- W empik go
Wyspa rozkładu - ebook
Wyspa rozkładu - ebook
Legenda powraca!
Roy Orson, znany w całym New Hampshire jako Świntuch, od początku nie miał łatwo. Wyśmiewany przez rówieśników i oskarżony przez społeczeństwo o paskudny czyn popełnia samobójstwo, skacząc z klifu miejscowej góry Belknap.
Po latach od jego śmierci przez Gilford przetacza się fala zbrodni. Młode kobiety zaczynają znikać bez śladu, a wszystkie tropy prowadzą na jedną z wysp leżących na jeziorze Winnipesaukee. Czy to naśladowca nieżyjącego człowieka-świni, czy może dawne zło właśnie dało na powrót o sobie znać?
Robert Davidson – strażnik leśny okręgu Belknap i przyjaciel Roya z lat szkolnych – zaczyna śledztwo na własną rękę. Zrobi wszystko, by powstrzymać mordercę.
Nikt nawet nie podejrzewa, że ktoś usilnie dąży do tego, by stać się nową legendą Ameryki…
!!Ostrzeżenie!!
Autor w swojej powieści porusza trudne tematy: mordy, handel żywym towarem, przemoc wobec dzieci i zwierząt, dewiacje seksualne, próby samobójstwa i okaleczeń oraz zażywanie narkotyków.
Jeśli nie jesteś świadomy tego, czym jest horror ekstremalny, jakie treści zawiera, w jaki sposób są one przedstawiane, to nie jest to lektura dla Ciebie.
Jeśli jednak lubisz brutalne sceny, masz mocny żołądek, chcesz poznać psychikę zwyrodnialców, to zapraszamy do lektury!
Spis treści
Spis treści
Ostrzeżenie
Prolog
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
EPILOG
SPOWIEDŹ
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67735-14-8 |
Rozmiar pliku: | 6,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dużej willi na Sycylii Mason Verger poprosił swojego lekarza o zorganizowanie pokazu karmienia świń. Ofiarą miała być młoda, bezdomna kobieta, która przyszła do domu miliardera, by poprosić o pomoc. Karmienie trzody ludzkim mięsem stało się jedyną rozrywką starca, który uległ poważnemu wypadkowi, a po traumie z tym związanej stał się okrutnym i żądnym krwi potworem.
Lekarz jednak miał inne plany. Był już zmęczony opieką nad wymagającym i złośliwym pacjentem. Przerażały go pokazy okrucieństwa, w których musiał uczestniczyć. Postanowił, że dzisiaj to wszystko się skończy.
Gdy dotarli do świńskiej zagrody, lekarz skierował się do stojącej w rogu klatki, gdzie uwięził nieszczęsną kobietę. Gdy już miał przerzucić jej ciało przez barierkę, by stała się żerem dla świń, w ostatniej chwili odepchnął ją. Błyskawicznie odwrócił się do pracodawcy, porwał jego sparaliżowane ciało z elektrycznego wózka inwalidzkiego i cisnął w sam środek kłębiącej się masy. Zaskoczony Mason zdążył jedynie zacharczeć. Wygłodniałe knury niemal od razu rzuciły się na starego dewianta i rozpoczęły ucztę. Długimi kłami wydzierały mu resztki twarzy, która po wypadku wyglądała jak woskowa maska.
Lekarz nie miał zamiaru kolejny raz oglądać tego spektaklu. Uwolnił kobietę, którą uratował przed okrutnym końcem, i razem opuścili to przeklęte miejsce.
Egzekucję obserwowała z ukrycia Constanza Orson, która od kilku lat pracowała dla Masona Vergera jako sprzątaczka i pomoc domowa. To u niego znalazła schronienie i doszła do siebie po stracie i krzywdzie, jakich doznała. Żal jej było zmanierowanego starca. Jednak mimo przeżywanego wewnętrznego bólu na widok cierpienia pracodawcy podniecały ją krzepko zbudowane świnie. Ich jądra wyglądały jak dorodne śliwki, a umazane krwią ryje działały na nią jak afrodyzjak. Z każdą sekundą uczty, jej pochwa stawała się coraz bardziej wilgotna; kilkukrotnie pomasowała się po waginie, doznając niewyobrażalnych rozkoszy.
W końcu zrozumiała, że jedzony żywcem Mason Verger chciałby, aby przyłączyła się do wspólnego, ostatniego tańca i oddała się zwierzętom. Przeskoczyła przez barierkę zagrody i stanęła oko w oko z tuzinem wygłodniałych knurów.
Czuły jej kobiecość, gdyż martwy już mężczyzna nie był w stanie ich zaspokoić. Zwierzęcy instynkt był silniejszy niż kiedykolwiek – głód seksu i widok chętnej na zabawę kobiety sprawił, że ich ogromne penisy zadrżały.
Constanza pochyliła się nad martwym Vergerem i zlizała z jego obgryzionej twarzy krew; przymknęła oczy, delektując się metaliczną w smaku posoką.
Świnie, widząc, jak kusząco porusza tyłkiem, otoczyły ją. Z jej cipki wypływała gęsta maź, która skapywała na opalone uda.
Zadarła sukienkę i palcem przesunęła koronkowe majtki. Miała przystrzyżone włosy łonowe, a środek pochwy pulsował jak kwitnący pąk róży.
Była gotowa na seks ze zwierzyńcem Vergera, na każdą ekstremę, dziką namiętność, jakiej nigdy w życiu nie doznała.
Jeden z większych w stadzie osobników z impetem wskoczył na jej plecy; aż zawyła z bólu. Nie złączyła jednak ud – rozłożyła je jeszcze szerzej, tak aby przypominający spiralę świński penis dogłębnie spenetrował jej waginę i spuścił się do środka.
Knur po chwili znalazł odpowiednią dziurkę i niczym wiertłem przedostał się do środka cipki. Constanza niemal od razu przeżyła największy orgazm w swoim życiu – poczuła wilgotne kłucie w okolicach szyjki macicy, która została tak podrażniona, że ze środka wypłynęła lepka krew.
To jednak nie zraziło Constanzy Orson. Przeczuwała, że to będzie najlepsze pieprzenie w jej życiu. Jęczała i napierała tyłkiem, by penis zagłębiał się jeszcze bardziej w nabrzmiałą z podniecenia waginę. Dodatkowo dziewczyna lizała zwłoki, wysysając każdą kropelkę krwi z ciała Masona.
Po chwili dorwała się do stojącego przed nią knura, chwyciła jego jądra, a drugą ręką, z czystym, zoofilistycznym zboczeniem wepchnęła kapiącego nasieniem penisa głęboko do gardła, zahaczając o migdałki.
Sperma buchnęła z jej pochwy gęstym potokiem; knur zadrżał, lecz inne świnie nie chciały odpuścić chętnej i sprośnej kobiecie i nachalnie, po kolei, rżnęły ją z całych sił, robiąc z jej cipki zbiornik na nasienie.
Kwiczały i zębiskami wbijały się w jej ciało, gryząc ją w plecy i obfite piersi. Constanza jedynie na chwilę ścisnęła kolana, w odruchowym proteście przed bólem. Zrozumiała jednak, że seks połączony z ich brutalnością szalenie ją podnieca i maksymalnie się rozluźniła.
Po ponad godzinie sodomii padła wycieńczona na pobrudzoną kałem, spermą i krwią posadzkę, przyglądając się sklepieniu zagrody.
W końcu ktoś ją ostro zerżnął. Poczuła się jak w niebie, mimo pokąsanego karku i piekącej waginy, na którą sperma działała kojąco, niczym zsiadłe mleko na poparzoną przez słońce skórę.
Świnie drżały i kwiczały, chcąc więcej i więcej, lecz doskonale wiedziały, że muszą dać kobiecie chwilę wytchnienia, gdyż ta miała wydać na świat ich jedynego, zdrowego potomka.
ROZDZIAŁ 1
Do zwisającej na kablu, żarzącej się ciepłym światłem żarówki przylgnęły dwie malutkie ćmy, łopocząc nerwowo skrzydłami. Ich zwariowane ruchy rzucały cień na drewniany stół, stojący już od pokoleń w centralnym punkcie stęchłej chaty. Blat nakrył starymi gazetami, głównie stronicami dziennika _Northfield News_, __ tak aby podczas obróbki mógł czytać artykuły o sobie i zapomnianych nawet przez Boga ofiarach. Te spłowiałe portrety nadal wzbudzały jego zainteresowanie, mimo iż już od bardzo dawna szczątki osób ze zdjęć walały się po całym Klonowym Jarze.
Siedząc na przedpotopowym ręcznie wykonanym taborecie, sięgnął czterema zniekształconymi palcami po długi nóż. Krzywizna ostrza doskonale nadawała się do trybowania surowego mięsa, jak i oddzielania skóry od mięśni.
Dziś musiał wykonać tę robotę perfekcyjnie. Obiecał to przedwczoraj Szelmie, która lubowała się w galanterii z ludzkiej skóry i szykownej biżuterii z kości.
Leżącą przed nim nogę wyrwał nad ranem młodej kobiecie, którą po wszystkim umieścił w klatce na swojej posesji. Nie było to wymagające zadanie, lecz musiał użyć całej swej przepotężnej siły, kiedy okręcał nogę – kość udowa zgrabnie wyskoczyła z panewki stawu biodrowego, lecz młoda, jędrna skóra nie była starą, zniszczoną powłoką o fakturze zżółkniętego i kruchego papirusu i nie mógł jej tak łatwo rozerwać. Akurat wtedy nie miał przy sobie noża, by nadciąć zwinięte pąki skóry. Na domiar złego dziewczyna krzyczała tak donośnie, że musiał dać jej nauczkę, zwalając na jej głowę dębowy pieniek, służący jako podstawka do rąbania drewna i kości podczas upalnego, wilgotnego lata.
Jej kostkę oplatał srebrny łańcuszek z wisiorkiem w kształcie serca. Gdy tylko odseparuje mięśnie od kości, ograbi ją z ostatniego majątku i podaruje go Szelmie. Był to jedyny sposób na pozbycie się błyskotek z ciał – większość zapięć była zbyt drobna, aby mógł je chwycić ostro zakończonymi racicami.
Noga wyglądała obłędnie na tle namoczonych krwią gazet. Krew niekiedy spływała ze stołu na surowe deski podłogowe. Musiał podłożyć miednicę, by pośród tego całego gówna krew nie rozlała się na wykonany z ludzkiej skóry chodniczek.
Przysunął ryj w stronę uda, niuchając młodą, opaloną nóżkę. Chrumkał i przymykał co rusz ledwo widoczne przez fałdy grubej skóry ślepia. Otworzył z trzaskiem pysk, nie mogąc opanować ślinotoku. Metalowe zębiska już chciały zacisnąć się na jędrnym mięśniu, lecz musiał zapanować nad głodem i podnieceniem, gdyż potrzebował mięsa na jutrzejszą ucztę.
Uniósł wysoko nóż, kiedy przez okno chaty wdarł się słup światła.
Ostrożnie go odłożył i wstał od stołu najciszej, jak tylko potrafił. Za oknem pomiędzy ciemnymi drzewami dostrzegł migoczące refleksy. Rozejrzał się po pomieszczeniu, nasłuchując.
Pod pełnym pajęczyn sufitem lekko kołysały się wiązanki ziół, a słoiki na regałach stały tak jak zawsze. Szczury cichutko pałaszowały w kącie śmieci, a w lewym górnym rogu ogromny pająk wpatrywał się w stół koralikowymi rzędami oczu.
To chyba nie ona – pomyślał Roy, podchodząc do rozklekotanego okna. Deski pod jego ciężarem trzeszczały, przywodząc na myśl jęki torturowanych kobiet. Zagarnął pazurami zżółkniętą firanę i przystawił wilgotny pysk do zimnego okna. Ciężko dyszał, a szyba w miejscu starego pęknięcia zaparowała.
Nie dostrzegł nikogo na posesji – sfatygowaną bramę nadal okalał łańcuch, a skrzętnie poukrywane w zaroślach zatrzaski na niedźwiedzie wciąż czekały na intruzów jak muchołówka na tłustego owada.
Dziś zatem nie było powodów do niepokoju, ale wiedział, że prędzej czy później ona w końcu przyjdzie.
Odszedł od okna, gdy dostrzegł w drzwiach swojego ośmioletniego syna. Stał pewnie na nogach. W zdeformowanych dłoniach mocno ściskał rękojeść zakrwawionego sierpa. Maluch zrobił dwa kroki w kierunku ojca, lecz ten powstrzymał go, wymawiając niemal bezgłośnie: cii…
– Szerszeń – nakazał Roy, wskazując racicą na leżące w kącie izby szerszenie gniazdo. – Zakładaj. Ona?
Chłopak lekko odchylił głowę. Kłapciate uszy zafalowały, a jego świński nos poruszył się, jak gdyby wywąchał kolejną ofiarę. Otworzył szeroko wąsko osadzone oczęta, gapiąc się w okno.
Po ścianach ponownie przeszedł przerywany przez drzewa blask światła.
Syn odłożył narzędzie tuż obok ściętej nogi, po czym radośnie zwrócił się do ojca:
– To nie ona, tato. To wujeczek nadjeżdża.
Roy ponownie rozejrzał się po podwórzu. Rzeczywiście, pomiędzy szarymi drzewami dostrzegł jasnego czterokołowca ostrożnie przemierzającego znany jedynie rodzinie dukt. Za kierownicą siedział Mike, który na przyczepce przewoził ogromną klatkę, którą sam zespawał na wzór boksów na tygrysy.
Ciekawe, kogo przywiózł dzisiejszej nocy? Oby była to Sara…
– Nie zakładaj – rozkazał stanowczo synowi. Chciał jeszcze przekazać, żeby zszedł do piwnicy i zbadał sytuację, lecz nie potrafił wypowiadać złożonych zdań.
Stracił tę umiejętność w dzieciństwie, skatowany przez grupę rówieśników. Pomimo powybijanych zębów i pociętego ozora dostrzegał piękno swojego istnienia. Wiedział, że krzywda, której doznał, sprawiła, że stał się lepszy. Nosząc w pysku własnoręcznie skonstruowane zębiska, które zrobił, przerabiając zatrzask na małe niedźwiedzie, czuł dumę z tego, czego w swym czterdziestoletnim życiu dokonał.
Miał tylko nadzieję, że jego syn (poczęty z niewolnicy, którą po porodzie pociął na kawałki i ułożył na dnie beczki z solanką) nigdy nie dozna cierpienia. Dlatego nakazał mu nosić na głowie szerszenie gniazdo, aby w razie napotkania w lesie kogokolwiek, nie stała mu się krzywda.
Ludzie od zawsze czuli odrazę do wynaturzeń, omijali je, szydzili z nich.
Lecz to ich należało się obawiać – to rodzina Orsonów górowała na wyspie Lockes, będąc tutaj na samym szczycie łańcucha pokarmowego.
– Mogę zobaczyć, co wujko przywiózł?
Roy chrumknął raz, co oznaczało, że może się przywitać. Malec otworzył drzwi i radośnie wybiegł na spotkanie z wujkiem.
Roy niezręcznie poluzował z tyłu łba pasek mechanicznych szczęk i położył je na blacie. Jedyny wystający z żuchwy kieł musiał ponownie naostrzyć, gdyż sprężyna mechanizmu zatrzaskowego stalowych zębów stępiła go na amen.
Spojrzał na wiszącą nad drzwiami przerobioną kuszę, której za pociski służyły tarcze widiowe do drewna. Zastanawiał się, czy nie zabrać sprzętu ze sobą. Jeżeli Mike kogoś przywiózł, musi otworzyć bramę i wyjść poza obręb posesji – nocą tego nie robi, gdyż wizyty wiedźmy nasiliły się ostatnimi czasy. Musi bronić swojej rodziny do czasu, kiedy klątwa się przedawni.
Quad zatrzymał się przed bramą. Kierowca zgasił światła, po czym zszedł z piankowego siedziska.
Mike poprawił konfederatkę i odpalił papierosa. Za bramą czekał już na niego usatysfakcjonowany bratanek, którego różowy nos wystawał zza krat. Mike’owi od zawsze jego ryjek przypominał europejskie gniazdko elektryczne – nie raz miał ochotę wsadzić wtyczkę w to obrzydliwo nosisko.
– Co tam, mały!?
– Nic, wujku. Czekaliśmy na ciebie.
– Jak zwykle… Zawołaj starego. – Poklepał szorstką dłonią jego łysy łeb, zupełnie jak robią to starsze panie na widok cieszącego się za ogrodzeniem sąsiadów psa.
– Tatko! Tatko! Dawaj!
Roy ostrożnie otworzył drzwi i po chwili wahania zszedł po dwóch zbutwiałych schodkach. Dziś jak nigdy przedtem oczekiwał przyrodniego brata.
– List? List? Napisała? – wydukał, chowając potężne dłonie w kieszeniach ogrodniczek.
Mike poprawił wystające spod czapki skołtunione, spocone włosy i sztachnął się papierosem. Zauważył, że łachmany brata były zachlapane krwią. Nie zdziwił go ten widok – najwyraźniej Roy zaczął nocną zmianę na całego.
– Widzę, że jesteś zajęty… Jeżeli chcesz, to podjadę jutro… Ale jak coś, to tylko ucisz tę dziwkę, bo omal nie zbudziła swoim wrzaskiem całego Gilford. O mało co nie wpadłem. Jacyś rybacy łodziami puścili się za mną, gdy usłyszeli, jak ujada. Pojebana robota…
– List? List!?
Roy nie dawał za wygraną. Odsunął syna od bramy, wyciągając powykręcane palce w kierunku Mike’a. Ten jednak nie zareagował na gest starszego brata.
– Nie odpisała. Napisałem dodatkowo dwa listy. Myślę, że one giną już w samym ośrodku. Zapewne ta kurwa Rose czyta je i rozpala nimi w kotłowni. Musisz zrobić z nią porządek, bracie. Możliwe, że ona jest twoją jedyną przeszkodą.
– Umiem pisać i mówić. – Roy przełknął ślinę. Rozbolały go mięśnie dobrze zbudowanej żuchwy. Co zaskakujące, większe problemy sprawiało mu mówienie, aniżeli rozgryzanie ludzkich ciał.
Roy opuścił łeb. Świńska twarz nabrała szkaradnych rysów. Wymierzony snop światła z latarki Mike’a objął zarówno lica ojca, jak i syna. Ich śnieżne odcienie skóry zdawały się lodowate, a maleńkie paciorki oczu emanowały niebywałą grozą. Sam Mike niejednokrotnie obawiał się tego dewiacyjnego duetu. Nawet ich matka ostrzegała go przed tą bandą zwyrodnialców.
Nie wiadomo, kiedy Royowi odbije i będzie próbował zeżreć go żywcem. W rodzinie bywa różnie.
– Tak. Rose… Tak. Ta kurwa Rose…
– Nie przejmuj się nią, bracie. Dam ci coś na rozluźnienie. Obiecuję, że będziesz zadowolony. Daję ci na to moją gwarancję jakości. Weź ze sobą jedynie tę swoją pałkę, czy jak to nazywasz, bo patrząc na ciebie, sądzę, że będziesz chciał nową kobitkę ostro rozjechać – powiedział Mike i zaśmiał się, ukazując sczerniałe zęby.
Royowi Orsonowi nie było tej nocy do śmiechu. Po głowie chodziła mu Sara, którą po śmierci rodziców urzędnicy umieścili w ośrodku zdrowia na obrzeżach Gilford.
Pierwszy raz ujrzał ją, gdy siedziała nad brzegiem jeziora i palcem wskazującym wodziła po stronach otwartej książki. Wokół szyi miała owiniętą chustę, a oczy ukryte za okularami o ciemnych szkłach. Siedziała na kocu ze skrzyżowanymi nogami. Była tak piękna, że Roy postanowił przepłynąć do niej prosto z pobliskich szuwarów, gdzie od świtu polował na żaby. Gdy tylko wynurzył się z chłodnych wód, dziewczyna spojrzała w jego kierunku. Przeszedł go niespodziewany dreszcz, jak gdyby spod tych ciemnych szkieł wystrzeliły iskry namiętności.
Musiał do niej podejść – jeżeli jeszcze nie uciekła na jego widok, to oznaczało, że zaakceptowała go takim, jakim jest.
Tak wówczas myślał…
Roy nieśmiało stanął nad nią, a ta tylko uśmiechała się i z lekko skierowaną na ośrodek wypoczynkowy głową zaczęła z nim rozmawiać. Była bardzo ufna i skora do dzielenia się najskrytszymi sekretami. Mówiła o pogodzie, o zapracowanych rodzicach i studiach… Roy tylko przytakiwał, powiedział jedynie, że mieszka w samym środku Klonowego Jaru.
Bał się wyznać swoje sekrety, nie mówiąc już o ksywce, jaką nadały mu ponad trzydzieści lat temu dzieciaki w szkole, gdzie był szykanowany, bity i wyśmiewany niemalże na każdej przerwie.
Dziewczyna, mimo niewiedzy, czym tak naprawdę był „Klonowy Jar”, nazwała mężczyznę „Klonowym Chłopcem”. Roy nie zaprotestował, wsłuchany w jej anielski głosik, przypominający śpiew skowronka.
Słodką rozmowę przerwali nadchodzący od strony głównej przystani rodzice dziewczyny. Bez słowa wyjaśnień Roy wskoczył do wody i przepłynął euforycznie wpław niemal całe jezioro, ciągle rozmyślając o Sarze Simpson.
Spotkali się jeszcze kilkukrotnie, do czasu, kiedy pannę Simpson nawiedził kolejny życiowy kataklizm: rodzice, doświadczeni piloci, zginęli w katastrofie awionetki. Ich cessna z nieznanych przyczyn wpadła do jeziora Winnipesaukee przy Niedźwiedziej wyspie, niecałe trzy kilometry od wyspy Lockes. Płetwonurkowie niemal przez tydzień przeczesywali dno jeziora w poszukiwaniu wraku. Gdy tylko odnaleźli go na głębokości sześćdziesięciu metrów, zwłoki nadal były przypięte do pasów bezpieczeństwa. Większe ryby zagnieździły się w napuchniętych ciałach, strasząc ekipę ratunkową. Gdy ułożono ciała na brzegu, spomiędzy nóg matki wysunął się ogromny węgorz, a podczas sekcji zwłok ojca patolodzy odkryli w jego żołądku ikrę, która oblepiła całe ściany niczym plastry miodu.
Po tym wydarzeniu dziewczynę umieszczono w ośrodku opieki medycznej. Roy zaczął wysyłać do niej listy, lecz Sara jeszcze na żaden nie odpisała.
Było więc bardzo prawdopodobne, że to recepcjonistka Rose Arthur stała za całym spiskiem i to przez nią korespondencja nie trafiała do Sary.
– Pokaż. Nową… – Roy wyciągnął z kieszeni duży kluczyk i otworzył bramę.
Cała trójka przeszła na tyły przyczepki. Mike wykonał gest dłonią, prezentując leżącą w klatce kobietę. Rozochocony syn niemal popuścił ze szczęścia na widok zakneblowanej, nagiej kobiety. Opierała się o kraty, a ze spierzchniętych ust wystawały jej własne majtki. Miała długie do ramion czarne włosy i obfite, posiniaczone piersi. Pomiędzy udami dostrzegł kłąb ciemnych włosów łonowych. Na ich widok ojcu nabrzmiał penis, a serce zabiło mocniej.
– Otwieraj – nakazał niemal natychmiast Roy.
Mike z lekkim zmieszaniem wyciągnął pęk kluczy, nerwowo szukając tego odpowiedniego.
Miał tylko nadzieję, że Roy nie rzuci się łakomie na kobietę. Był niemal pewien, że dziś wrzuci na luz i nie zrobi jej krzywdy. Nie miał nawet w pysku stalowych szczęk. No chyba że w tym ogromnym świńskim łbie ułożył już sobie plan na bardziej wariackie wykończenie dziewczyny.
Drzwi klatki zaskrzypiały, a metaliczny brzdęk rozszedł się po lesie. Mike skierował latarkę na kobietę i nakazał jej przesunąć się bliżej wyjścia. Dziewczynę wcześniej pobił, więc było jasne, że nie zaufa mężczyznom.
Spływające po jej twarzy łzy zabarwione resztkami czarnej konturówki tworzyły ciemne strużki, mocno kontrastując z fiołkowymi tęczówkami – przerażonymi i bez cienia nadziei. Dodatkowo Roy dostrzegł pomiędzy kolanami zarys zaokrąglonego brzucha. Dziewczyna była w około piątym miesiącu ciąży.
Zbyła rozkaz Mike’a. Związanymi dłońmi kurczowo chwyciła się krat. Była tak przerażona, że po drewnianej podłodze klatki spłynął potok spienionego moczu; uda zadrżały, a z gardła wydobył się stłumiony jęk.
– No chodźże…
Roy niespodziewanie sięgnął po nią, łapiąc jedną ręką za chude ramię. Silnie przeciągnął ją na sam kraniec klatki, wymierzając mocny cios w tył głowy.
Krzyknęła, odbijając się twarzą od krat. Leżała na brzuchu, a rozkwaszony na miazgę nos zabarwił krwią wepchnięte do ust majtki.
Wsadził obskurną racicę w jej pochwę, po czym obrócił ją i wyszarpnął z klatki. Kobieta znalazła się na ziemi, oparta plecami o naczepę. Roy stopą rozszerzył jej uda i ścisnął prawą rękę kobiety, łamiąc ją z łatwością. Trzask pękających kości podniecał jego syna, który maniakalnie zaczął rozpinać rozporek. Po lesie rozszedł się stłumiony wrzask cierpienia.
Mike odwrócił się z wyrazem w niesmaku na twarzy, po czym wsiadł na quada niezwykle nabuzowany. Przed kilkoma dniami poprosił ich, aby nie robili przy nim żadnych odrażających rzeczy. On miał tylko dostarczać „towary”, które miały służyć do wykonywania biżuterii, a nie oglądać, jak ci zabawiają się z przyszłymi ofiarami.
Takim oto sposobem mieszkańcy Gilford znów usłyszą o Świntuchu. Oficjalnie zginął prawie trzydzieści lat temu wskutek upadku z góry Belknap, leżącej niecałe sześć kilometrów od jeziora Winnipesaukee. Matkę dużo kosztowała ta mistyfikacja, lecz musiała powstrzymać falę morderstw, do których dochodziło w mieście. Za wszystkimi stał jej syn, a gdy sąsiedzi zaczęli go o to podejrzewać, zrobiła to, by powstrzymać ich gniew i obronić syna przed samosądem.
Synalek wyciągnął z rozporka nabrzmiałego penisa. Oszołomiona bólem dziewczyna nawet nie zareagowała, kiedy Roy rozdarł na strzępy włożone w usta majtki. Błogo zaczerpnęła powietrza, po czym wybałuszyła oczy, gdy dzieciak wepchnął do jej ust śmierdzące przyrodzenie.
Przymknął oczy, czując ciepło jej gardła. Posuwistymi ruchami penetrował jamę ustną, czując na napletku ostrość jej zębów. Charczał i kwiczał z przyjemności, dodatkowo podniecając się, gdy Roy złapał kobietę za włosy i napluł jej w twarz. Penis nabrzmiał jeszcze bardziej, gdy malutkimi dłońmi chwycił za potylicę, aby wepchnąć kutasa aż po same owrzodzone jądra.
Dziewczyna kaszlnęła, a do jej oczu napłynęły łzy. Próbowała się uwolnić, lecz wysoki, ponad dwumetrowy mężczyzna o świńskiej twarzy i wadze ponad stu pięćdziesięciu kilogramów skutecznie uniemożliwiał jakiekolwiek manewry.
Targnęły nią torsje, gdy poczuła w ustach posmak spleśniałego sera, połączony z brudną oborą. Pełnego żył i wypustek penisa oblepiły żółtawe wymiociny, które spływały z prącia jak ubite białko jajka; poczuła na języku kwaśny posmak złuszczonego nabłonka i lepką twarogową mastkę, która uzupełniała ubytki zębów niczym najlepsza plomba dentystyczna.
Maluch zajął się również jej ciemnymi sutkami, gniotąc je i bawiąc się nimi. Nigdy przedtem nie dotykał tak ogromnych piersi. Z podniecenia ścisnął je tak mocno, aż popękała skóra. Galaretowate gruczoły wyprysnęły ze szram jak wyciskany kawior z rozprutego łososia.
Już miał dochodzić, kiedy ojciec ryknął, odpychając go od niemal omdlałej z bólu kobiety; chłopiec prawie potknął się o własne spodnie, lecz nie zraził się zachowaniem ojca, gdyż wiedział doskonale, co za chwilę się wydarzy.
Mike przeczuwał, co się święci, bacznie obserwując poczynania rodzinki w bocznym lusterku quada. Odpalił papierosa i włączył radio. Ciężkie, metalowe brzmienie rozdarło ciszę otulającą wyspę.
Roy wyciągnął ukryty w klapie ogrodniczek przerobiony ręczny blender z czterema krzyżowymi ostrzami. Nadusił na przycisk, włączając sprzęt.
Zgrzyt obracających się stalowych siedmiocentymetrowych noży spowodował, że kobieta zaczęła się szamotać. Niemal udało się jej powstać, lecz gdy tylko znów padła na kolana, poczuła gorący, rozdzierający ból w okolicy pępka.
Zszokowana spojrzała przed siebie i zapatrzyła się na chłopca, na którego prosięcych rysach twarzy wykwitł mściwy grymas. Po chwili doskoczył do niej, przeciągnął ostrzem myśliwskiego noża od sklepienia łonowego aż po sam mostek, wzdłuż brązowej linii linea negra. Uniósł ociekające krwią ostrze, po czym oblizał klingę szorstkim językiem. Poczuł w pysku niezwykle metaliczny posmak krwi.
O dziwo miał tak wyczulone zmysły, że wiedział, jaką grupę krwi posiada ta szmata, której miał za złe, że puściła się z jakimś fagasem, a nie z nim. Był młody, ale doświadczony jak swoje osiem lat. We własnym mniemaniu idealnie nadawał się na kochanka i ojca.
Byłoby pięknie mieć dużo starszą od siebie żonę – pomyślał. Tatko mógłby ją nawet ruchać. Podzieliliby się jej ciasną, dwudziestoparoletnią pizdą.
Rana otworzyła się, a wystające sine jelita wyglądały jak sparzona biała kiełbasa. Dziewczyna zarzęziła ostatkiem sił. Próbowała przywołać pomoc, lecz Roy wybił jej z głowy wszelakie plugastwa i donosicielstwo.
Jej przeznaczenie było w rękach Świntucha. To między innymi przez jej starszego brata znalazł się na banicji. I teraz pragnął się zemścić.
Kiedy maluch onanizował się nad kobietą, ojciec z całych sił cisnął blenderem w rozwartą szramę, wpychając go głębiej w trzewia. Ofiara przeraźliwie ryknęła, gdy wirujące ostrza przebiły łożysko, które chlusnęło krwią i wodami płodowymi. Roy przymknął maleńkie oczy, wciągając bliznowatym nosem kropelki krwi. Jęknął z zadowoleniem i jeszcze silniej wepchnął maszynkę do ciała kobiety.
Noże w końcu dosięgnęły piętnastocentymetrowego płodu, ślizgając się na mazi płodowej pokrywającej dziecko. Półprzezroczysta skóra została poszatkowana, a chrząstki chrupały i mieliły się jak w młynku do kawy. Rozpołowiona główka eksplodowała, miotając w powietrze gładki mózg wielkości orzecha włoskiego. Syn zaprzestał masturbacji, wpychając jeszcze ciepły, aczkolwiek oślizgły mózg do pyska; rozgryzł go jak galaretkę z sokiem owocowym, delektując się imponująco słonawą nutą.
Z dziecka nie pozostało już nic prócz gęstej papki przypominającej hiszpańskie _gazpacho_. Roy zasklepił racicami ranę, z której i tak rozlewała się karminowa, pełna chrząstek zawiesina.
– Rura i Przerażacz! – krzyknął do syna, który biegiem naciągnął spodnie i ruszył niezgrabnie za chatę. Po chwili powrócił z plastikową, półmetrową rurą kanalizacyjną. Dumnie spojrzał na ojca, który skinął głową, delikatnie rozwierając szramę.
Malec w skupieniu wtłoczył rurę w brzuch kobiety, po czym zajął miejsce ojca, przytrzymując fałdy skóry, aby wypływająca zawartość się nie zmarnowała.
Kobieta ciężko zadyszała. Spróbowała raz jeszcze odegnać napastników, lecz ból i szok uniemożliwiały jakiekolwiek manewry. Krew na nagim ciele zaczynała już przysychać, co przyciągnęło pierwsze chmary muszysk.
Mike złapał się za głowę, gdy zobaczył, jak jego brat wysysa zawartość z brzucha kobiety przez prowizoryczną słomkę. Na pierwszy ogień do jego rozciągniętego żołądka wpłynęło zmiksowane dziecko; nie do końca zmielona rączka stanęła mu na chwilę w poprzek gardła. Serpentyny jelit wpadały wprost do jego żołądka. Gorzko-mdły posmak kału i niestrawionego obiadu poczuł, gdy dziąsłami gniótł kiszki. Świsnął w końcu sam żołądek, elastyczny i chropowaty, a wątroba z żółcią wymsknęła się z pyska, z plaśnięciem spadając na zmarłą już kobietę.
Roy niczym mrówkojad wchłonął jej podroby. Najadłszy się do syta, odrzucił za płot ociekającą krwią rurę, po czym ułożył wiotkie ciało ofiary na ziemi, poprawiając głowę na płaskim kamieniu. Nie dokończywszy masturbacji, chłopak ponownie pognał za chatę, po czym wrócił, ciągnąc za sobą coś, co przypominało ogromną poskręcaną maczugę. Ojciec sięgnął po nią, ważąc ją dumnie w zwierzęco ukształtowanych dłoniach.
Przerażacz – tak nazywał wykonaną z klonu broń. Obłożył ją poskręcanymi kośćmi, które wyciągnął z ciała chorego na osteomalację mężczyzny. Pomiędzy drewnem a kościanymi lianami ułożył małe, ugotowane ludzkie głowy. Całość obwiązał pordzewiałym drutem kolczastym, aby samym wyglądem przerazić przyszłe ofiary.
Wierzył, że Przerażacz wchłania dusze nieszczęśników. Opowiedziała mu o tejże magicznej zdolności mieszkająca w Klonowym Jarze wiedźma. To ona zaklęła broń i obiecała, że każda cząstka zabitej istoty trafi do niego, aby przekształcić go w człowieka.
Uwierzył jej na słowo, lecz tak naprawdę Szelma z Klonowego Jaru była ucieleśnieniem jego nemezis, jak i wszystkich, którzy mieli z nią do czynienia.
Uniósł broń, zamachnął się i z całych sił uderzył w głowę kobiety. Czaszka eksplodowała na wszystkie strony, zachlapując nawet quad i skórzaną kurtkę Mike’a gejzerem krwi. Ten tylko jęknął, kiedy resztki mózgu spłynęły po bocznym lusterku, zasłaniając odbicie jego przerażonej twarzy.
Resztki sprasowanej głowy i wklęśniętego nosa przypominały wykonaną z gliny spuchniętą płaskorzeźbę śpiącej królewny. Posklejane juchą ciemne włosy ułożyły się na ziemi jak po wyładowaniu elektrycznym. Żuchwa rozwarła się, a za powybijanymi zębami język wyglądał jak mięsista glista, dziecię legendarnego mongolskiego robaka śmierci.
Roy z fascynacją przyglądał się, jak z twarzy ofiary wypływa bulgoczący strumień krwi. Syn również postanowił dodać coś od siebie. Niecałą godzinę wcześniej zjadł surową trzustkę nieznanej im kobiety, której noga wciąż leżała na stole. Kręciło go w brzuchu i czuł, że zaraz wybuchnie.
Ściągnął spodnie i migiem pochylił się nad zwłokami. Po chwili zabryzgał sprasowaną głowę i rozprutą klatkę piersiową jasnobrązowym gównem. Prysnął jeszcze kilka razy, śmiejąc się do rozpuku. Każdy strzał był dla niego czymś na wzór siknięcia psa. Zaznaczał teren, przywłaszczając sobie to martwe już ciało. Śmierdzący kał z jajeczkami pasożytów pokrył piękną niegdyś kobietę gęstymi kożuchami.
Po wszystkim wciągnął spodnie i pomógł ojcu wywlec ciało na tyły posesji. To tam ginęły wszelakie dowody. To tam trupy należały już tylko do rodziny Orsonów.
Tak przynajmniej sądził Roy, który niejednokrotnie nakazywał synowi ukryć szczątki w lesie. Nie wiedział, że syn chowa je zupełnie w innym miejscu. Już wkrótce nieposłuszeństwo chłopca miało przynieść przykre dla nich konsekwencje.
Mike uruchomił silnik, po czym nerwowo ruszył w kierunku jeziora, aby zmyć z quada cały ten bajzel.
Przeczuwał, że za kilka dni coś złego się wydarzy, a wtedy już nic nie będzie takie samo.
Jeżeli oczywiście przeżyje…