Wyspa niespodzianek - ebook
Wyspa niespodzianek - ebook
Angielska lekarka Rebecca Flynn ma za sobą rozstanie z narzeczonym. Czego może oczekiwać, udając się na długie wakacje na karaibską wyspę? Plażowania, wspaniałych widoków i egzotycznych potraw? Ciszy i spokoju? Tańców na plaży przy świetle księżyca? A może kogoś pozna? Bo raczej nie spodziewa się, że zaginie jej bagaż, że przeżyje tropikalną burzę i w końcu trafi do szpitala. Pod opiekę Cade’a, wspaniałego lekarza...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2828-2 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nareszcie. Gdy długi na ponad osiemnaście metrów katamaran płynnie ustawił się przy nadbrzeżu portu, Rebecca westchnęła z ulgą. Z pokładu dobiegły ją nastrojowe dźwięki kalipso i od razu poczuła się lepiej. Długo i cierpliwie czekała w kolejce, prawie mdlejąc od upału, ale się doczekała. Przed nią ostatni etap podróży na przepiękną karaibską wyspę St Marie-Rose.
Tuż przed nią jakiś mężczyzna na widok zbliżającego się statku rozprostował kości. Zauważyła go już wcześniej. Zresztą trudno byłoby go nie zauważyć. Stał nieco z boku – wysoki, muskularny, lekko opalony, wysportowany, w białym, podkreślającym szerokość ramion i rzeźbę mięśni T-shircie i jasnych spodniach typu chino. Przedtem rozglądał się dookoła, taksując wzrokiem otoczenie, ale teraz wyglądał na zamyślonego, co wyróżniało go spośród podnieconego przybiciem statku do nadbrzeża tłumu kolejkowiczów.
Być może poczuł na sobie jej wzrok, bo nagle odwrócił się i popatrzył na nią. Ich spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały. Otaksował jej smukłą, acz niepozbawioną apetycznych krągłości sylwetkę oraz opadającą na ramiona burzę loków w kolorze miedzi. Przez chwilę wyglądał na oszołomionego, jakby trudno mu było oderwać od niej oczy.
Poczuła, że robi jej się gorąco. Odwróciła wzrok, zakłopotana faktem, że została przyłapana, jak się na niego gapi. Ale to było silniejsze od niej, on miał w sobie coś takiego… Pomyślała, że raczej nie wygląda na wyluzowanego w pogoni za słońcem turystę.
Zresztą o niej można by powiedzieć to samo. Nie była entuzjastką podróży, ani trochę. Pół doby unieruchomienia w samolocie, potem pęd taksówką do tego portu… Dobrze, że został jej już tylko ostatni odcinek do przebycia. Przynajmniej taką miała nadzieję.
Było już późne popołudnie, dobrze byłoby przed nocą dotrzeć do domu. Przy odrobinie szczęścia zastanie tam swoją siostrę Emmę, która z pewnością zgotuje jej serdeczne powitanie. Na tę myśl Rebecca ożywiła się. Dobrze będzie znów zobaczyć się z siostrzyczką.
Bo dotąd plan zawodził. Miała lecieć bezpośrednio, a tymczasem musi teraz czekać na prom, który przez wzburzone błękitne morze powiezie ją z tej – zresztą przepięknej i po tropikalnemu zielonej – Martyniki do właściwego celu podróży.
Kolejka zaczęła powoli posuwać się do przodu.
– Wygląda na to, że nareszcie wejdziemy na pokład – odezwał się obok niej męski głos. – Uff, najwyższa pora!
Spojrzała na mówiącego. Prawie jej rówieśnik, wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Ona ma dwadzieścia sześć. Uśmiechnięty blondyn z niebieskimi oczami. Ubrany odpowiednio na upały – T-shirt i spodnie do połowy łydki. Do tego dobry humor – pewnie wraca z przyjaciółmi z jednodniowej wyprawy na Martynikę. Stojący obok trzej młodzi mężczyźni rozmawiali z ożywieniem.
– Prawda? – zwrócił się do niej, wskazując ręką statek. – A tak przy okazji, jestem William. William Tempest.
– Rebecca Flynn… – odrzekła cicho. – Mówią do mnie Becky.
– Cześć, Becky. Mam nadzieję, że na pokładzie jest jakiś bufet. Co byś powiedziała na coś do picia? Zapraszam. Nie, to nie podryw – wyjaśnił pośpiesznie. – Może w innych okolicznościach… Ale wyglądasz na lekko wykończoną, więc pomyślałem, że trzeba ci czegoś kojącego i poprawiającego nastrój. Może jakiś sok z lodem? Dają tu świetny miks pomarańczy i mango.
– Naprawdę?
A więc jej mizerna kondycja jest ogólnie widoczna. Ciekawe, jakie są jej oznaki? Rozgrzane policzki czy może przylepione do skroni spocone kosmyki? Powinna była jeszcze w samolocie upiąć włosy.
Nie wiedziała, czego można się spodziewać na pokładzie promu na Karaibach, ale po słowach Williama zwilżyła rozpalone wargi końcem języka.
– Coś chłodnego do picia… Bardzo mi się przyda – odezwała się po namyśle. – To trochę za duża przygoda jak na moje możliwości.
– Wakacje?
– Coś w tym stylu. Powiedzmy, że raczej trochę więcej niż kilka dni wolnego. Coś mi poszło nie tak i potrzebowałam wyjazdu.
– Naprawdę? Tak mi przykro. Ze mną jest podobnie, niedawno zerwałem z dziewczyną. Usiłuję zapomnieć, ale to nie takie łatwe.
– Owszem. Dobrze wiem, co czujesz.
Gawędząc przyjaźnie, weszli po trapie na pokład statku.
Jakie to dziwne… Od razu przypadł jej do gustu w czysto platoniczny, zupełnie nieszkodliwy sposób. Jej angielski dystans do ludzi gdzieś się zapodział, stopniał w tropikalnym słońcu.
Może uderzył jej do głowy karaibski klimat? A może rozluźniła się pod wpływem energetycznych rytmów dochodzącej z pokładu muzyki? Tak czy owak wszelkie zahamowania ustąpiły pod naporem wizji oszronionej szklanki z czymś do picia. Cokolwiek by to miało być.
William rozejrzał się.
– Gdzie chcesz usiąść? Pod pokładem czy może wolisz mieć widok na morze?
– I jedno, i drugie – uśmiechnęła się. – Nasiedziałam się w samolocie, teraz z chęcią rozprostuję nogi, pochodzę z miejsca na miejsce, pooddycham świeżym powietrzem.
– Brzmi to nieźle – przytaknął. – Przed nami godzinny rejs, więc będziemy mogli się lepiej poznać.
Był przyjacielski i otwarty. Rebecca szybko spostrzegła, że odpowiada mu tym samym, otwiera się jak kwiat w promieniach słońca. Co w tym dziwnego? W końcu przyznał, że jest po przejściach i ona może mu się odwdzięczyć własnymi zwierzeniami. To prostolinijny i towarzyski chłopak, czegóż chcieć więcej?
– Co cię tak zdołowało? – zapytał.
– No, parę spraw. Zachorowałam i mój chłopak się z tym nie wyrabiał.
– A to gnida. To musiało być dla ciebie ciężkie.
– Było…
Między nią a Drewem psuło się już od jakiegoś czasu. Dużo ją to wszystko kosztowało… Na to nałożyły się kłopoty zdrowotne. Miała operację wyrostka, wywiązały się komplikacje. Zapalenie otrzewnej omal jej nie zabiło, ale Drew nie okazywał jej najmniejszego wsparcia. Wylądowała w szpitalu, dwa tygodnie spędziła na oiomie.
Ale to nie był koniec problemów. Lekarze oznajmili jej, że może być bezpłodna, bo stan zapalny spowodował zrosty w jamie brzusznej. Dowiedziawszy się o tym, Drew ją rzucił. Była załamana, przytłoczona wszystkim, co ją spotkało. Jak dać sobie radę ze świadomością, że nigdy nie zostanie się matką?
Na to pytanie do dziś szukała odpowiedzi.
To była rozpaczliwa walka. Może więc przyszedł moment, aby wraz ze zmianą scenerii dać sobie trochę luzu? Nieważne, że zdecydowała się zawierzyć akurat Williamowi – on będzie przy niej tylko przez krótki czas.
Znalazła miejsce na jednej z ławek pod markizą, postawiła podręczną torbę na podłodze, a William poszedł po drinki. Za kontuarem pośrodku pokładu młodzieńcy o śniadej karnacji uwijali się, siekając owoce najrozmaitszego sortu – pomarańcze, melony, marakuje, limonki. Stały tam termosy z gorącymi napojami oraz dozowniki z sokami i automaty z chłodzoną wodą. Podkręceniu wakacyjnej atmosfery służyły rozstawione na pokładzie w rozsądnym zagęszczeniu palmy w donicach.
Mężczyzna, któremu wcześniej przyglądała się w porcie, stał teraz przy barierce z założonym rękami i spoglądał na morze. Gdy włączono silnik, spojrzał w jej kierunku i dostrzegł, jak William wręcza jej wysoką szklankę wypełnioną zmrożonym sokiem.
Jego wzrok był niemal posępny, jakby przeszkadzało mu, że kręci się koło niej ktoś inny. Ale to przecież nie może być prawdą?
Z niejasnych powodów widok tego mężczyzny ją niepokoił. Może fakt, że trzymał się zawsze na uboczu, przywodził jej na myśl Drewa? Chociaż jej były nie dysponował tak imponującą posturą ani władczym spojrzeniem.
– Nim się nie przejmuj – odezwał się William, który musiał zauważyć jej zaniepokojone spojrzenie.
– A ty go znasz? – spytała zdziwiona.
– To mój kuzyn – potwierdził chłopak. – Był na Martynice w interesach. Teraz pewnie musi wszystko przetrawić na osobności.
– Aha, rozumiem… – Zmarszczyła brwi, usiłując zapomnieć o facecie i skupić uwagę na Williamie, z którym chętnie kontynuowałaby niezobowiązującą pogawędkę.
Był dobrym kompanem. Zabawny, dowcipny. W którymś momencie poderwał ją nawet do tańca przy rytmicznej, płynącej z pokładowych głośników muzyce.
Do reszty pasażerów, którzy od jakiegoś czasu poruszali się tanecznym krokiem, dołączali też koledzy Williama. Rebecca przekomarzała się z nimi, śmiała w głos, szczęśliwa, że chociaż na chwilę może się zrelaksować. Potrząsała włosami, spódniczka wirowała wokół jej ud. Od dawna nie czuła się tak swobodnie.
Gdy wybrzmiała ostatnia piosenka, z przyjemnością wsłuchiwała się w szum unoszących statek fal.
– Może postoimy przez chwilę przy barierce? – zaproponował William.
Zgodziła się i z lubością wystawiała twarz na powiew chłodnej bryzy.
Stojący obok niej William nagle otoczył ją ramieniem i wskazał palcem miejsce, gdzie w pewnej odległości od statku dokazywało w krystalicznie czystej wodzie stadko delfinów.
Po karku przeszło jej coś w rodzaju ciarek i niespokojnie rozejrzała się. Mężczyzna przy barierce patrzył w jej stronę. Skinął jej głową, mrużąc oczy od słońca. Celowo się na nią gapi? A może obserwuje raczej Williama?
– Czy się jeszcze kiedyś zobaczymy? – Głos Williama przerwał jej dociekania. – Moglibyśmy się spotkać od czasu do czasu. Nie zrozum mnie źle. Wiem, że nie szukasz teraz nikogo, ja zresztą też, ale coś nas łączy. Oboje zostaliśmy zranieni, więc może moglibyśmy się zaprzyjaźnić?
– Bardzo chętnie.
Dobrze będzie mieć tu jakąś bratnią duszę.
Popatrzyła na błękitną wodę. Wyspa St Marie-Rose przybliżała się coraz szybciej. Wabiła pokrytymi zielenią górami, rozsianymi na pagórkach malowniczymi białymi domkami w cieniu drzew. Cudowne zaproszenie do złożenia wizyty.
– Gdzie będziesz mieszkała? – zapytał.
– W Zatoce Tamaryndowców. Moja siostra wynajmuje tam dom… no może raczej chatę. Miała szczęście. Miejsce jest zaciszne, tuż przy małej prywatnej marinie. Właścicielem jest jej znajomy.
Zmarszczył brwi.
– To zupełnie gdzie indziej niż ja. My z kolegami wynajmujemy mieszkanie na północy wyspy. Chociaż… – Twarz mu pojaśniała. – To wcale nie jest tak daleko. To nieduża wysepka. Można ją przebyć wzdłuż i wszerz w ciągu dwóch-trzech godzin. – Wyraźnie poweselał. – W Zatoce Tamaryndowców nie ma tak dużo barów czy klubów. Na pewno cię znajdę. A może dasz mi swój telefon? Postaram się cię pocieszyć. – Uśmiechnął się cierpko. – To znaczy… Cholera, chyba będziemy musieli pocieszać się nawzajem.
Kiwnęła głową i uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale do niczego nie miała zamiaru się zobowiązywać. Nie miała nic przeciwko temu, by trochę się zabawić – byłoby miło. Ale przyjechała głównie po to, żeby spędzić czas z Emmą.
Katamaran dobijał do brzegu, ludzie przygotowywali się do opuszczenia go. Jednym z pierwszych wysiadających okazał się kuzyn Williama.
William pomógł jej nieść torbę. Rebecca przystanęła na chwilę i z radością przyjrzała się linii brzegowej zatoki z szerokim pasem piaszczystej plaży i wyciągającymi się ku słońcu palmami, których zielone pióropusze powiewały na lekkim wietrze.
– Trafisz do siostry? – spytał William, gdy stali w tłumie pasażerów. – Zatoka Tamaryndowców jest o jakąś godzinę jazdy w kierunku południowym. – Troszczył się o nią, świadomy jednocześnie, że tuż obok czekają na niego koledzy. – Znajdę ci taksówkę. Albo jeszcze lepiej poproszę kuzyna…
– Nie, proszę, nie rób tego – przerwała mu pośpiesznie. – Nie martw się o mnie. Dam sobie radę. Idź do kolegów. Cieszcie się resztą wakacji.
– Okej… Ale jesteś pewna?
– W zupełności.
Oddalił się z ociąganiem, a ona zaczęła rozglądać się za wolną taksówką. Jakiś człowiek wcisnął jej do ręki ulotkę reklamującą wycieczki statkiem na pobliskie wyspy. Rzuciła na nią okiem. Z promu ciągle wysiadali nowi pasażerowie i podchodzili do czekających samochodów.
– Pomogę ci, lady, dobra? – odezwał się do Becky jakiś atletycznie zbudowany ciemnoskóry mężczyzna. – Ty potrzebujesz pomoc przy twoja torba, tak?
– Nie, nie, dzięki – odpowiedziała z niepewnym uśmiechem. Biura podróży ostrzegały przed oszustami i choć facet wygląda niewinnie, trzeba się mieć na baczności. Może gdzieś tam ma samochód, ale jego maniery nie wskazywały, by mógł być legalnym taksówkarzem. – Dam sobie radę, naprawdę.
Niestety, dużej walizki nie odebrała jeszcze z samolotu, ale miała przy sobie bagaż podręczny – sporą torbę.
Facet pokręcił głową.
– Ty mi dajesz pieniądz, ja ci noszę torby – powiedział i schylił się, by złapać uchwyty.
– Nie, nie, proszę tego nie robić… Dam sobie radę – powtórzyła, ale on jej nie słuchał.
– Zajmę się tym. Dla ciebie – powiedział.
– Nie… Wolałabym, żebyś tego nie robił.
Próbowała chwycić torbę, ale facet był szybszy. Z trudem złapała oddech. Co ma zrobić? Krzyczeć? Zadzwonić po ochronę? Gdzie tu, u licha, znaleźć ochronę?
Gdy spłoszone myśli przebiegały jej przez głowę, posępny mężczyzna z promu ruszył w jej kierunku. Podszedł do intruza tak szybko, że nie zdążyła mrugnąć okiem. Wyrwał mu jej torbę z ręki. Był tak zwinny, że nie mogła wyjść ze zdumienia, widząc to perfekcyjnie zbudowane ciało w akcji.
Jego stalowe spojrzenie rzucone młodemu człowiekowi było jak klinga.
– Pani chyba wyraźnie powiedziała, że nie chce twojej pomocy. A teraz ja ci mówię: zostaw ją w spokoju.
Nie ulegało wątpliwości, że nie żartuje. Świadczył o tym szorstki ton oraz ruch opalonej, masywnej szczęki. Nawet Rebecca – w końcu tylko niewinna obserwatorka – poczuła się nieswojo.
– Okej, okej. – Ciemnoskóry młodzieniec podniósł do góry dłonie w geście poddania i się wycofał. – Nie chciałem jej zrobić nic złego. Już sobie idę.
Spuścił z tonu, kompletnie zaskoczony pojawieniem się nieoczekiwanego oponenta.
– Już nie będzie pani niepokoił – mruknął wybawca Becky, patrząc za oddalającym się intruzem.
– Też tak myślę – odparła, ostrożnie rzucając nieznajomemu wdzięczne spojrzenie. – Dziękuję. Właśnie się zastanawiałam, czy kręcą się tu jacyś ochroniarze. Pewnie nie. Jest dosyć spokojnie.
– Zazwyczaj jest. – Mężczyzna skrzywił się. – Ale wszędzie można znaleźć miłośników dodatkowego dochodu, nieważne czy do końca legalnego.
– Pewnie tak – odrzekła, wachlując się trzymaną w ręku ulotką, bo jakoś znów zrobiło się gorąco.
Jak on to robi, że zachowuje chłód i opanowanie? Pewnie po prostu jest przyzwyczajony do tutejszych realiów.
– A tak przy okazji, jestem Cade – przedstawił się, wyciągając w jej kierunku dłoń. – Kuzyn Williama. Może o mnie wspomniał.
Uścisk miał bardzo mocny. Przy takim człowieku można czuć się bezpiecznie.
– Rebecca – odpowiedziała. – Tak, wspominał. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Spojrzał na nią uważnie. – Niechcący podsłuchałem fragment waszej rozmowy z Williamem. Mówiłaś, że zatrzymałaś się w Zatoce Tamaryndowców, a ja właśnie jadę w tym kierunku. Mieszkam na wzgórzu nad zatoką. Mogę cię podwieźć, jeśli chcesz.
– Hmm… Nie, dzięki, poczekam na taksówkę. Nie chcę, żebyś nadkładał drogi.
Poza wszystkim w ogóle go nie zna. Dlaczego miałaby mu powierzyć swoje bezpieczeństwo?
– To może potrwać… – przestrzegł, omiatając wzrokiem jej sylwetkę. – A w dodatku, jeśli mam być szczery, samotna kobieta, w dodatku piękna, może wzbudzać niepożądane zainteresowanie. Jak już zresztą zdążyłaś się przekonać.
Z kieszeni wyjął wizytówkę, którą podał jej ze słowami:
– Może to cię uspokoi.
Doktor Cade Byfield, specjalista medycyny ratunkowej, Szpital Mountview, St Marie-Rose.
– Wszyscy mnie tu znają – dodał. – Często jeżdżę na Martynikę i z powrotem. Możesz o mnie zapytać funkcjonariuszy w porcie.
To zabrzmiało wiarygodnie. Widziała zresztą, jak któryś z portowych urzędników chwilę temu skinął mu głową na powitanie.
– Lekarz? – zapytała cicho. – Mieszkasz tu?
– Przynajmniej od kilku lat – przytaknął. – Pochodzę z Florydy, ale moi rodzice osiedlili się tu jakiś czas temu. A ty? – Spojrzał na nią pytająco.
– Jestem Angielką. Z niewielkiego, ale tętniącego życiem miasta w Hertfordshire.
– Ach tak, nawet chyba rozpoznaję po akcencie. – Uśmiechnął się i wskazał mur okalający port. – Tam stoi mój samochód. Pójdziemy? Obiecuję, przy mnie nic ci nie grozi.
– Okej.
Położył rękę u nasady jej pleców, co przyprawiło ją o lekki dreszcz. Starała się o tym nie myśleć. Taka ciepła silna dłoń i jej właściciel tuż obok…
– Przydałbyś się w samolocie, którym tu leciałam – mruknęła, gdy szli nadbrzeżem.
– Naprawdę? A co się stało?
– Musieliśmy zboczyć z kursu i lądować na Martynice, bo ktoś zachorował. Facet siedział blisko mnie, po drugiej stronie przejścia, widziałam, jak zasłabł. Wyglądał jak trup, blady, jak z wosku. Pilot drogą radiową wezwał karetkę, która czekała, jak wylądowaliśmy.
Cade spochmurniał.
– Sprawa musiała być poważna. Co mu było? Wiesz może?
Przytaknęła ruchem głowy.
– Skarżył się na ból w klatce piersiowej, promieniujący do uszu i dziąseł. A potem stracił przytomność. Chciałam mu zbadać puls, ale niczego nie mogłam wyczuć.
– To mi wygląda na zawał – powiedział, rzucając jej szybkie zatroskane spojrzenie. – Co się dalej działo?
– Wszyscy wokół spanikowali – odparła, krzywiąc się. – Ja rozpoczęłam masaż serca, a stewardesa poszła po przenośny defibrylator. Udało nam się ustabilizować rytm serca i zapewnić dopływ krwi do narządów wewnętrznych. – Wargi zaczęły jej drżeć, gdy to mówiła. – Myślałam, że wszystko będzie dobrze, ale wtedy nastąpiło załamanie, serce zaczęło bić nieregularnie, a nawet się na chwilę zatrzymało.
Cade wstrzymał oddech.
– Musiał być w bardzo złym stanie. A ty się na pewno nieźle przestraszyłaś.
– Fakt, bardzo się martwiłam – przyznała – ale też jestem lekarzem, doświadczenie robi swoje. Na szczęście w apteczce mieli adrenalinę, więc podałam mu ją dożylnie. I zaczął dochodzić do siebie.
– Specjalizujesz się w ratownictwie? – zapytał z zaciekawieniem.
– Nie, jestem pediatrą.
– W szpitalu, czy jesteś lekarzem rodzinnym?
Zbliżali się do samochodu. Był to SUV, ciemnoczerwony metalik o opływowych, choć jednocześnie solidnych kształtach. Zapewne daje sobie radę w każdym terenie.
– Pracowałam na oddziale noworodków – odrzekła cicho – ale teraz, prawdę mówiąc, zrobiłam sobie dłuższy urlop od medycyny w ogóle.
No bo jak mogłaby codziennie chodzić do pracy, gdzie jak wiadomo, będzie miała wokół siebie mnóstwo dzieci, wiedząc jednocześnie, że sama nie będzie mieć własnego? To był dojmujący ból.
– Przynajmniej takie miałam przekonanie, dopóki nie wsiadłam do tego samolotu. Potem musiałam chwilowo zmienić plany.
Otworzył jej drzwi od strony pasażera i gestem zaprosił do środka. Twarz miał ciągle zatroskaną.
– A więc samolot nie lądował na Martynice zgodnie z planem? Dlaczego w takim razie nikt nie zadbał o to, żebyś doleciała tu, na miejsce? Przecież to lepsze, niż tłuc się promem.
– Być może. Ale następny planowy lot miał być dopiero jutro rano.
Była wdzięczna, że nie zapytał, dlaczego zrobiła przerwę w karierze zawodowej. Pewnie po prostu założył, że zapragnęła dłuższego wypoczynku.
– Personel pokładowy musiałby wziąć nadgodziny – wyjaśniała – w dodatku źle nadano mi bagaż. Nie chciałam robić afery. Zależało mi, żeby jak najszybciej dotrzeć do siostry. Ciekawe, gdzie jest teraz moja walizka. Pewnie leci gdzieś na Barbados. Wypełniłam wszelkie możliwe formularze, więc pewnie wkrótce ją odzyskam.
– No to podróżowałaś z przygodami – zauważył, siadając za kierownicą i zapalając silnik. – Miejmy nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej.
– Tak, na wszystko trzeba patrzeć od najlepszej strony, prawda? – Rozsiadła się wygodnie na luksusowej tapicerce i poczuła na policzkach powiew włączonej klimatyzacji. – O, jak dobrze.
Spojrzał na nią z ukosa.
– Jak długi pobyt planujesz?
– Na początek trzy miesiące, a potem może jeszcze przedłużę. Tylko będę musiała znaleźć jakąś robotę. To na razie nic pilnego. Zastanawiam się nad zmianą specjalizacji. A może w końcu zdecyduję się po trzech miesiącach wrócić? Na razie chcę spędzić trochę czasu z Emmą, moją siostrą. Pracuje tu w zespole pielęgniarek, ma umowę na czas określony. – Becky posmutniała. – Jak byłam na statku, przysłała mi esemesa, że wezwano ją w pilnej sprawie. Mam nadzieję, że wróci w miarę szybko.
Zerknął z troską, po czym znów patrzył na szosę.
– A skoro już mowa o pracy. To dziwne, że na tak wczesnym etapie kariery robisz sobie długą przerwę. Nie każdy może sobie na to pozwolić. Pewnie mnóstwo ludzi ci zazdrości.
W głębi duszy skrzywiła się. Co to ma być? Zawoalowana krytyka? Pewnie obserwując, jak świetnie radzi sobie na niwie towarzyskiej, gawędząc swobodnie z jego kuzynem, zdefiniował ją sobie jako bogatą zblazowaną dziewczynę, która szuka wrażeń.
– Może i zazdroszczą. Masz rację, dobrze jest mieć pieniądze, bo one umożliwiają wybór. Ale ja nie określiłabym siebie mianem szczęściary, zapewniam cię – odparła. – Kiedy miałam dwanaście lat, straciłam rodziców. Zostawili pieniądze w funduszu powierniczym, dla mnie i dla siostry. Miałyśmy więc pewien komfort, ale wolałabym, żeby nadal byli przy nas. Wychowywali nas wujostwo. Byli dla nas dobrzy, ale mieli też pod opieką dwie własne córki. To musiało być dla nich trudne.
– Domyślam się. Bardzo mi przykro. Nie szkoda ci było ich opuścić i przyjechać tu? – spytał, obserwując ją przez krótką chwilę.
– Tak, tęsknię za nimi, szczególnie za kuzynkami. Ale cóż, wszystkie jesteśmy już dorosłe, każda ma własne życie. – Na chwilę zamilkła, rozmyślając. – Miałyśmy szczęście, nie rywalizowałyśmy między sobą, nie zazdrościłyśmy sobie. Byliśmy kochającą się rodziną. Ciotka i wujek wykonali kawał dobrej roboty.
– Czwórka przychówku. Dom musiał być gwarny, co?
– Owszem, czasami aż za bardzo. Szalałyśmy, było mnóstwo radości. Wakacje, rodzinne pikniki, no i w ogóle cały czas spędzaliśmy wspólnie.
– Mnie ominęły takie doświadczenia – powiedział z nutką żalu w głosie. – Byłem jedynakiem. Może dlatego tak bardzo cenię sobie przyjaźń kuzynów. Jesteśmy bardzo blisko, trochę jak bracia.
– Naprawdę? – Spojrzała na niego zaciekawiona. – Nie odniosłam takiego wrażenia. Na promie trzymałeś się na uboczu, zero kontaktu w Williamem. On powiedział, że na Martynice byłeś w interesach i że teraz musisz się odprężyć w samotności.
– Miał rację. Musiałem porozmawiać z paroma klientami. Mam na wzgórzach koło Zatoki Tamaryndowców plantację, więc często jeżdżę na Martynikę omówić kwestię dostaw, eksportu i tak dalej.
– Coś takiego! – uśmiechnęła się. – Jestem pod wrażeniem. Plantator. To godne podziwu.
– Bez przesady. – Uśmiechnął się krzywo. – Przejąłem ten interes dwa lata temu, chylił się wtedy ku upadkowi. Dostałem kilka razy po nosie, ale czegoś się nauczyłem. Dużo wysiłku włożyłem, żeby zacząć praktycznie od zera, ale myślę, że jesteśmy na dobrej drodze.
– Wygląda na to, że prowadzisz bardzo aktywne życie. – Chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej na temat plantacji, ale póki co nie odpowiedział jej na pytanie, dlaczego na statku zostawił kuzyna własnemu losowi. Ponoć są sobie tak bliscy… – Użyłeś liczby mnogiej – ciągnęła. – Czy William jest z tym w jakiś sposób związany? Nadal nie rozumiem, dlaczego nie odezwałeś się do niego na promie.
– Zatrudniam go, ale on teraz ma wakacje. Na statku był z kolegami i nie chciałem mu przeszkadzać. Tym bardziej, że wyglądał na bardzo zaabsorbowanego… tobą. Powiedziałbym nawet, że był oczarowany. Raczej nie podziękowałby mi, gdybym się wtrącił.
– Oczarowany? – Spojrzała na niego z rozbawieniem. – Przecież dopiero co się poznaliśmy!
Skąd mu to przyszło na myśl? A może był zazdrosny, że William poświęcił jej aż tyle uwagi? Przecież to absurd! Chłopak jest świeżo po rozstaniu z dziewczyną. Może i polubił ją, Becky, ale na pewno nie ma ochoty na żadne miłostki. Zaproponował przyjaźń.
– Przesadnie to wszystko zinterpretowałeś.
– Nie sądzę.
I znów ten złośliwy uśmieszek. Omiótł wzrokiem jej zgrabną sylwetkę, skąpy odsłaniający kawałek talii top i opinającą biodra spódniczkę.
– Wobec piękności o płomiennych włosach, szmaragdowych oczach i kuszącym uśmiechu facet jest bez szans – ciągnął. – Jak tylko na ciebie spojrzał, było po nim. Bóg mi świadkiem, ze mną jest podobnie – dokończył, robiąc śmieszną minę.
Zaśmiała się nerwowo. Czy naprawdę zrobiła na nim takie wrażenie? Już po raz drugi pozwolił sobie na uwagę na temat jej wyglądu.
– No cóż, dzięki za komplement. To znaczy… – Cholera, przez niego czuje się jak jakaś wiodąca mężczyzn do zguby Dalila. – Miałam wrażenie, że nie spuszczasz z niego oka.
– Tak było, jeśli mam być szczery.
– Naprawdę?
Zaskoczyło ją to szczere wyznanie. Zatrzepotała powiekami, a on spochmurniał.
– Tak, prawie cały czas. Chyba że akurat rozproszyło mnie myślenie o tobie. Bo była w tobie jakaś taka… bezbronność. Rozbudziłaś we mnie instynkt opiekuńczy. – Westchnął i potrząsnął głową, jakby usiłował zebrać się w sobie. – Może William też to wyczuł. Tak czy owak, lepiej żeby nie wpakował się w kłopoty. Ciotka prosiła mnie, żebym go trochę przypilnował. Może on na to nie wygląda, ale też jest z tych łatwowiernych i bezbronnych. W przeszłości poważnie go zraniono.
– Chyba nie ma człowieka, któremu by się to nie przytrafiło? – mruknęła pod nosem, co nie uchroniło jej przed jeszcze jednym przenikliwym spojrzeniem. Na szczęście zbliżali się do zakrętu.
Przez okno samochodu obserwowała krajobraz w całej jego krasie. To lepsze niż odszyfrowywanie zagadek złożonej – takie odniosła wrażenie – osobowości Cade’a Byfielda. Dotychczas zrozumiała, że ona go pociąga, ale stara się to w sobie zwalczyć. Poza tym miała wrażenie, że podejrzewa ją o coś w związku z kuzynem. Nie bardzo wiedziała o co i dlaczego.
Zresztą nieważne. Ona też ostatnio zrobiła się podejrzliwa, nie ufała nawet sobie. Przyjechała tu, by się wyciszyć, przezwyciężyć załamanie, jakie przeżyła po rozstaniu z Drewem i do końca wyleczyć skutki przebytej choroby, która wprowadziła w jej życie taki zamęt.
Droga wiła się między zalesionymi pagórkami. Odkrywanie coraz to nowych widoków bardzo jej pomagało oderwać myśli od zmartwień.
Między bujnym listowiem można było od czasu do czasu dostrzec barwną papugę lub gralinę srokatą z żółtawym brzuszkiem. Wśród poszycia złożonego głównie z rozłożystych paproci buszowały małe zielone jaszczurki. Widać też było wyłaniające się tu i ówdzie rosnące dziko kwiaty – woskowane liliowe anturium i przypominające szkarłatne kokardki bromelie. To wszystko było piękne i całkiem dla niej nowe.
– Mówiłeś, że często jeździsz na Martynikę w interesach? – zwróciła się ponownie do Cade’a. – Nie wolałbyś latać samolotem? Byłoby szybciej.
– To prawda – zgodził się – ale ja lubię statek. Mogę się odprężyć, odświeżyć umysł, nadać sprawom właściwy wymiar. Na pokładzie nikt nigdzie się nie spieszy. A ja mam dość pośpiechu na co dzień, w szpitalu. Pewnie już zbliżamy się do twojego miejsca? – Wskazał palcem nieskazitelnie czystą zatoczkę z przystanią dla jachtów.
– Och! – Westchnęła zachwycona. Rozejrzała się po okolicznych wzgórzach i spojrzała w dół na skalistą zatoczkę. – Jak tu pięknie. Czysta doskonałość. Jest nawet ładniej niż w opowieściach Emmy – dokończyła, zauważywszy dalej w morzu turkusowy grzbiet rafy koralowej.
– Tak, to wyjątkowa wyspa, przepiękne miejsce do życia… i do pracy. Zwiedziłem chyba cały świat, ale uwielbiam tu wracać. Szukamy raczej chatki? – spytał, gdy zakrętem zjechali w dół i znaleźli się w czymś w rodzaju małej wioski złożonej z kilku rozrzuconych tu i ówdzie zabudowań.
– Tak, Emma przysłała mi zdjęcia. Mam nadzieję, że ją rozpoznam gdzieś między drzewami.
Na widok obitego deskami domku o białych futrynach i obszernej werandzie z drewnianą, również pomalowaną na biało balustradą, mocniej zabiło jej serce. Gdy pod niego podjeżdżali, słońce chowało się za horyzontem, okrywając okoliczne wzgórza złotą poświatą.
Panowały cisza i spokój. Becky siedziała przez chwilę nieruchomo, chłonąc nastrój. Wiedziała, że tu będzie szczęśliwa. To idealne miejsce dla zdrowiejących.
– Mam nadzieję, że siostra jest uprzedzona o twoim przyjeździe? Bo jeśli jej nie ma, jak dostaniesz się do środka?
– Wysłała mi esemesa jakiś czas temu, myślałam, że już zdążyła wrócić – odparła Becky. – Ale mówiła też, że klucz zostawia zawsze w bezpiecznej kryjówce i że na pewno go znajdę. Jak znam Emmę, to może on się znajdować pod kamieniem z napisem „tu jest klucz”. – Roześmiała się.
– Pewnie siostra ma dobre relacje z miejscowymi. Możesz być spokojna, tu raczej nie ma przestępstw.
Zaparkował samochód przed wejściem do domku otoczonego liściastymi drzewami i gęstymi krzewami, które izolowały go od świata zewnętrznego. Pachniało zielenią i świeżością.
Czekał, gdy Rebecca podeszła zapukać do drzwi. Nikt nie otworzył, zaczęła więc szukać klucza, starając się nie okazywać rozczarowania.
– Jest. W skrzynce pod werandą – oznajmiła po chwili. – Może wejdziesz i czegoś się napijesz? W lodówce powinien być sok. Mogę też zrobić kawę.
– Chętnie. Napiję się kawy, jeśli można. Zobaczę, jak się rozgościłaś, a potem pojadę do siebie. Muszę jeszcze wpaść na plantację pogadać z zarządcą.
– Pracujecie tam aż do późna?
– Tak, czasami, zwłaszcza jak pojawia się problem. Zarządca chce, żebym zakupił nową ciężarówkę, bo stara ciągle się psuje. Muszę to z nim załatwić, a on mieszka w chatce na teranie plantacji.
I to wszystko po godzinach? Widać lubi być zajęty, pomyślała.
Otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka.
Obydwoje rozejrzeli się po wnętrzu. Pokój dzienny był umeblowany bardzo skromnie – kilka miejsc do siedzenia i stolik – i miał błyszczącą podłogę z jasnego dębu. Otwierał się na jasną i przestronną kuchnię z jadalnią, urządzoną w przyjemnej dla oka kremowej tonacji.
Dwie pary przeszklonych drzwi wiodły z salonu i kuchni wprost na werandę, która okalała cały dom i z której – poprzez drzewa – widać było w dole zatoczkę. Widok był zachwycający.
– Sprawdzę, czy Emma ma jakąś kawę.
Myszkowała po szufladach, w końcu wyjęła z kredensu dwa kubki i zagotowała wodę. O cukiernicę oparta była karteczka z wiadomością od Emmy.
– Pisze, że nie wie, kiedy wróci – powiedziała, rzucając na nią okiem. – I że jutro rano ma pojawić się właściciel, bo jest jakiś problem z okiennicami.
To brzmiało tak, jakby miała nie wrócić na noc.
– Ale zostawiła mi coś na kolację – mruknęła Becky, podchodząc do lodówki i otwierając ją. – Powinnam się była domyślić. Jest tego mnóstwo, starczy dla nas obojga. Sałatka, ryż z przyprawami, pikantne udka kurczaka. Co ty na to?
Wstrzymał oddech.
– Nie potrafię odmówić – odrzekł z uśmiechem. – Brzmi to wspaniale, a lunch jadłem już jakiś czas temu.
– No, ja też – przyznała się, wyciągając dania z lodówki. – Ciekawe, kiedy Emma wróci. Nie mogę się doczekać.
– Jest starsza czy młodsza od ciebie? – spytał, gdy usiedli przy stole.
– Starsza, ale tylko o rok. Mimo to zawsze się mną opiekowała, pilnowała, żebym się poprawnie zachowywała i nie wpakowała w kłopoty. Taka sama była dla naszych kuzynek. One są trzy-cztery lata od nas młodsze. Częstuj się. – Wskazała ręką półmiski.
Fakt, latami oczekiwała od Emmy jakichś wskazówek. Może i teraz dowie się od niej, jak ma wydobrzeć, jak sobie poradzić po rozstaniu z Drewem i odzyskać utraconą wiarę w siebie. Diagnoza, że może mieć trudności z zajściem w ciążę, bo jajowody zbliznowaciały, była dla niej ciosem. Zamknęła się w sobie i niczemu nie była w stanie stawić czoła.
A teraz… zachowuje się dość lekkomyślnie. Rzuciła pracę, wyjechała z kraju, zostawiła wszystko, jakby porwał ją jakiś wir. Na promie poznała przystojnego młodzieńca, nie mówiąc o tym, że teraz je kolację w towarzystwie kompletnie nieznanego mężczyzny w zacisznym domku prawie na odludziu.
Zwariowała? A może tak się objawia dążność do samozniszczenia?
Emma z pewnością jakoś temu zaradzi.
Odgoniła złe myśli. Lepiej zająć się czymś innym.
– Jaka to plantacja? – zapytała. – Co uprawiacie?
Zdała sobie sprawę, że Cade przyglądał jej się z ciekawością, gdy była pogrążona w myślach. Ale teraz błyskawicznie się ocknął i odpowiedział:
– Kakao. Trzeba się starać, żeby mieć dobre zbiory.
– Mówiłeś, że wcześniej uprawa podupadła. Dlaczego?
– Rośliny dopadła jakaś zaraza, była zła pogoda, huragany, tropikalne burze. No i ceny poszły w dół. Wielu ludzi przerzuciło się wtedy na uprawę bananowców. Wyglądało, że to korzystniejsza opcja.
– A ty uważasz, że tobie uda się to, co nie udało się innym?
Przytaknął ruchem głowy.
– Przynajmniej spróbuję. To było pyszne – dodał, wycierając ociekające tłuszczykiem z kurczaka palce w papierową serwetkę.
– Emma zawsze świetnie gotowała.
Porozmawiali trochę o jedzeniu i o jego planach związanych z plantacją, ale przerwał im dzwonek jej telefonu.
– To może być Emma. Odbiorę, dobrze?
Głębokie rozczarowanie. To nie była Emma.
– Cześć, Becky, tu William. Chciałem tylko sprawdzić, czy dotarłaś do siostry. Martwiłem się o ciebie, nie mogłem sobie darować, że zostawiłem cię samą w porcie.
– O, cześć, William. Tak, dotarłam, dzięki. Nie musisz się o mnie martwić, wszystko w porządku.
Kątem oka dostrzegła lekko spiętego Cade’a.
– To świetnie. Posłuchaj, ja jutro wieczorem będę nad zatoką. Może byśmy poszli na jakiegoś drinka?
– Chętnie… Ale to zależy, jakie plany ma moja siostra. Teraz jej tu nie ma.
– Może iść z nami.
Myślała przez chwilę.
– W takim razie okej. Brzmi to nieźle. Dam ci znać, gdyby się coś zmieniło.
– Świetnie. Spotkajmy się około ósmej w barze Selwyna.
– Bar Selwyna? Tak, w takim razie o ósmej. Będę czekać – powiedziała z uśmiechem, po czym się rozłączyła i spojrzała na Cade’a. – To twój kuzyn – wyjaśniła, choć nie było takiej potrzeby. – Sprawdzał, czy dotarłam tu bez przeszkód.
– Załapałem – odparł, wstając. – I z tego co słyszałem, macie się jutro spotkać?
– Na to wygląda. To jakiś problem? – Spojrzała na niego zaczepnie.
– Nie bardzo, chociaż może… – Wzruszył ramionami z zakłopotaniem. – Jak powiedziałem, nie chcę, żeby go ktoś skrzywdził. Dopiero co wyszedł z nieudanego związku, jest osłabiony. Wiem, że może tak nie wygląda, ale…
– Jest chyba na tyle dorosły, żeby o siebie zadbać?
– Sprawia takie wrażenie, prawda? Ale niektórzy ludzie dojrzewają wolniej niż inni.
– Mnie się wydał całkiem normalny. – Jej zielone oczy rozbłysły. – A tak przy okazji: dlaczego uważasz, że ja mogę stanowić dla niego zagrożenie?
– Żartujesz sobie? – Wykrzywił usta w uśmiechu, omiatając ją jednocześnie wzrokiem. – Taki wygląd nawet świętemu by zagroził. Mój kuzyn wpadł jak śliwka w kompot.
– No cóż, powinnam czuć się zaszczycona, że przypisujesz mi taką moc – odparła, czerwieniejąc.
– Proszę cię, potraktuj go łagodnie – uśmiechnął się. – Rozumiem, że chcesz tu przyjemnie spędzić czas, zabawić się i wiem, że nie ma w tym nic złego. – W jego ciemnych oczach pojawiły się ogniki. – Możesz liczyć na moją pomoc w tym zakresie. Ale co do Williama, on tu jest na dłużej, a ty wyjedziesz. Obawiam się, że jeśli was coś połączy, będę go musiał znowu mozolnie składać do kupy.
– Jestem pewna, że i ty, i twoja ciotka jesteście nadopiekuńczy… Ja nie jestem zawodową podrywaczką. A poza tym możesz iść z nami do tego baru.
Nie mogłaś utrzymać języka za zębami? – skarciła się w myślach. O co, u licha, tak naprawdę jej chodzi?
– William zaproponował, żeby poszła z nami moja siostra – tłumaczyła się. – Ty też możesz dołączyć, będziemy w czwórkę.
– Bardzo chętnie – odrzekł. – Przyjadę po was.
Wpatrywał się w nią zamglonym spojrzeniem.
– Szkoda, że to William pierwszy cię zobaczył. Chętnie bym się zmierzył z takim wyzwaniem – dokończył cicho.
– Już ci mówiłam, że z Williamem mamy zamiar się tylko przyjaźnić – powiedziała, niewzruszenie patrząc mu w oczy. – A ja nie jestem łatwą zdobyczą.
– A ja ci mówiłem, że leży mi na sercu jego dobro. Nie będę się spokojnie przyglądał, jak ktoś go rani.
Nie do końca była pewna, czy to była groźba, czy obietnica.
Wkrótce potem Cade wyszedł. Patrzyła przez okno, jak odjeżdża. Powinna poczuć ulgę, ale było inaczej.
Narastał w niej dziwny niepokój, zrobiła się nerwowa. Co ona wyprawia? Wdaje się w jakieś hece z Cade’em i z jego kuzynem? Wtrąca się między nich? Nie dość miała ostatnio kłopotów? I czy naprawdę William mógłby się poczuć przez nią skrzywdzony?
Zacisnęła wargi i zmarszczyła brwi. Może być pewna, że Cade do tego nie dopuści. Co on właściwie miał na myśli? Zaczęła podejrzewać, że jako człowiek, który niczego nie zostawia przypadkowi, specjalnie kręcił się po porcie, czekając, aż William się oddali.