuła się konjunktura?
– Teraz będą psy wieszać na mnie – gryzł się Ksawery. – Niech ich wszyscy djabli!
Ponieważ poprostu bał się jakiejkolwiek rozmowy na temat licytacji Wysokich Progów i głupich pytań na temat, co zamierza zrobić, od kilku tygodni unikał już sąsiadów i znajomych, naturalnie o tyle tylko, o ile to było możliwe.
I obecnie ta niechęć do spotkania kogokolwiek była powodem zrezygnowania z odwiedzania znajomych. Umyślnie na kolację wstąpił do niedużej restauracji, tuż przy bocznej ulicy, w przekonaniu, że nie zastanie tu nikogo.
To też cofnąłby się od drzwi, gdyby już nie było zapóźno: w sali, w samym środku, ucztowało towarzystwo, coś z siedmiu osób, sami znajomi.
Wejście Runickiego powitali głośnemi wiwatami.
– Wery! Patrzcie, Wery!
– Witaj, złotko! – krzyczał pan Trelicki.
– Cóż za dobre bogi przyniosły cię do nas?
– Przyjechałeś?
– Niech pan tu siada!
– Służba! Nakrycie!
– Gdzieś się podziewał, kuzynku? – zataczał się pan Runicki, jakiś podobno daleki krewny Ksawerego.
Zresztą wszyscy byli mocno pod gazem. Okazało się, że były to imieniny Franka Lupowskiego, który w dodatku musiał oblać swój awans, gdyż został adjutantem dowódcy brygady.
Na szczęście humory już były w tem stadjum, kiedy zamiłowanie plotkarskie i wścibianie nosa w cudze sprawy nikogo nie dręczy.
Po dłuższym pobycie w restauracji uchwalono przenieść się „do innego żyda”. Całe towarzystwo ulokowało się w dwuch samochodach i pojechało do Wilanowa, stamtąd do nocnego dancingu, potem do drugiego.
Gdy Ksawery nad ranem znalazł się w hotelu i przeliczył pozostałą gotówkę, okazało się, że wydał coś ponad tysiąc złotych.
Próbował robić sobie z tej racji wyrzuty, lecz senność przemogła. Spał do czwartej popołudniu i obudził się z nieznośnym bólem głowy.
– Czy nadeszły moje rzeczy? – zapytał służącego, który przyniósł mu tacę z wodą sodową i cytrynami.
– Tak jest, proszę pana dziedzica.
– Więc przynieście tu i będziecie pakować resztę. O której jest pociąg do Gdyni?...
– O dziesiątej piętnaście.
– No, dobrze.
Dwa proszki od bólu głowy i coś dziesięć cytryn wraz z morzem czarnej kawy zrobiły swoje.
Zdołał skupić tyle uwagi, by wydawać z łóżka dyspozycje pakującemu walizy służącemu. Nie wychodząc z numeru, zjadł kolację, wysłał na dworzec chłopca hotelowego celem zdobycia wolnego miejsca w sleepingu (o czem zapomniał pomyśleć wcześniej), uregulował należność i przed samym odjazdem pociągu był na dworcu.
Na szczęście w ostatniej chwili znalazł się wolny przedział sypialny.
Runicki natychmiast położył się i spał znowu, jak zabity, aż do rana.ROZDZIAŁ III.
O ile podróż w jedną stronę odbywała się spokojnie i niefrasobliwie, o tyle droga powrotna zaczęła się pod złym znakiem. Już z Kadyksu sygnalizowano silną falę. Na szerokości zaś Oporto ocean rozhulał się nadobre.
Z lewej burty fale raz po raz zamiatały przód okrętu. Z pokładu znikły leżaki. Dziób „Sarmatii” w miarowych pochyleniach zanurzał się aż po otwory kotwiczne, a wówczas rufa wznosiła się wysoko, by znowu opaść. Bryzgi piany uderzały w okna kabin pierwszej klasy, sięgały w silniejszych porywach wiatru aż do mostku kapitańskiego.
W kadłubie skrzypiało od uderzeń bałwanów. Na szerokości Cap Finisterre, niebo pokryło się chmurami, wicher wzmógł się, wyjąc wściekle w olinowaniu masztów.
Pasażerowie zaczęli chorować.
Runicki obudził się z silnym bólem głowy. Przypisywał to początkowo nadmiarowi wypitej w Sewilji malagi. Dopiero gdy przez firanki okna dojrzał tańczące morze, zrozumiał, co się stało. W niewyraźnem samopoczuciu zaczął się ubierać. Niepodobna było utrzymać się na nogach. Dlatego też zrezygnował z golenia się i z kąpieli, chociaż z przyjemnością zanurzyłby się w zimnej wodzie.
W jadalni stoły były pokryte ramami, w których pobrzękiwały szklanki i stukały talerze. Zataczając się, dobrnął do swego miejsca. Było już dość późno, a pomimo to większość nakryć pozostawała nietknięta.
– Chorują – pomyślał.
Lecz jednocześnie powziął postanowienie:
– Ja się nie dam.
Musiał wytrwać. Zbyt wielu osobom, przedewszystkiem Magdzie, mówił, że nie podlega chorobie morskiej. Zresztą czuł tylko ból głowy i coś niewyraźnego w dołku.
Przełknąwszy pośpiesznie filiżankę kawy i bułkę z wędliną, Ksawery czemprędzej wyszedł na pokład w przeświadczeniu, że świeże powietrze najskuteczniej powstrzyma przykre objawy. Na chwilę tylko wpadł do kabiny po pigułki, przeciwdziałające chorobie morskiej. Silny prąd wiatru i owe pigułki pomogły rzeczywiście. Jednak każda próba powrotu do wnętrza okrętu sprowadzała nudności.
Pomimo to przemógł się i stawił się na lunch. Podobnych ryzykantów było dużo. Tylko nieliczne miejsca świeciły pustkami. Przy stole Runickiego nie brakowało nikogo. Jednak już przy końcu zimnych przekąsek generał zbladł nagle i najprędzej, jak umiał, zataczając się między stołami, wybiegł z jadalni. Zaczęły się dekompletować i inne stoły. Wytrwalsi żegnali uciekinierów salwami śmiechu i oklaskami. W drugim końcu sali Magda, różowa i wesoła, widocznie nie odczuwała wcale tego ohydnego kołysania się statku.
– Muszę wytrwać – zacisnął zęby Runicki.
Również pani Znaniecka jadła z doskonałym apetytem. Natomiast Dokszycki, nie dokończywszy sandacza, zerwał się i przyciskając do ust serwetkę, wybiegł galopem.
– To straszne – jęknęła generałowa i, zatrzepotawszy obfitemi członkami, otworzyła usta, niczem konająca ryba.
Lekarz chwycił butelkę z koniakiem:
– Pani będzie łaska...
Nie dokończył i stało się.
Na szczęście współbiesiadnicy zdążyli wykręcić się na swoich przymocowanych do podłogi fotelach i odskoczyć w porę.
Dwaj stewardzi ujęli damę pod ręce, i starając się zachować między nią, a sobą pełen szacunku dystans, wyprowadzili ją mazurowym krokiem. Dwaj inni w okamgnieniu przenieśli pozostałe trzy osoby do już dawniej opróżnionego stolika.
Doktór pobiegł ratować generałową. Pani Znaniecka z obrzydliwem łakomstwem zabrała się do tłustych kotletów z jagnięcia. Runicki udawał, że je. Naprawdę łykał tylko koniak. Pomimo to wręcz bał się podnieść oczy z nad talerza. Co chwila ktoś wybiegał, a pozatem samo spojrzenie na okna sali wywoływało mdłości. Widać było to ocean zasłaniający całe szyby, to szare chmury.
– Niechże pan zje tej sałatki – perfidnie zachęcała pani Znaniecka – zrobiona jest na wybornej oliwie. Lubi pan oliwę?... Ale to jagnię! Tłuszczyk zwłaszcza...
Byłby zamordował tę babę. Ślina napłynęła mu do ust w nieprawdopodobnych ilościach, zaciskał szczęki, aż mu oczy wyłaziły nawierzch, ale przecież dotrwał do końca i z podniesioną głową wyszedł z jadalni. Niestety, przy wyjściu zobaczył sędziego Balczyńskiego, z którym przed paru dniami szalał w Sewilli. Sędzia, zielony, jak grynszpan, chusteczką usiłował zdusić głośną czkawkę i, jak na złość, przed samym Ksawerym – nie wytrzymał. Na dobitek Ksawery odwróciwszy się gwałtownie, ujrzał w lustrze własną twarz i przeraził się.
Na szczęście ostatkiem sił zdołał wypaść na pokład i pochylić się nad burtą.
Po pięciu minutach już mu było wszystko obojętne. Prosił Boga tylko o jedno, by nie zobaczyła go w tej sytuacji Magda. Widocznie jednak los i tego nie chciał mu oszczędzić.
– Wery, mój biedaku! – usłyszał za sobą jej głos – Wszędzie szukałam pana.
– Fatalnie się czuję – spojrzał na nią prawie z niechęcią.
Wyglądała świeżo i zdrowo, jak zwykle.
– Chodźmy na górny pokład – wzięła go pod rękę – tam usiądzie pan na ławce... No, niech się pan mnie trzyma, mocniej.
Posłusznie dał się zaprowadzić na górę i usadowić. Przyniosła pled, którym go otuliła i pomarańcze. Dopiero, gdy zaczęła chusteczką wycierać rękawy jego wiatrówki, spostrzegł, że ma je w obrzydliwy sposób zapryskane.
– Magduś – jęczał – nabierze pani do mnie obrzydzenia.
– Ależ bynajmniej – oburzyła się – jest pan chory i to wszystko. Musi pan mieć jakąś opiekę.
I rzeczywiście, odtąd opiekowała się nim przez całe trzy dni. Zostawiała go tylko nakrótko samego, by zdobyć dlań lekarstwa, których zaczynało na okręcie braknąć, lub też pośpiesznie zjeść lunch, czy obiad. Wieczorem odprowadzała go do kabiny i bez żenady pomagała w rozebraniu się.
Runicki poddawał się z rezygnacją tej opiece. Początkowo usiłował szczerze protestować, później tylko udawał, że nie godzi się na to pielęgniarstwo, wreszcie przyzwyczaił się zupełnie. Nawet irytował się w duchu, gdy na dłuższy czas zostawiała go samego. Nietylko przez wzgląd na okropny stan fizyczny, lecz i dlatego, że przywykł uważać Magdę za osobę bliską, niemal konieczną. Cieszył się jej uśmiechami, brakowało mu nawet tych wymówek i nagan, których tyle nasłuchał się od niej w Paryżu i później w Hiszpanji.
Już wtedy znajdował jakąś dziwną przyjemność w strofującym tonie jej głosu, ilekroć starała się powstrzymywać go od szastania pieniędzmi lub od niewysypiania się i różnych ekstrawagancyj. Ku własnemu zdumieniu Ksawery łatwiej, niż mógł przypuszczać, dał się Magdzie odwieść od planowanych na Paryż szaleństw. Nie odnowił znajomości z żadną z dawnych kokotek, a jeżeli spędził dwie noce z jakąś przygodną dziewicą, to zawiniła temu tylko sama Magda, która uparła się w swojej cnocie.
I tego Ksawery nie umiał sobie wytłumaczyć, lecz odczuwał w tym uporze Magdy niekłamaną przyjemność. Wyraźnie wolał ją taką, jaką była. Może dlatego, że dzięki temu mógł ją wyżej cenić, może dlatego, że mu to trochę imponowało. Przecie wcale nie ukrywała, że go lubi, że go bardzo lubi. Przecie nie szukała żadnego innego towarzystwa, chociaż i na okręcie i w Paryżu wciąż nie brakowało jej adoratorów. Wyróżniała go ponad wszelkie wątpliwości. I nawet wyrachowania nie mógł się w tem doszukać, gdyż nie przyjmowała nawet najmniejszych prezentów. Rzeczywiście piękną srebrną torebkę, wysadzaną turkusami, którą kupił dla niej na Place Vendôme, i ogromny flakon najmodniejszych perfum, musiał zachować na podarki dla krewnych i zapakować do walizy.
Jeszcze nigdy nie spotkał kobiety, której towarzystwo tak silnie pociągało, stawało się niemal niezbędnem. Codziennie pierwszą jego myślą było spotkanie się z Magdą. I że też zawsze mieli sobie moc rzeczy do powiedzenia. Nie znaczyło to bynajmniej, by zgadzali się we wszystkiem. Raczej odwrotnie. Niemal każdy temat wywoływał różnicę zdań i sprzeczali się nieustannie. Magda miała wręcz odmienny pogląd na życie, na ludzi, na stosunki, a co w najwyższym stopniu irytowało Runickiego, nie próbowała dostroić się do jego wymagań towarzyskich.
Na tem tle doszło nawet do skandalicznej hystoryjki której Ksawery nie umiał jej przebaczyć.
Przed wyjazdem z Paryża urządził pożegnalny obiad dla swego kuzyna Chodkiewicza, sekretarza z ambasady polskiej, dla paru jego przyjaciół i kilku pań. Obiad był szczytem wykwintu, rachunek wyniósł przeszło półtora tysiąca franków i właśnie podczas tego obiadu, gdy jeden z panów zapytał Magdę, czy nie wywodzi się z Podola, gdzie zdaje się spotkał takie nazwisko, ona palnęła głośno:
– Napewno nie, proszę pana. Mój ojciec i mój dziad zawsze mieszkali w Warszawie. Jeżeli przechodził pan kiedyś Tamką, musiał pan zauważyć dużą jatkę. Z szyldu nad tą jatką, która należy do mego ojca, pamięta pan nazwisko Nieczaj.
Już w trakcie tego oświadczenia, Runicki zrobił wszystko, co leżał.........................................