- W empik go
Wyspa kobiet - ebook
Wyspa kobiet - ebook
Wzruszająca, pełna miłości historia o sile kobiecej przyjaźni.
Joanna, popularna kompozytorka i kobieta po przejściach, osiada na wsi. Kupuje zrujnowany dworek, remontuje go i wreszcie odnajduje swoje miejsce na ziemi. Latem odwiedza ją siostrzenica z przyjaciółkami. Joanna z dużą życzliwością wysłuchuje tajemnic młodych kobiet. Staje się ich powierniczką, pocieszycielką, próbuje udzielać wskazówek. Sama jednak nie potrafi podjąć ważnych decyzji. Czy szukać miłości, czy nie podejmować ryzyka i cieszyć się spokojem, który dopiero teraz odnalazła?
Ciepła, pogodna opowieść, w której każda z nas znajdzie coś dla siebie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67330-23-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JOANNA
Leciutki zefirek mieszał zapach czarnej kawy i oplatających taras białych róż. Joanna, unosząc do ust filiżankę, z nieprzemijającym zachwytem chłonęła otaczający pejzaż. Czule dotykała wzrokiem drzew, kępy niebieskich ostróżek i białych lilii. Na zachodnim stoku pasło się stadko kóz, które wyprowadziła o świcie. Na stoliku leżał notes i długopis, na wypadek gdyby chciała zapisać jakąś melodię wyśpiewywaną o tej porze przez chmary ptaków ukrytych w gałęziach. Sonia, zwinięta na wiklinowym fotelu naprzeciwko pani, delektowała się zapachami, które powoli, plastrami odrywały się od ziemi i płynęły w powietrzu. To tylko chwila. Pies uniósł łeb i szczeknął ostrzegawczo, ale nie powstrzymał nadciągającego strapienia. Zbliżał się wielkimi krokami miejscowy folklor pod postacią pana Mariusza.
- Dzień dobry, pani dziedziczko!
Joanna już tyle lat mieszkała w Kalinie i wciąż nie mogła zgłębić, ile respektu, a ile ironii i pogardy mieściło się w owej dziedziczce, którą tytułowali ją miejscowi. Zrezygnowała już z prostowania, że z niej żadna dziedziczka i ma solidne chłopsko-mieszczańskie korzenie. Jedynie Małgosi, swojej siostrzenicy, przyznawała rację, że należy do arystokracji mającej w herbie motykę na słońce.
- Co tam, panie Mariuszu?
- Ja bym do tych piwnic się zabrał.
- Nareszcie. Szkoda tylko, że przypomniał pan sobie tak późno.
- Pamiętałem, ale nie miałem kiedy. Drzewo musiałem zwozić. Teraz mam trochę czasu. - Żeby pokazać, że nigdzie się nie spieszy, wyjął z kieszeni paczkę papierosów, chciał poczęstować Joannę (robił to, odkąd raz od niego poprosiła, jako osoba od kilku lat na odwyku), ale gdy uniosła otwartą dłoń, sam zapalił.
- A mnie dzisiaj nie pasuje. Czekam na gości.
- Może jutro.
- Nie, nie. Jutro też będą goście, a ja wolę dopilnować, trochę pomóc. Niech pan przyjdzie w poniedziałek z samego rana.
- No dobrze - powiedział, ale nie odchodził.
- Co tam jeszcze? - zapytała, choć domyśliła się od razu.
- Zaliczkę by pani dziedziczka dała jaką.
- Przecież już dałam jedną.
- Złom żem wywiózł z Danielem.
- Zapłacili panu za złom, prawda?
- Musiałem za benzynę zwrócić, za pomoc, jeszcze mi zabrakło, ze swoich dołożyłem. Tak było.
Joanna musiała dać za wygraną, jeśli chciała się pozbyć natręta. Weszła do pałacu po pieniądze.
- Ale na pewno pan przyjdzie?
- Pani dziedziczko! - zawołał z oburzeniem, chowając banknot do kieszeni dżinsów. - Mówię, że przyjdę, to przyjdę. Wziąć kogo do pomocy?
- Nie, nie - żywo zaprzeczyła. - Ja będę pomagać.
- No dobrze. Jak tam pani chce. Do widzenia - rzucił na odchodne. Sadząc wielkie kroki na skos przez trawnik do dziury w ogrodzeniu, mruczał: - Pomoże. Ona pomoże. Zasrana dziedziczka.
Joanna wiedziała, że nie znosił, gdy razem z nim pracowała. Nie pozwalała za długo odpoczywać i wyznaczała, w jakich odstępach czasu może zapalić papierosa.
Weszła do chłodnej kuchni i z kredensu przypominającego małą katedrę wyciągnęła największy gar. Postanowiła ugotować zupę meksykańską, na którą składały się warzywa, papryka i drobno pokrojona wołowina. Nikt tego od niej nie wymagał i nie oczekiwał, ale lubiła robić takie niespodzianki. Wystarczy na dwa dni, pomyślała, zabierając się do skrobania warzyw. Dobrze, że Mariusz wreszcie sprzątnie piwnicę. Mieszkała tu już siódmy rok - na chwilę mały nożyk w jej szczupłych opalonych dłoniach znieruchomiał - tak, to już będzie siódme lato... a tyle jeszcze w pałacu i wokół do zrobienia! Postanowiła jednak, że wcale nie będzie się tym przejmować. Na szczęście minęła jej gorączka, którą miała na początku, gdy tu się sprowadziła. Nawet się nie spostrzegła, kiedy pałac wziął ją w posiadanie.
Nie miała czasu zjeść, często sen łapał ją w ubraniu na kanapie, w fotelu i nagle budziła się zmarznięta, z bolącym kręgosłupem. Harowała tak, dopóki nie odkryła, że Emil, narzeczony, ją okrada. Nie chciała słuchać wyjaśnień. Koniec. Można zdobyć się na zrozumienie romansu z inną kobietą, bo wówczas zdrajcą jest tylko samiec zamieszkujący w mężczyźnie, ale gdy zniża się do okradania osoby, która mu zaufała? Zdrada totalna... „Precz! - krzyczała, zatykając uszy, gdy dowiedziała się, jakie kwoty przelewał z jej konta na swoje. - Brzydzę się tobą!". Próbował się tłumaczyć, ale chciała jednego - by jak najszybciej odjechał, a gdy wreszcie to zrobił, zaparzyła sobie kawę (trzecią tego dnia) i z filiżanką, z którą nie rozstawała się od wielu lat, usiadła na tarasie otoczonym pokrzywami i kępami zdziczałych bzów.
Powoli się uspokajała. Nic tak nie działa łagodząco na system nerwowy jak zieleń. A jeszcze w tylu odcieniach! Przecież tego pragnęła. Do tego dążyła. _Splendid isolation._ Uśmiechnęła się. Tu posadzę róże, postanowiła. Pnące. Nad kolorem jeszcze się zastanowię - byleby pachniały i chciały się piąć po drewnianej pergoli. Bez gorączkowego pośpiechu, metodycznie będę remontowała pałac i porządkowała otoczenie. Żeby doprowadzić całość do wymarzonego stanu, musiałaby żyć jeszcze co najmniej pół wieku, a więc do około stu dziesięciu lat w świetnym zdrowiu i kondycji. Czyli tym ogromem pracy podzieli się ze swoim następcą. Nie miała dzieci. Zapisała majątek Małgosi, córce swojej siostry. Nawet jeśli Gosia sprzeda pałac - to komuś, kto go pokocha tak jak ona. Była o tym przekonana.
Wyjęła z koszyka po dwie papryki w kolorach zielonym, żółtym i czerwonym. Podobnie jak w muzyce, we wszystko, co ją otaczało, starała się wprowadzić harmonię.
MAŁGORZATA
Nie udawaj, nie udawaj, wiem, że nie śpisz. Chcesz kawy? - Seweryn stał w drzwiach sypialni. Już był ubrany w jasne spodnie i granatową koszulę z krótkim rękawkiem.
- Idziesz gdzieś?
- Mówiłem ci.
- Podasz mi do łóżka?
- Proszę, proszę. W głowie jaśnie panience się przewróciło?
- Tak! - Naciągnęła kołdrę na głowę.
- Więc muszę ci przynieść.
- Kochany jesteś.
- Wiem. - Uśmiechnął się i poszedł do kuchni. Seweryn miał jedną, podstawową zaletę, jakiej inni mężczyźni nie posiadali - w codziennym życiu domowym był równie uroczy i miły jak na zewnątrz, wśród znajomych i przyjaciół.
Uczyła się od niego. Jutro mija termin opłaty OC, ale brakuje mu stówy do rachunku? Nieważne. Kwota, którą ma w kieszeni, starcza na zakup białego storczyka w doniczce i butelki dobrego wina.
„Kochanie. Życie jest takie krótkie..." - przerywał jej protesty.
Zerknęła na zegarek. Miała jechać po Basię swoim żółciutkim autem, a potem razem do Radomia po Martynę i wio do Joanny na dwa dni. Uchwyciła metalowe pręty za głową i wyprężyła ciało. Jeszcze zdąży wziąć prysznic i wymodelować włosy. Seweryn ostrożnie dreptał z filiżanką i dzbanuszkiem oraz cukierniczką na srebrnej tacce. Małgorzata znała go już na tyle, by zdawać sobie sprawę, że przedstawienie pod tytułem: „Seweryn niesie dziewczynie kawę do łóżka" nie jest dla jednego widza. On również się podziwiał i wprawiał w dobry nastrój, a przy okazji najbliższe otoczenie. Lubiła go za to.
- Dzięki, pluszaczku - powiedziała, gdy ostrożnie ustawił tackę na brzegu nocnej szafki.
- Za dziękuję nic się nie kupuje. Proszę o całusa. - Nadstawił policzek. Była z nim cały rok i ciągle ją bawił. Nie musiała udawać.
- Kiedy wracacie? - zapytał.
- Jutro.
- Poszalejecie.
- U Joanny nigdy nic nie wiadomo, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby było drętwo.
- Wiem. Lubię Joannę. Mniej Martynę. Nie mam pojęcia, jak wy możecie się ze sobą przyjaźnić. Ona jest twoim przeciwieństwem.
- Ty ją wprawiasz w zakłopotanie. Przy tobie jest taka nieśmiała.
- Może się we mnie podkochuje?
- Oczywiście. Wszystkie się w tobie podkochują.
- Dziwię się tym waszym spotkaniom. Aktorka, księgowa i nauczycielka. O czym rozmawiacie? Co was łączy?
- Młodość, kochanie. Przeszłość.
- Przeszłość jest bez znaczenia. To jakby brać udział w stypie na własnym pogrzebie.
- Seweryn, ty inaczej patrzysz na przeszłość, bo żyjesz intensywnie i masz dokładnie zaplanowane najbliższe dwadzieścia lat. Zresztą jesteś już stary i pewnie spoglądanie za siebie, w te dale dalekie cię przeraża.
- No, no! - Pogroził jej palcem.
- Żartowałam. Co to jest pięćdziesiąt parę lat. - Upiła łyk. - My, dziewczyny, po prostu się lubimy. I rozumiemy.
- Bawcie się dobrze. - Seweryn pomachał jej i wyszedł.
Odczekawszy chwilę, aż usłyszy ciche plaśnięcie drzwi od windy, Małgorzata wyskoczyła jednym susem z łóżka. Miała w sobie tyle energii! Dawno nie czuła się tak młodo i pewnie. Zanim weszła pod prysznic, popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Jest dobrze, stwierdziła. Naturalna blondynka z niebieskimi oczyma, jak matka, Joanna i babka. Typ urody pojawiającej się i znikającej. Musiała ją precyzyjnie podkreślać, a raczej wydobyć spod niezbyt klasycznych rysów twarzy. Najbardziej była niezadowolona z włosów. Miały ładny kolor, nie musiała ich farbować, lecz dałaby wiele, by zgęstniały. Dostała od Joanny dwa słoiki zmielonej pokrzywy na spirytusie i codziennie dodawała po łyżeczce do herbaty, ale jeszcze nie zauważyła efektów.
Figurę miała bez zarzutu. Idealne proporcje. „Jesteś moją wiolonczelą" - mruczał Seweryn jeszcze godzinę temu, wędrując palcami od siodełka pod pachą, wzdłuż przęsła żeber i po łuku w dół do talii, lekko w górę po grani biodra, a potem znowu w dół do uda i do kolana. Tu się zatrzymał i muskał opuszkami palców miękką drugą stronę kolana. Jak wiele kobiet wie, ile tam ukrytych jest rozkoszy? A w uchu? Za uchem? A po wewnętrznej stronie ud? Seweryn wiedział. Był wybitnym wiolonczelistą i cudownie grał na kobiecym ciele, które nie miało przed nim żadnych tajemnic. I nie żałował czasu. Godzina, dwie...
Dłoń przeciętnego mężczyzny, gdy już znajdzie się na biodrze kobiety, czym prędzej na skos przez brzuch podąża między uda, by je rozchylić. I facet śmie nazywać to grą wstępną. Kilka sekund, a jeśli bardziej zależy mu na kobiecie - minut.
Jednak nie z powodu seksu Małgorzata odeszła od Kuby i zamieszkała z Sewerynem. Byłby to powód zbyt mizerny.
Zycie z Kubą smakowało jak rozgotowany makaron w nieosolonej wodzie. Pobrali się z wielkiej miłości, ale po dwóch latach zrobiło się mdło, nijako. Kuba był za miękki, za dobry i nic nie potrafiło wyprowadzić go z równowagi. A Małgorzatę wkurzało, gdy widziała, z jaką ochotą wszyscy korzystają z jego dobroci.
Kiedy się urządzili w nowym mieszkaniu, zaprosili znajomych, którzy podobnie jak oni mieli wielki dług w banku i apetyt na życie. Małgorzata jeszcze szykowała sałatki, piekła szaszłyki i czegoś jej zabrakło, więc wysłała Kubę do sklepu po żółty ser.
Poszedł i go wcięło. Po kilku godzinach okazało się, że na schodach spotkał sąsiadkę - starszą panią (w tym bloku z lat siedemdziesiątych mieszkało dużo starszych ludzi), która mu się pożaliła na kłopoty ze spłuczką przy sedesie. Wciąż płynęła woda, a licznik się kręcił. Był już hydraulik, coś poprawił i nie płynęła, a teraz znowu. Czyby nie spojrzał?
Oczywiście wszedł do mieszkania, rozłożył spłuczkę, obejrzał, oczyścił przerdzewiałe siteczko, złożył i czekał, czy woda nie cieknie. Nie ciekła, dopóki zbiornik się nie wypełnił. Kuba jeszcze coś majstrował, wodę co chwila spuszczał, starszej pani chciało się już płakać. Zaczął ją przekonywać, żeby jednak kupiła nową spłuczkę, bo w tej już ze starości nie trzymają uszczelki. A jak sobie starsza pani poradzi? Rzecz niby lekka, ale niewygodna, a sklep hydrauliczny daleko - wie gdzie, lecz najpierw trzeba tramwajem, a potem autobusem. Gdyby syn mieszkał w Warszawie, na pewno by jej kupił i zainstalował, ale niestety wyjechał. Do Ameryki. Co Kuba miał zrobić? Wrócił do mieszkania po kluczyki od samochodu, nawet nie powiedział, że dokądś jedzie, Małgorzata szuka w kuchni sera, gdzie ser, sera nie ma. Przyszli goście, posiedzieli, pogadali, pytają oczywiście o gospodarza. „Wysłałam go po ser już ze trzy godziny temu" - półżartobliwie powiedziała Małgorzata, ale szlag ją trafiał. Goście ubawieni, bo co jak co, ale trzeba się nabiegać po Warszawie, żeby ser żółty znaleźć. Jakiś specjalny gatunek? Nie, zwykły... Dawniej faceci wyskakiwali do kiosku po zapałki i ślad po nich ginął, a teraz widocznie bardziej trendy jest ser. Wreszcie Kuba wrócił i wszyscy chórem pytają, czy udało mu się kupić ser, a on stanął zaskoczony w drzwiach. Nie, nie kupił. Zapomniał. Chciał zawrócić i pobiec po ten nieszczęsny ser, ale już niepotrzebnie - Małgorzata wysłała na dół do sklepiku chłopaka Sylwii.
Mimo że Kuba do pracy szedł zawsze na ósmą, a ona często na dziesiątą, jedenastą albo dopiero wieczorem - on biegł rano po świeże bułeczki i często zostawiał jej naszykowane kanapki na stole w kuchni przykryte odwróconą salaterką.
Kiedyś postanowili pojechać na wakacje do Włoch. Pozwiedzać, powłóczyć się. Małgorzata odebrała z biura podróży bilety i postanowiła jeszcze wybrać się na zakupy do Złotych Tarasów. Chciała mieć ze dwa, trzy ciuchy zupełnie nowe. Wzięła do przymierzalni spódnicę i dwie sukienki. Jedna sukienka była za duża, więc Małgorzata na moment wyszła, by ją wymienić na mniejszą. Gdy wróciła, nie było torebki. Klucze do mieszkania, spora gotówka, dwa bilety lotnicze, dokumenty. Po złodzieju ani śladu. Ochroniarz znalazł torebkę w damskiej toalecie, ale pustą.
Zamiast wymarzonej podróży - piętrowe kłopoty: siedzenie w policyjnym komisariacie, blokowanie w banku kont, dorabianie kluczy, wyrabianie nowych dokumentów. Koszmar.
Kuba musiał zwolnić się z pracy, bo gdy ona biegała po urzędach, on pilnował domu, dopóki nie przyszedł ślusarz i nie wymienił zamków. Musieli pożyczyć pieniędzy, żeby mu zapłacić. A gdy wróciła przygotowana na słuszny gniew męża, nie usłyszała nawet kilku ostrych słów. Przytulił ją i pocieszał. „Nie martw się, kochanie. Jeszcze nieraz pojedziemy do Włoch. Zdarza się. Każdemu chociaż raz w życiu przytrafia się taka przygoda w najmniej oczekiwanym momencie. Trudno. Najważniejsze, że jesteśmy zdrowi i cali". Głaskał ją po głowie i uspokajał łagodnie, a ona czuła, jak wzbiera w niej gniew. Najbardziej ją wkurzył tym zdrowiem i że są cali. Jaki związek z jej bezmyślnością i głupotą miało ich zdrowie oraz że są cali? Rozpłakała się. Gdyby na nią nakrzyczał, byłoby jej lżej. Kuba jakby naruszał naturalną równowagę w przyrodzie i dlatego jego bezwarunkowa dobroć nie rozbrajała jej, tylko irytowała. I jeszcze musiała ukrywać, że ją wkurza. Bo jak można być złym na czyjąś dobroć? Właśnie.
Wyszła na balkon. Nad Warszawą włoskie niebo. W stronę klatki zmierzała sąsiadka w bluzeczce bez rękawków,
przekomarzająca się z brązowym jamnikiem, który nie miał jeszcze chęci wracać do domu. Zapowiadał się piękny dzień.
JOANNA
Nie było łatwo zostać właścicielką pałacu. Poznała machinę aparatu państwowego w powiecie. Szybko się przekonała, że powiatowy urzędnik siedzi niby za biurkiem, niby załatwia sprawy państwowe, obywatelskie w terenie, ale tylko z pozoru. Owszem, siedzi, owszem, za biurkiem, ale otoczony jest pszenno-buraczanym wałem usypywanym niezmordowanie od zakończenia drugiej wojny światowej do chwili obecnej przez szwagrów, stryjów, synów, wnuków. Można wspiąć się na najwyższy mur i spuścić po linie lub skoczyć, można w nim młotem wybić otwór. A na ruchomy wał z buraków, kartofli i ziarna nie sposób się wdrapać ani tym bardziej wykopać w nim tunelu. O, jakże szybko i boleśnie przekonała się o tym Joanna!
- Po co pani ten kłopot? - dopytywał się życzliwie wójt gminy w gabinecie wyłożonym sosnową boazerią.
- Nie zależy panu, żeby uratować zabytek na waszym terenie?
- Jakby się dało, już dawno by ktoś wyremontował. Ostatni właściciel umarł i nie zdążył odzyskać, a pani myśli, że zdąży? - Popatrzył na nią ze złośliwym błyskiem w oku spod krzaczastych rudawych brwi.
- Jeszcze nie jestem taka stara, może zdążę.
- Żeby pałac należał do gminy albo do skarbu państwa, sprawa byłaby prosta, a tak? - Wójt rozłożył ramiona, robiąc bezradną minę. - By się ogłosiło przetarg, by się zgłosili z ofertami albo i nie, by pani wygrała, zapłaciła i już.
- I nie można ustalić, kto jest właścicielem pałacu?
- O to się rozchodzi, że nie.
- Nie wierzę. Wójt się roześmiał.
- Niech pani da sobie spokój.
- Przecież tam szkoła rolnicza jeszcze kilka lat temu była, więc musiała podlegać pod Ministerstwo Oświaty.
- Szkoła tak, ale nie budynek. Pałac dzierżawili od Lasów Państwowych.
- No! A jednak!
- Nie, nie. Lasy Państwowe niby są właścicielami, ale niezupełnie. Nie mają aktu własności ani wpisu do księgi wieczystej, ale żeby im odebrać, musieliby się zrzec dobrowolnie i sądownie, bo przez zasiedzenie stali się właścicielami, choć nie chcą.
- Inaczej się nie da im odebrać?
- Tak, sądownie. Ale wie pani, jaki to kłopot? Kto się ma tym zająć? Urzędnicy i tak mają pełne ręce roboty bez pałaców. A jaki koszt! Tym bardziej że wtedy i Agencja Rolna by się upomniała, i nie wiadomo, co sąd postanowi, a koszty gmina by poniosła. I po co to nam? Mamy inne wydatki.
- Lepiej żeby pałac się rozpadł?
- Ja tego nie powiedziałem. - Uniósł do góry ręce, chyba żeby pokazać Joannie, jakie ma czyste.
Joanna wybrała się do posła z tutejszego okręgu. Potargany bober siedział za biurkiem pod portretem Wincentego Witosa. Nie znał jej, nie wiedział, kim jest, jej nazwisko nic mu nie mówiło. Uprzejmie uśmiechnięty zaproponował kawę czy herbatę, a Joanna od razu, że chce pałac.
- Żeby położony był przy trasie, w dobrym miejscu, ktoś by już dawno się nim zajął, proszę pani. Mamy tu swoich biznesmenów. Jeszcze jak był w całkiem dobrym stanie, zrobiłoby się restaurację, motel, obok stację benzynową, ale w takiej odległości od głównych tras? Niech się pani nie pakuje w kłopoty, bo zdrowia szkoda.
Zrozumiała. Gdyby pałac leżał w dogodniejszym miejscu, „po trasie", jakiś szwagier czy wujenka już by się tam zakrzątnęli.
- Pałacu nie szkoda?
- Czas robi swoje. Jedno się rozpada, buduje się nowe. Za te pieniądze, co trzeba wpakować w remont, pani postawiłaby sobie dwa nowe pałace. Dobrze pani radzę. Widzi pani, jak nasza wieś się zmienia? Jakie ludzie domy budują?
- Co zależy od samych ludzi, zmienia się, ale co od was, popada w ruinę.
- Ten pałac to żaden zabytek. - Nasypał do szklanki z kawą trzy łyżeczki cukru. - Ledwo z początków dwudziestego wieku. W innych gminach prawdziwe perły się rozlatują, co komunę nawet przetrwały - dworki, pałace, zamki, i nikt się nie przejmuje. Z siedemnastego, osiemnastego wieku. Może by pani gdzie indziej poszukała jakiegoś zabytku, gminy chętnie się pozbywają, dobrze pani radzę.
Zrozumiała, że terenowa władza traktuje zabytkowe obiekty jak pryszcz na kartoflanym nosie pięknego polskiego krajobrazu.
- Dlaczego Witos tu wisi nad panem? Poseł odwrócił się i zadarł głowę.
- Patron nasz. Ojciec założyciel.
- Macie coś wspólnego z przedwojennym PSL „Piast"?
- Oczywiście! - Bober aż poczerwieniał na twarzy. -O! - Wyciągnął do niej rękę z broszurką o podstawach programowych swojej partii. - Niech pani poczyta i sama się przekona.