- W empik go
Wyspa. Opowieści podróżne - ebook
Wyspa. Opowieści podróżne - ebook
Wyspa jest inna, niedostępna, oddzielna, często odległa. Życie na wyspie toczy się własnym rytmem. Ale czym jest wyspa? Czy zawsze jest otoczona wodą? Czy wyspa może się znajdować na lądzie? Zebraliśmy dla Was zbiór reportaży o wyspach – ciekawych, tajemniczych, dalekich, ale i tych duchowych. Od Madagaskaru do… Czech. Wszystkie one były publikowane w „Kontynentach” w latach 2012–2018. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w „Kontynentach”: liczy się opowieść. Zatem – tu opowiada się o wyspach.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943281-4-6 |
Rozmiar pliku: | 521 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tylko co miałem robić?
Uważny Czytelnik „Opowieści podróżnych” pamięta, że we wstępie do „Europy” uskarżałem się na książeczkę „Myśli” Blaise’a Pascala i jej niezwykłą właściwość znikania bez śladu w mojej biblioteczce wtedy, gdy jej potrzebuję. Gdy już pogodziłem się z tym, że dziełko francuskiego filozofa utraciłem bezpowrotnie, ktoś życzliwy podarował mi wcześniejsze jego wydanie, z 1977 roku. Od mojej, zaginionej, zielonookładkowej różni się tylko jednym szczegółem: jest w tonacji różu. Nie szkodzi. W tamtych czasach to inne kolory były naznaczone, a róż był różem, był różem, był różem.
„Teraz różowym Pascalem zagłuszę uporczywą frazę Mertona” – umyśliłem sobie naiwnie. W indeksie „Myśli” wyszukałem – a jakże – hasło „Wyspa” i przypisany jej jeden tylko numer: 393. Pod tym numerem przeczytałem co następuje: „Widząc zaślepienie i nędzę człowieka, patrząc na cały wszechświat niemy i człowieka bez światła, zdanego samemu sobie, zbłąkanego w tym zakątku świata, bez świadomości, że go tam rzucił ani co tam robi, co się z nim stanie po śmierci, niezdolnego do jakiejkolwiek bądź wiedzy, doznaję przerażenia jak człowiek, którego by przeniesiono uśpionego na opustoszałą i straszliwą wyspę i który by się obudził bez świadomości, gdzie jest, i bez sposobu wydobycia się stamtąd. I podziwiam, w jaki sposób może ktoś nie wpaść w rozpacz w tak opłakanym położeniu”.
No i zamiast zagłuszyć, Pascalowy obraz wyspy straszliwej naprowadził mnie z powrotem na Mertona. Na jego frazę, którą dawno temu przyjąłem jako jedenaste przykazanie. A teraz chciałem, a nie mogłem o niej nie pamiętać.
„Pamięć! Wyszperam z pamięci taki obraz wyspy, który zagłuszy mi uporczywą frazę Mertona!” – umyśliłem sobie naiwnie. Sycylia? Sri Lanka? Wyspy Brytyjskie? Kuba? Moja pierwsza wyspa – pagórek za szkołą, wystający jak parometrowy czubek balonu albo batyskafu ze stawu o powierzchni połowy szkolnego boiska? Latem chodziliśmy tam łapać kijanki i traszki, zimą ślizgać się na zjechanych podeszwach... A może moja pierwsza samotna wyspa – camino de Santiago...? Nikt nie jest samotną wyspą... O, frazo natrętna!
„Definicja! Znajdę taką definicję wyspy, która zagłuszy mi uporczywą frazę Mertona!” – umyśliłem sobie naiwnie. Szybko przejrzałem słowniki, które mam pod ręką – Doroszewskiego i Szobera – ale nic nowego w nich nie znalazłem. Ciekawsze okazały się w nich hasła ościenne: otóż wyspa leży w nich między wysokość a wyspać się (Szober), albo wysół a wyspacerować... Do nowszych nie sięgałem, bo są bez polotu. Za to Brückner w swoim „Słowniku etymologicznym” wyspę postponuje okrutnie: „nazwa nieszczególna, boć to właściwie ’nasyp, wysypka’, p. suć; nierównie trafniejsze były dawne ostrów i otok, ’opłynięte wodą’, u nas tylko w nazwach miejscowości ocalałe”.
No i zamiast zagłuszyć, Brücknerowa definicja zawstydziła mnie i poczułem się w mojej podróży w poszukiwaniu wyspy bezradny i samotny.
„Nikt nie jest...”.
Nie ma rady, niech zatem będzie Merton. Jego przykazanie-przesłanie niech będzie tą nicią, na którą naniżę kontynentowe opowieści o wyspach – od Madagaskaru do Czech. Od Galapagos po Syrię. Od wysp kiczu po wyspę mnichów. Od Lampedusy po statek pełen wojennych rozbitków z Polski, niosących zarazki i pasożyty, a życzliwie przez Irańczyków przyjętych.
Wszystkie zamieszczone tu opowieści były publikowane w „Kontynentach” w latach 2012–2018. A kryterium ich doboru? Proste, jak to w „Kontynentach” – liczy się opowieść.
Zatem:
Tu opowiada się o Wyspie.
Dariusz Fedor
redaktor naczelny „Kontynentów”Szymon Hołownia
Dziennikarz, publicysta, podróżnik
It’s hot, it’s hotter, it’s Guam!
Niczym fondue topię się w upale, podczas gdy dwoje do bólu romantycznych topielców i posępny malarz z plemienia Chamorro próbują mnie przekonać, że Ewangelia to nie „Ogniem i mieczem”.
Guam można by na dobrą sprawę objechać autem w półtorej godziny. Warto jednak sprawdzić, czy to auto ma sprawną klimatyzację, bo aura jest tu po prostu mordercza, nawet w porównaniu z innymi zakątkami różniącej się jednak cokolwiek od Syberii Mikronezji. Miejscowi podający przyjezdnym obowiązującą na wyspie trzystopniową skalę temperatur: „It’s hot, it’s hotter, it’s Guam!”, doskonale wiedzą, co mówią. Na międzynarodowym lotnisku Antonio B. Won Pat, obsługującym połączenia do Azji (z Europy najprościej dostać się tu przez Seul), Australii (to z kolei moja trasa – przyleciałem z Cairns w stanie Queensland) i na Hawaje (główny kanał komunikacyjny dla tubylców – Guam to zamorskie terytorium Stanów Zjednoczonych), lądowałem wczoraj przed szóstą. Dzień jeszcze nie zdążył przejąć pełnej kontroli nad nocą, a po wyjściu z terminalu momentalnie poczułem, że się topię. I topię się do tej chwili, nie mogąc się jednak stopić. Tortura nieznana nawet starożytnym – Prometeuszowi sęp wyżerał co rano wątrobę przez marne trzydzieści lat, na Guam człowiek spędza w charakterze fondue całe swoje życie.
Temperatura to jeszcze pół biedy, w tropikach czterdzieści pięć stopni w suchym powietrzu to raj w porównaniu z trzydziestoma pięcioma przy dużej wilgotności. Na Guam, mam wrażenie, wilgotność przekracza wskaźniki frekwencji w północnokoreańskich wyborach. Niby to zrozumiałe – wysepka rzucona podczas stwarzania świata wraz z całym archipelagiem Marianów gdzieś na środek oceanu, niedaleko od równika, ponad dwa tysiące kilometrów wody dzieli ją od Japonii, tyleż od Filipin, prawie sześć i pół tysiąca od Hawajów, pełna tropikalnych lasów, strumyczków, jeziorek, sucha być po prostu nie może. Godzinę temu zaryzykowałem wyjście z auta, by zrobić kilka zdjęć w zatoczce Umatac na południowym zachodzie wyspy, do której 6 marca 1521 roku wpłynął ze swoimi trzema statkami wycieńczony Ferdynand Magellan. Pamiętniki jego żeglarzy mówią, że łatwo nie miał, podekscytowani tubylcy, znani w całej okolicy z tego, że budowali świetne łódki, natychmiast podpłynęli do przybyszów z intencją zabrania im wszystkiego, co się dało. Magellan zmuszony był dokonać cywilizacyjnego rozdziewiczenia wyspiarzy – wyjaśnił, że oni mogą sobie mieć wyspę, ale to on ma armatę, więc rządzi. Zatankował wodę, wziął wałówkę i popłynął dalej. Może on też, gdy stanął na tej plaży, poczuł to, co ja tam czułem, ten osobliwy miks wyczerpania i depresji, który każe odtąd człowiekowi patrzeć ze współczuciem na każdą parującą w słońcu kałużę? Tak czy siak, Hiszpanie oficjalnie posiedli Guam dopiero w 1565 roku, zaś kolonizatorzy, a wśród nich rzecz jasna katoliccy księża, zjechali na wyspę dopiero sto lat później.
W tej zatoczce nie sposób nie zadać sobie pytania, które wraca do człowieka w każdym odległym od Europy kącie globu: Co myśmy najlepszego zrobili? Dziś członkowie ludu Chamorro, zamieszkujący te wyspy od mniej więcej czterech tysięcy lat, są chrześcijanami, wymieszali się niemal dokumentnie z białymi i Azjatami (i na dobre im to nie wyszło – na starych ilustracjach są potężni, wysocy, smukli, dziś są zaprzeczeniem każdego z tych przymiotników), pełnią odpowiedzialne funkcje, pracują w amerykańskim wojsku albo przy obsłudze japońskich turystów (którzy notabene w sporej części Azji traktowani są dziś jak u nas Niemcy, bo w czasie drugiej wojny światowej okupowali tu prawie wszystko i robili sporo, by dorównać w okrucieństwie swoim europejskim sojusznikom). Rozmawiając z niektórymi z nich, nie można jednak oprzeć się wrażeniu, że są jak rolnik przesiedlony na siłę z ojcowizny do luksusowego domu starców. To nie jego świat, nie jego reguły, nie ten krajobraz, jasne – może się do niego dostosować, ale zawsze będzie w nim czarna dziura pochłaniająca światło, uśmiech, szczęście.
Poprzedniego wieczora byłem w zatoce Tumon, w miejscu znanym wszystkim jako Puntan Dos Amantes, względnie Two Lovers Point (Miejsce Dwojga Kochanków). Z pozoru wygląda to na dość niewyszukaną pułapkę na naiwnych turystów. Kwietnik z usypanym z kamieni napisem, za nim obowiązkowo kasa i sklep z pamiątkami, w strefie biletowanej – wykuta w kamieniu w tekście i obrazku romantyczna historia niespełnionej miłości, za nią klif, z którego zakochani rzucili się do oceanu. Zarządca miejsca chętnie wynajmie państwu młodym cały ten zakątek na ślub, turyści z całego świata zostawią imiona zakochanych. Czyste karteczki można za kilka dolarów nabyć w sklepiku, w którym grupka Japończyków kupowała właśnie jakieś dziesięć kilo paskudnych rzeźb, kubeczków i magnesów, oczywiście robiąc sobie przy tym zdjęcia.