- W empik go
Wyspa Doktora Moreau - ebook
Wyspa Doktora Moreau - ebook
Jakie mogą być konsekwencje "zabawy w boga"? Przekona się o tym Edward Pendrick, któremu udało się przeżyć katastrofę statku. Rozbitek trafia na wyspę, gdzie mieszka i pracuje doktor Moreau. Początkowa radość z ocalenia ustępuje ustępuje stopniowo miejsca zaniepokojeniu. Pendrick obserwuje bowiem skutki eksperymentów szalonego naukowca, który krzyżuje rozmaite gatunki zwierząt. W pewnym momencie sytuacja zaczyna się mu wymykać spod kontroli. Powieść trzykrotnie zekranizowana, ostatnio w 1996 r. przez Johna Frankenheimera.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6770-4 |
Rozmiar pliku: | 529 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1 lutego roku 1887 pod mniejwięcej pierwszym stopniem szerokości południowej a 107 stopniem długości wschodniej rozbił się statek „Lady Vain“, natknąwszy się na szczątki jakiegoś okrętu. 5 stycznia 1888 (t. j. 11 miesięcy i 4 dni później) pod 5 stopniem i 3 minut szerokości południowej, zaś 101 stopniem długości zachodniej znaleziono mego wuja, Edwarda Prendieka, który swego czasu wsiadł w Callo na pokład „Lady Vain“ i uważany był ogólnie za zaginionego. Znaleziono go w małej łodzi o nazwie nieczytelnej. Łódź ta, wedle przypuszczeń, należała do przepadłego bez wieści okrętu „Ipecacuenha“.
Wuj opowiedział historje tak dziwne, że wzięto go za warjata. Później napomknął, iż we wspomnieniach jego jest pewna przerwa od chwili opuszczenia „Lady Vain“. Psychologowie szeroko rozwodzili się nad tem oświadczeniem, poczytując je za osobliwy przykład utraty pamięci, będącej wynikiem ogromnego wyczerpania fizycznego i psychicznego.
Ja, niżej podpisany, będąc bratankiem i spadkobiercą Edwarda Prendicka, znalazłem opowiadanie to w jego papierach, lecz nie spotkałem choćby najmniejszej wskazówki co do tego, czy je należy ogłosić drukiem.
Jedyna wyspa, znana w stronach, gdzie znaleziono mego wuja, jest mała, niezamieszkana, wulkaniczna — wysepka Nobles-Isle. W r. 1891 odwiedził ją statek „Scorpion“ i wysadził na ląd kilkunastu marynarzy. Nie znaleźli oni tam żadnej żywej istoty oprócz paru świń i królików oraz jakichś szczególnych szczurów. Żadnego z tych stworzeń nie zabrali ze sobą. Opowiadanie poniższe nie doczekało się więc stwierdzenia co do poszczególnych zawartych w niem faktów, i dlatego właśnie ogłoszenie owej tajemniczej historji uważam za nieszkodliwe. W każdymbądź razie za jej wiarygodnością przemawia pewna okoliczność: Oto wuj mój znikł pod około 5. stopniem południowej szerokości, a 105. stopniem wschodniej długości i pojawił się po 11 miesiącach znów w tej samej części oceanu. Oczywiście więc w międzyczasie musiał gdzieś przebywać. Nadto okazało się, iż parowiec „Ipecacuenha“, kierowany przez pijanego kapitana Johna Davisa, istotnie w styczniu r. 1887 odpłynął z Arica, wioząc na pokładzie pumę i kilka innych zwierząt. Statek ów, widziany w różnych portach mórz południowych, znikł w grudniu 1887, t. j. w czasie, zupełnie pokrywającym się z opowiadaniem mego wuja.
_Karol Edward Prendrick._
________I. W ŁODZI „LADY VAIN“.
Nie pragnę nic dodać do opisów katastrofy, jakiej uległa „Lady Vain“. Powszechnie wiadomo, iż statek ten w dziesiątym dniu po odpłynięciu z Callao, rozbił się o szczątki jakiegoś okrętu. W ośmnaście dni później kanonierka „Myrthe“ wyratowała sześciu ludzi, których przygody są powszechnie znane. Jednakże do ogłoszonej niedawno historji „Lady Vain“ pragnę dołączyć nową, również ponurą, lecz daleko od niej osobliwszą:
Mniemano dotychczas, iż czterej ludzie znajdujący się w małej łódce, zginęli. Otóż stało się inaczej i ja właśnie mam na to dowody, byłem bowiem jednym z tych czterech...
Naprzód muszę jednak sprostować fakt zasadniczy, że w łódce było nie czterech ludzi, jeno trzech. Constans (obacz „Daily News“ z 17 marca 1887 r.) nie dostał się do nas, na nasze szczęście, a swoje nieszczęście, gdy skakał do wody wśród sznurów, splątanych wskutek upadku strzaskanego masztu, jakaś lina owinęła się mu koło nogi tak, że przez chwilę zawisł głową nadół, poczem spadl na płynącą belkę. Skierowaliśmy łódź ku niemu, ale już nie wypłynął na powierzchnię wody.
Wyraziłem się powyżej, iż nie dostał się do nas „na nasze szczęście“, mieliśmy bowiem bardzo małą baryłkę wody i zaledwie parę rozmokłych sucharów. Tak nagle zaskoczyła nas katastrofa i tak nieprzygotowany był statek na tę ewentualność. Sądziliśmy, iż rozbitki w szalupie są lepiej od nas zaopatrzeni i wołaliśmy na nich, jednakże nie mogli nas już słyszeć. Gdy nazajutrz mgła opadła (co nastąpiło dopiero koło południa) już ich więcej nie ujrzeliśmy. Nie można było zresztą rozejrzeć się dokładnie, gdyż wzburzone morze wzdymało się wielkiemi falami i musieliśmy leżeć na dnie lodzi.
Jednym z dwu towarzyszy był niejaki Helmar, podróżny jak i ja, drugim — jakiś marynarz, którego nazwiska już nie pomnę, niskiego wzrostu, barczysty, jąkała.
Dręczeni głodem, a także strasznem pragnieniem po wyczerpaniu się zapasu wody, przeżyliśmy w ten sposób ośm dni. Czytelnik nie zdoła wyobrazić sobie grozy tych dni, gdyż na swoje szczęście nie ma wspomnień takich, któreby mu ten obraz uplastyczniły. Już w drugim dniu przestaliśmy z sobą rozmawiać i leżąc w łódce wpatrywaliśmy się w horyzont albo oczyma, które z każdym dniem coraz bardziej zapadały, śledziliśmy naszą nędzę. Słońce prażyło niemiłosiernie. W czwartym dniu wyczerpał się zapas wody i poczęliśmy już myśleć i porozumiewać się wzrokiem. Dnia szóstego Helmar wypowiedział to głośno. — Przypominam sobie, że nasze głosy były tak suche i słabe, iż pochyleni ku sobie z wyrazami obchodziliśmy się bardzo oszczędnie.
Wszelkiemi siłami opierałem się planowi, wołałem, że lepiej już przedziurawić łódź i wspólnie oddać się na pastwę rekinom, które za nami płynęły. Gdy jednak Helmar powiedział, że jego projekt zapewni ugaszenie pragnienia, marynarz zgodził się na to.
Nie chciałem ciągnąć losu. W nocy majtek szeptał coś ciągle do Helmara, a ja, siedząc na przodzie łódki, ściskałem nóż w ręku, jakkolwiek wątpię, czy miałbym siły do walki.
Rano zgodziłem się na propozycje Helmara i rzuciliśmy monety, aby rozstrzygnąć, kto jest zbyteczny...
Los padł na majtka, ten jednak, jako najsilniejszy z nas, nie chciał się poddać losowi, lecz rzucił się na Helmara. Zaczęło się szamotanie, obaj napastnicy powstali z miejsc. Ruszyłem ku nim, by pomóc Helmarowi i chwyciłem majtka za nogę. Potknął się skutkiem kołysania łodzi i wraz z Helmarem runął do wody. Obaj utonęli jak kamienie. Przypominam sobie, że zacząłem się z tego śmiać, a potem dziwić się, dlaczego się śmiałem. Śmiech był dla mnie czemś obcem, czemś niejako będącem poza mną.
Nie wiem już, jak długo przesiedziałem na ławce, myśląc o tem, że gdybym jeno miał na tyle siły, napiłbym się wody morskiej, aby oszaleć i prędzej skonać.
Zupełnie też obojętnie, niby na jakiś obraz, patrzyłem na żagiel, który zarysował się na horyzoncie i zaczął się ku mnie zbliżać. Dusza wtedy już chyba uleciała ze mnie, a jednak zupełnie wyraźnie pamiętam, co się stało. Pamiętam, jak mi głowa kołysała się w takt fal i jak falował horyzont wraz z owym żaglem. Również pamiętam, że miałem się już za umarłego i bawiło mnie to, iż okręt nadpłynie już zapóźno.
Nieskończenie długo (tak mi się wydawało), przeleżałem z głową opartą o ławkę, spoglądając na mały okręt, który płynąc pod wiatr, kołysany falami, przybliżał się w szerokich kręgach. I ani na chwilę nie przyszło mi na myśl, by próbować zwrócić na siebie uwagę. Od momentu zaś, gdy okręt bokiem zamajaczył przede mną, nie pamiętam już nic wyraźnego, aż do czasu, gdy znalazłem się w małej kajucie w tyle statku. Jak przez sen tylko przypominam sobie, że podnoszono mnie do góry i że jakaś duża, czerwona twarz, pokryta pryszczami i okolona czerwonym włosem, przypatrywała mi się... Miałem także wrażenie jakiejś ciemnej twarzy z dziwnemi oczyma, które spoglądały na mnie zbliska; twarz tę jednak uważałem za zmorę, dopóki jej nie zobaczyłem po raz drugi. I pomnę, jakoby mi wlewano coś między zęby. — Oto wszystko.
________II. CZŁOWIEK, KTÓRY JEDZIE NIEWIADOMO DOKĄD.
Kajuta, w której się znalazłem, była niewielka i niezbyt czysta. Przy mnie siedział jakiś młody jeszcze człowiek, o włosach płowych, wąsach szczeciniastych, koloru słomy, z obwisłą wargą dolną; oczy miał szare, jakby wodniste, dziwnie pozbawione wyrazu.
Chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Nagle nad nami rozległ się szmer, jakby przesuwanie żelaznych sprzętów, a potem coś jakby ciche mruczenie jakiegoś wielkiego zwierzęcia. Równocześnie przemówił mój nieznajomy, powtarzając pytanie:
— Jakże się pan czuje?
Zdaje się odpowiedziałem, iż czuję się zupełnie dobrze. Nie mogłem sobie uprzytomnić, w jaki sposób znalazłem się tutaj. Pytanie to wyczytał on widocznie z mej twarzy, gdyż jeszcze nie byłem w stanie mówić.
— Znaleźliśmy pana bliskiego śmierci głodowej, w łódce, na której był napis „Lady Vain“; na krawędzi łódki widniały plamy krwi.
Równocześnie rzuciłem okiem na swą rękę: była chuda, zeschnięta, niby worek ze skóry, wypełniony luźno kostkami. — Przypomniały mi się zajścia w łodzi...
— Napij się pan! — rzekł i podał mi coś zamrożonego, czerwonego. Miało to smak krwi i było bardzo posilne.
— Miałeś pan szczęście — ciągnął dalej — że wyłowił cię okręt, na którym znajduje się lekarz.
— Co to za okręt? — Zdołałem nareszcie przemówić po długiem milczeniu.
— To mały statek z Arica do Callao. Nie pytałem, skąd właściwie pochodzi; prawdopodobnie z kraju rodowitych warjatów. Ja sam jestem podróżnym z Arica. Właściciel okrętu, głupi osioł, jest zarazem kapitanem; nazywa się Davis. Świadectwa pogubił, czy też coś w tym guście. Znasz pan ten gatunek ludzi. Nazwał okręt „Ipecacuanhą“. Głupie, idjotyczne nazwisko, naturalnie, odpowiednio do nazwy zachowuje się statek, na pełnem morzu, gdy niema wiatru.
Hałas na górze wszczął się ponownie, rozległo się dziwne mruczenie i równocześnie dał się słyszeć jakiś głos ludzki, na co odpowiedział inny głos, wymyślając od idjotów i każąc być cicho.
— Byłeś pan już prawie napół umarły, — zaczął mój towarzysz — już, już wisiało twe życie na włosku. Zdołałem jednak jeszcze poradzić. Widzisz pan znaki na rękach? Od zastrzyknięć. Prawie 30 godzin byłeś bez przytomności.
Nagle dało się słyszeć szczekanie psów...
Rozmyślałem bardzo wolno.
— Czy mogę zażyć stałych pokarmów? — zapytałem.
— To tylko mnie ma pan do zawdzięczania — rzekł. — Baranina gotuje się już.
— Tak — odezwałem się — chciałbym zjeść kawałek baraniny.
— Ale... — przemówił z niejakiem wahaniem — wie pan, dałbym głowę, aby usłyszeć, jakim cudem znalazłeś się sam jeden w łodzi?
Zdało mi się, że w oczach jego błysła podejrzliwość.
— Przeklęte wycieł.
Wybiegł szybko z kajuty i za chwilę usłyszałem, jak począł kłócić się gwałtownie z kimś, który mu odpowiadał jakimś djalektem. Zdało mi się, że spór zakończył się biciem, ale być może, że to tylko zawiódł mnie słuch. — Potem nieznajomy zawołał na psy i powrócił do kajuty.
— A teraz — rzekł, zamykając drzwi — zaczynaj pan opowiadać.
Podałem mu swoje nazwisko i wspomniałem, że studjowałem nauki przyrodnicze, aby sobie skrócié nudę w swojem wygodnem, wolnem od trosk życiu. To zdawało się go interesować.
— I ja także odbyłem trochę studjów przyrodniczych — zawołał — studjowałem biologję na uniwersytecie, operowałem dżdżownice i ślimaki. Boże! Już dziesięć lat upłynęło od tego czasu... Ale — opowiadaj pan dalej, o łódce.
Widocznie nabrał zaufania w prawdziwość moich relacji, jakkolwiek opowiadałem stylem lakonicznym, czułem bowiem jeszcze ogromne osłabienie. Gdym skończył, powrócił znowu do swoich przyrodniczych i biologicznych studjów. Zaczął się szczegółowo wypytywać o Gower Street.
— Czy Cablatri istnieje jeszcze? Cóż to była za buda!
Zdaje się, że był to sobie zupełnie przeciętny student medycyny. Opowiedział mi kilka anegdot.
— Wszystko to porzuciłem przed dziesięciu laty! — zawołał. — Zrobiłem z siebie durnia, wyczerpałem się — nie mając jeszcze lat dwudziestu. Można sobie wyobrazić, że teraz jest wszystko inaczej!... Ale muszę zajrzeć do tego osła kucharza, co on tam robi z pańską baraniną!
W górze znowu nagle rozległo się mruczenie i to tak dzikie, że aż przestraszyłem się.
— Co to jest? — zawołałem za odchodzącym, ale drzwi już się zamknęły za nim. Wrócił, niosąc gotowaną baraninę, a zapach jej tak mnie podniecił, że zapomniałem zupełnie o owym hałasie.
Po upływie dnia spędzonego na spaniu i jedzeniu, przyszedłem o tyle do sił, że mogłem w mojej kajucie podnieść się do okienka i spojrzeć na zielone bruzdy fal, tworzące się za biegiem okrętu. Gdy Montgomery — tak nazywał się ów płowowłosy mężczyzna — przyszedł do mnie, poprosiłem go o jakie ubranie. Dał mi część swojej garderoby, szytej z płótna żaglowego, moje bowiem ubranie, które nosiłem w łódce, wyrzucono — jak mi powiedział — z pokładu. Jego suknie okazały się na mnie zbyt przestronne, gdyż był to tęgi i wysoki mężczyzna.
Montgomery objaśnił mnie nawiasowo, że kapitan okrętu, w trzech czwartych pijany, leży w swojej kajucie.
Ubierając się, zacząłem go rozpytywać o cel podróży okrętu.
Odrzekł, że statek podąża do Hawai, pierwej jednak ma go wysadzić na ląd.
— Gdzie? — zapytałem.
— Jest to pewna wyspa... żyją tam. O ile wiem nie ma ona żadnej nazwy.
Wpatrywał się we mnie i tak jakoś zmieszał się nagle, że wydało mi się, że chce uniknąć pytań. Byłem dyskretnym i nie pytałem dalej.
________III. POTWORNA TWARZ.
Opuszczając kajutę napotkaliśmy w korytarzu jakiegoś człowieka, tamującego nam drogę. Odwrócony plecami do nas, stał na drabinie okrętowej i rozglądał się poprzez szczeble. Mogłem zauważyć, że był to mężczyzna potwornych wprost kształtów niski, barczysty, niezgrabny, z garbem na plecach, kark miał zarośnięty włosami, głowę wsuniętą w ramiona. Okrywało go ubranie koloru ciemno-niebieskiego. Włosy miał dziwnie grube, czarne.
Nagle dało się słyszeć gwałtowne ujadanie niewidzialnych psów, i natychmiast owa postać cofnęła się w pozycji skulonej, uderzając przytem o moją rękę, którą wyciągnąłem, jakby dla osłonięcia się przed psami. Odwrócił się zwinnością zwierza.
Twarz, którą ujrzałem, przejęła mnie wprost zgrozą, tak była wstrętna. Wydłużona, przypominała jakby dziób, a w wielkich, na pół otwareh ustach błyszczały tak silne, białe zęby, jakie tylko w ustach ludzkich widzieć można. Obwódki ócz były krwią nabiegłe i zaledwie pasek bieli połyskiwał około ciemnych źrenic. W całej twarzy tlał jakiś wyjątkowy ogień, jakieś podniecenie.
— Do kata, — krzyknął Montgomery — dlaczego nie schodzisz z drogi?
Człowiek z czarną twarzą w milczeniu usunął się nabok.
Przechodząc korytarzem, przypatrywałem się bacznie. Montgomery zatrzymał się na chwilę i przemówił do niego tonem ostrym:
— Wiesz, że tutaj nie masz nic do szukania. Twoje miejsce jest tam, na przodzie okrętu!
Człowiek skulił się.
— Ci tam... nie pozwalają mi być na przodzie. — Mówił woyno, dziwnie chrapliwym głosem.
— Nie pozwalają ci tam być? — zawołał Montgomery groźnym głosem. — A ja ci mówię, żebyś tam poszedł. — Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nagle spojrzał ku mnie i w milczeniu po drabinie ruszył za mną.
Stałem osłupiały, patrząc na tę potworną postać o tak wstrętnej powierzchowności. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać tak odrażającej twarzy — a jednak doznawałem dziwnego uczucia, że już przecież gdzieś i kiedyś spotkałem te rysy i ruchy, które mnie teraz tak przerażały. Później przyszło mi na myśl, że najprawdopodobniej, podczas gdy mnie przenoszono z łodzi na pokład ujrzałem ową postać, to przecież nie uspokoiło moich przypuszczeń co do dawniejszej znajomości.
W jaki sposób jednak można było zapomnieć okoliczności, wśród których się spotkało taką osobliwość — tego nie umiałem sobie wytłómaczyć.
Zbliżanie się Montgomerego zniewoliło mnie do odwrócenia się. Zacząłem się rozglądać po pokładzie.
Już poprzednio słyszane hałasy przygotowały mnie poniekąd na to, co ujrzałem; jednak na żadnym jeszcze pokładzie nie widziałem takiego nieporządku, jak tutaj. Zasypany był okrawkami rzepy, kawałkami szmat, brudny nie do opisania. Przy głównym maszcie uwiązanych było łańcuchami kilkanaście psów, które na mój widok zaczęły się rzucać, a koło masztu tylnego spostrzegłem olbrzymią pumę, zamkniętą w żelaznej klatce tak małej, iż zwierzę nawet nie mogło się obrócić. Koło steru przy poręczach stało kilka kojców z królikami a na przodzie w skrzyni mieściła się lama. Psy miały skórzane obroże.
Połatane, brudne żagle nadymały się pod wiatr. Niebo było jasne, słońce chyliło się ku zachodowi, wielkie fale towarzyszyły okrętowi.
Przeszliśmy koło sternika na lewą stronę pokładu i patrząc w wodę, obserwowaliśmy bańki, wyskakujące i niknące śladem okrętu. Po chwili odwróciłem się, a spojrzawszy na ten wstrętny nieporządek, zagadnąłem:
— Czy to nie jest przypadkiem menażerja morska?
— Tak coś wygląda — odrzekł Montgomery.
— Nacóż te zwierzęta? czy to towar? czy kapitan myśli, że pozbędzie się ich gdzie na wodach południowych?
— Takby coś wyglądało, nieprawdaż? — rzekł Montgomery i odwrócił się ku morzu.
Nagle od strony schodów, wiodących pod pokład, dał się słyszeć krzyk, wybuch przekleństw, i człowiek z czarną twarzą wypadł stamtąd szybko. A tuż w ślad za nim wybiegł jakiś korpulentny, mężczyzna, rudowłosy, w białej czapeczce na głowie. Na widok pierwszego psy, które uspokoiły się już, zmęczone szczekaniem, rzuciły się jak wściekłe, zaczęły wyć i szarpać łańcuchami. Czarny zawahał się przed niemi, z czego skorzystał rudowłosy i dopadłszy go, wymierzył mu straszliwy cios między barki. Popchnięty przewrócił się i potoczył między rozwścieczone psy. Szczęście to, iż miały skneblowane pyski.
Rudowłosy, krząkając triumfująco tak się zataczał, iż zdawało się, że lada chwila runie wstecz do klatki schodowej, lub naprzód na swoją ofiarę.
Skoro ukazał się ten drugi człowiek, Montgomery skoczył gwałtownie. — Spokój tam! — zawołał głosem grzmiącym. Kilku marynarzy zjawiło się na przodzie okrętu.
Człowiek z czarną twarzą tarzał się pod łapami zwierząt i wył nieludzkim głosem. Nikt nie biegł mu z pomocą. Psy jak szalone uderzały pyskami, chcąc go roztargać; ich smukłe, szare tułowia kłębiły nad bezkształtnem ciałem powalonego. A marynarze wołaniem zachęcali je, jakby mieli przed oczyma jakieś wyborne widowisko.
Montgomery zaklął gniewnie i ruszył ku przodowi. Posunąłem się za nim.
W tym momencie człowiek o czarnej twarzy zerwał się nagle i podskoczył naprzód. Potknąwszy się o belkę koło poręczy, stanął ciężko oddychając i tylko przez ramię rzucał spojrzenia ku psom.
Rudowłosy śmiał się zadowolony.
— Słuchajno kapitanie — krzyknął Montgomery, chwytając go za rękę — tak być nie może!
Stałem za Montgomerym. Kapitan odwróciwszy się bokiem, spojrzał na niego zamglonemi od pijaństwa oczyma i zapytał:
— Co być nie może?
Przez kilka chwil wpatrywał się sennie w twarz Montgomerego i mruknął:
— Zatracony zjadacz kości!
Nagle szarpnął się raz i drugi, probując oswobodzić ramię, a gdy obie próby zawiodły, filozoficznie wsunął w kieszenie popryszczone ręce.
— Ten człowiek jest pasażerem — przemówił Montgomery — nie radzę go ruszać!
— Przepadnij w piekle — ryknął kapitan i zatoczył się nabok. — Robię, co mi się podoba na moim własnym okręcie!
Montgomery powinien był właściwie dać mu teraz spokój, gdyż kapitan był kompletnie pijany; jednakże, przybladłszy nieco, postąpił za nim i rzekł:
— Ten człowiek nie śmie być poniewierany! Od czasu zaś, jak jest na pokładzie, pastwią się nad nim!
Przez chwilę kapitan nie mógł nic mówić, gdyż nadmiar wypitej wódki dusił mu gardło. Wybąknął tylko powtórnie:
— Zatracony zjadacz kości!
Zrobiłem spostrzeżenie, że Montgomery należy do tych natur powolnych a upartych, które rozpalając się dniami całemi, wybuchają wreszcie ogniem, który się nie da ugasić. Zauważyłem także, że spór między nimi trwał już od dłuższego czasu.
— Ten człowiek jest pijany — zawołałem, wtrącając się. — Daj pan spokój.
Montgomery skrzywił pogardliwie wargę.
— On jest zawsze pijany! A czy pan sądzi, że go to uniewinnia od zarzutu poniewierania swych pasażerów?
— Mój okręt — zaczął kapitan, wskazując niepewną ręką na klatki — był czysty i niezabrudzony.
— Mojem zdaniem, z wszelką pewnością nigdy tak nie było. Wszak zgodziłeś się, kapitanie, zabrać zwierzęta!
— Ech, chciałbym nigdy nie spotkać tej piekielnej wyspy!... Poco u djabła potrzeba panu zwierząt na takiej wyspie?! A do tego ten człowiek, naturalnie — jeśli to jest człowiek!... To jest matołek! On nie ma co robić tam na tyle. Cóż to, sądzisz pan, że cały okręt należy do ciebie?
— Pańscy ludzie zaczęli się pastwić nad biedakiem, skoro tylko wyszedł na pokład.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.