Wyspa Skarbów - ebook
Wyspa Skarbów - ebook
Kto nie zna historii młodego chłopca Jima Hawkinsa i piratów poszukujących ukrytego skarbu? Powstała w XIX wieku Wyspa skarbów to jedna z najbardziej znanych powieści przygodowych, od lat ciesząca się niesłabnącym powodzeniem. Nakładem wydawnictwa Media Rodzina Wyspa skarbów ukazuje się w nowym, uwspółcześnionym przekładzie Andrzeja Polkowskiego, znakomitego tłumacza, znanego m.in. z przekładów Opowieści wigilijnej, Księgi dżungli, Opowieści z Narnii czy cyklu o Harrym Potterze. Wydanie jest przepięknie ilustrowane przez Roberto Innocentiego, laureata Nagrody im. Hansa Christiana Andersena. Tworzone z dużą dbałością o detale ilustracje włoskiego artysty znakomicie oddają klimat powieści, pełnej zagadek i tajemnic, ale również humoru. Te wyjątkowe dzieła, które wzbudzą zachwyt zarówno u młodszych, jak i dorosłych odbiorców, przeniosą czytelników w świat pirackich wypraw, odkrywania nieznanych lądów i poszukiwania ukrytego skarbu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7278-957-0 |
Rozmiar pliku: | 6,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśli żeglarskie szanty i gawędy,
Burze, przygody, upały i chłody,
Szkunery, wyspy i nieznane lądy,
Ukryte skarby, bitwy i korsarze,
Chytre podstępy, śmiałe abordaże,
Co mnie tak ongiś za serce chwytały,
Kiedym je chłonął jako chłopiec mały,
Dziś spodobają się zacnej młodzieży,
Która w te morskie przygody uwierzy –
To niech tak będzie! Lecz jeśli uczona
Młodzież już dzisiaj nie czyta Kingstona
Czy Ballantyne’a i Jamesa Coopera,
Ja jej wybaczę, niech pamięć zamiera
O krwawych zbrodniach Flinta i Silvera!
Lecz żal mnie bierze, gdy pomyślę nieraz,
Że chyba legnę w grobie razem z korsarzami,
Co los żałosny dzielą z tymi pisarzami!
R. L. S.ROZDZIAŁ I Stary wilk morski w gospodzie „Admirał Benbow”
ROZDZIAŁ I
Stary wilk morski w gospodzie „Admirał Benbow”
Pan dziedzic Trelawney, doktor Livesey i inni panowie prosili mnie, bym spisał od początku do końca wszystkie okoliczności i wydarzenia tyczące Wyspy Skarbów, nie pomijając niczego prócz jej położenia, a to jedynie dlatego, że jest tam do tej pory niewydobyty skarb. Chwytam więc za pióro Roku Pańskiego 17.. i powracam do owych czasów, kiedy mój ojciec prowadził gospodę „Admirał Benbow”, a pewnego dnia zawitał do niej stary, ogorzały żeglarz z blizną od szabli na policzku, aby zamieszkać pod naszym dachem.
Pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj. Podszedł do drzwi gospody ciężkim krokiem, a za nim ktoś przywlókł wózek z jego marynarskim kufrem. Był to człek wysoki, silny, zwalisty, o twarzy spalonej słońcem. Nasycony dziegciem harcap opadał na jego przeżarty kurzem niebieski kubrak, dłonie miał szorstkie i poorane bliznami, paznokcie czarne i połamane, a przez policzek biegła mu szrama od cięcia szablą, biała pośród zbrązowiałej jak orzech twarzy. Pamiętam, jak rozglądał się po zatoce, pogwizdując z cicha, a potem zaśpiewał nagle starą żeglarską piosenkę, której później tak często musieliśmy wysłuchiwać:
Piętnastu chłopa na truposza skrzyni —
Ju-hu-hu, i butelka rumu!
Głos miał mocny, ale załamujący się i skrzypiący, jakby go nastrojono i zdarto na starym kabestanie. Potem załomotał w drzwi podobnym do łomu kijem, a kiedy pojawił się mój ojciec, szorstko zażądał szklanki rumu. Gdy mu ją przyniesiono, jął powoli popijać trunek, delektując się nim jak znawca i popatrując to na skaliste brzegi zatoki, to na nasz szyld.
— Całkiem przytulna zatoczka — rzekł w końcu — a i szynk stoi tam, gdzie stać powinien. Wielu macie gości, karczmarzu?
Ojciec odpowiedział, że niestety niewielu.
— A mnie to akurat pasuje — on na to. — Hej, człowieku! — zawołał do tego, który przywiózł mu bagaż. — Chwyć mój kufer i zataszcz go na górę! Zostanę tu jakiś czas — ciągnął dalej, zwracając się do mojego ojca. — Prosty ze mnie człek, wystarczy mi rum i jajka na boczku, no i łeb na karku, żebym mógł wypatrywać statków. Jak się macie do mnie zwracać? Ano, możecie mnie zwać kapitanem. Oho, widzę, co was trapi… Macie tu! — Rzucił na próg ze trzy lub cztery złote monety. — I dajcie mi znak, jak to przejem i przepiję — dodał surowo, marszcząc brwi jak prawdziwy kapitan.
I istotnie, choć odzienie miał liche, a język prostacki, nie wyglądał na zwykłego marynarza, raczej na mata lub szypra nawykłego do posłuchu i użycia pięści. Człowiek, który przywiózł mu kufer, powiedział nam, że ów przybysz poprzedniego ranka wysiadł z dyliżansu przed „Królem Jerzym” i wypytywał o gospody na wybrzeżu, a usłyszawszy, jak mniemam, że o naszej gospodzie dobrze mówią, i że leży na uboczu, wybrał ją spośród innych na miejsce swojego zamieszkania. Tyle tylko zdołaliśmy się dowiedzieć się o naszym gościu.
Był z natury bardzo milczący. W ciągu dnia włóczył się brzegiem zatoki albo po otaczających ją skałach, zawsze z mosiężną lunetą pod pachą, wieczorem zasiadał w kącie przy kominku, tęgo popijając rum zakrapiany wodą. Kiedy go zagadywano, zwykle nie odpowiadał, tylko podrywał głowę, rzucał na pytającego srogie spojrzenie i buczał przez nos jak róg okrętowy podczas mgły. Wkrótce i my, i ludzie odwiedzający naszą gospodę przywykliśmy do tego, że lepiej zostawić go w spokoju. Dzień w dzień, kiedy powracał ze swoich samotnych przechadzek, zapytywał, czy nie przechodzili drogą jacyś marynarze. Z początku myśleliśmy, że pyta, bo brak mu żeglarskiej kompanii, ale w końcu do nas dotarło, że jest na odwrót — on wyraźnie od niej stronił. Kiedy do „Admirała Benbow” zaszedł jakiś marynarz (a zdarzało się to od czasu do czasu, bo gospoda leżała przy nadmorskiej drodze do Bristolu), zawsze przyglądał mu się bacznie spoza firanki przysłaniającej drzwi, a kiedy gość już wszedł do izby, milczał jak grób. Mnie akurat zachowanie kapitana nie wydawało się szczególnie tajemnicze, bo sam odczuwałem dziwny niepokój na widok tych ludzi. Pewnego dnia wziął mnie na stronę i obiecał, że pierwszego dnia każdego miesiąca będzie mi wypłacał srebrną czteropensówkę, jeśli tylko zgodzę się „bacznie wypatrywać żeglarza z jedną nogą” i natychmiast dam mu znać, kiedy taki się pojawi. Często się zdarzało, że kiedy nadchodził pierwszy dzień miesiąca, dopominałem się o zapłatę, a on tylko burczał przez nos, mierząc mnie pogardliwym spojrzeniem, ale po paru dniach jakby się rozmyślał i wręczał mi te cztery pensy, powtarzając, żebym wypatrywał „żeglarza z jedną nogą”.
Nie muszę chyba mówić, że postać tego kuternogi nie raz dręczyła mnie we śnie. W burzliwe noce, kiedy wicher trząsł całym domem, a bałwany z rykiem rozbijały się na brzegach zatoki i waliły w przybrzeżne skały, pojawiał mi się w najróżniejszych kształtach, strojąc tysiące diabelskich min. Raz miał nogę obciętą w kolanie, raz tuż pod biodrem, to znowu był jakąś straszną poczwarą o jednej nodze, i to wyrastającej pośrodku tułowia. A już najgorszym koszmarem było to, że zwykle ścigał mnie, skacząc na tej jednej nodze przez płoty i rowy. Wziąwszy te moje nocne męki pod uwagę, musicie przyznać, że cztery pensy co miesiąc wcale nie były wygórowaną zapłatą.
A jednak, choć już na samą myśl o jednonogim żeglarzu cierpła mi skóra, to naszego gościa lękałem się o wiele mniej niż ktokolwiek z tych, co go znali. Zdarzały się wieczory, gdy wypił więcej rumu, niż mogła znieść jego głowa, a wówczas siedział w kącie i wyśpiewywał swoje plugawe, stare i dzikie marynarskie pieśni, nie bacząc na nikogo, ale bywało i tak, że nakazywał podać rumu wszystkim i zmuszał całe wystraszone towarzystwo do wysłuchiwania jego opowieści lub do wtórowania jego pieśniom. Często cały dom aż dygotał od przyśpiewki „Ju-hu-hu, i butelka rumu!”, a wszyscy włączali się skwapliwie do chóru w obawie o swe życie, przy czym każdy starał się wydzierać głośniej od innych, byle tylko nie zwrócić na siebie jego uwagi. Bo też w czasie takich napadów stawał się całkowicie niepoczytalny — walił pięścią w stół, by uciszyć wszystkich, wpadał w złość, kiedy ktoś zadał mu jakieś pytanie, albo na odwrót, gdy nikt go o nic nie pytał, bo w jednym i drugim przypadku uznawał, że nie dość uważnie słuchano jego opowieści. I nikt nie mógł opuścić gospody, póki on sam, spity na umór, nie udał się chwiejnym krokiem na spoczynek.
Największy strach jednak budziły w ludziach jego opowieści. Bo też przerażające to były historie: o wieszaniu na rei lub zmuszaniu ofiar do chodzenia po wąskiej desce nad burtą, co kończyło się ich śmiercią w odmętach, o sztormach, o spalonych słońcem wyspach Tortugas, o odrażających zbrodniach dokonywanych w dzikich zakątkach na Karaibach. Sądząc z tego, co mówił, musiał spędzić życie pośród najgorszych szumowin, jakim Bóg dozwolił pływać po morzu, a już sam język, jakim się posługiwał, mierził słuchających go prostych wieśniaków niemal tak, jak opisywane przez niego występki.
Mój ojciec wciąż narzekał, że wkrótce przyjdzie nam zbankrutować, bo co to za gospoda, w której gości tyranizuje się i poniża, a kiedy kładą się do łóżka, dygocą ze strachu. Ja jednak, kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że obecność starego żeglarza wychodziła nam na korzyść. To prawda, ludzie z początku się bali, ale po jakimś czasie chyba to polubili; w końcu była to całkiem niezła rozrywka w ich spokojnym wiejskim życiu. Była nawet grupka młodzików, którzy udawali, że go podziwiają, nazywając „prawdziwym wilkiem morskim”, „starym wygą” i innymi pochlebnymi przydomkami, i dowodząc, że to dzięki takim jak on Anglia stała się postrachem mórz.
Trzeba jednak przyznać, że pod jednym względem zanosiło się na to, że nas w końcu zrujnuje. Mijał tydzień za tygodniem jego pobytu, potem miesiąc za miesiącem, a pieniądze, które pierwszego dnia rzucił na próg, dawno się wyczerpały. Mój ojciec nie potrafił zdobyć się na odwagę, by stanowczo zażądać więcej. Kiedy tylko o należnej zapłacie napomykał, kapitan buczał przez nos z taką mocą, że właściwiej byłoby nazwać to rykiem, i patrzył na mojego biednego ojca tak, że ten bez słowa opuszczał izbę. Widziałem, jak po każdej takiej odprawie ojciec tarł dłonie w bezsilnej złości i jestem pewien, że właśnie ta złość i lęk, w których przyszło mu żyć, w znacznej mierze przyspieszyły jego przedwczesną i nieszczęsną śmierć.
Przez cały czas, w którym u nas mieszkał, kapitan chodził w tym samym przyodziewku. Raz tylko kupił kilka par pończoch u wędrownego kramarza. Pewnego dnia jeden róg kapelusza złamał mu się i zwisł smętnie, ale on nie przejął się tym ani trochę, choć musiało to bardzo przeszkadzać, gdy wiatr wiał mu w twarz. Dobrze pamiętam jego kubrak, który tak często łatał w swojej izdebce na górze, że w końcu łatę naszywał na łacie. Nigdy ani nie pisał, ani nie dostawał listów, nie rozmawiał też z nikim prócz miejscowych ludzi, i to przeważnie tylko wtedy, gdy wypił sporo rumu. I nikt nigdy nie widział, żeby otwierał swój wielki marynarski kufer.
Tylko raz ktoś mu się sprzeciwił, a zdarzyło się to, kiedy mój ojciec, złożony niemocą, już dogorywał. Pewnego dnia, tuż przed wieczorem, przybył do nas doktor Livesey, żeby go zbadać. Po oględzinach zjadł co nieco z kolacji podanej mu przez moją matkę, po czym zasiadł w saloniku, by ćmiąc fajkę, zaczekać, aż z wioski przyprowadzą mu konia, bo przy naszej gospodzie nie było stajni. Wszedłem tam za nim i pamiętam, że uderzył mnie kontrast między tym schludnym, pogodnym doktorem w śnieżnobiałej peruce, o bystrych czarnych oczach i miłym obejściu, a nieokrzesanymi wieśniakami, a już szczególnie między nim a tym brudnym, ociężałym, kaprawym piratem przypominającym stracha na wróble, który, zamroczony już rumem, siedział, wsparty łokciami na stole. Nagle zaczął śpiewać — kapitan, rzecz jasna — swoją odwieczną piosenkę:
Piętnastu chłopa na truposza skrzyni —
Ju-hu-hu, i butelka rumu!
Trunek i diabli resztę wykończyli —
Ju-hu-hu, i butelka rumu!
Z początku sądziłem, że ta „truposza skrzynia” to jego wielki kufer, co stał we frontowym pokoju na piętrze, więc nie dziw, że natychmiast przychodził mi na myśl ów żeglarz o jednej nodze, który nawiedzał mnie w nocnych koszmarach. Lecz w tym czasie już dawno wszyscy przestaliśmy zwracać uwagę na słowa tej pieśni, za to były one całkiem nowe dla doktora Lindsaya. Spostrzegłem, że nie wywarły na nim dobrego wrażenia, bo poderwał głowę i spojrzał z oburzeniem na kapitana, po czym znów powrócił do rozmowy ze starym ogrodnikiem Taylorem na temat jakiejś nowej kuracji na reumatyzm. Tymczasem kapitana stopniowo ożywiało własne śpiewanie, aż w końcu rąbnął dłonią w stół, co dla każdego z obecnych znaczyło jedno — mają zamilknąć. Natychmiast wszyscy ucichli, wszyscy prócz doktora, bo ten mówił nadal, wyraźnie i uprzejmie, raz po raz pykając energicznie z fajki. Kapitan rzucił mu gniewne spojrzenie, znowu uderzył dłonią w stół, spojrzał ponownie, tym razem już z wściekłością, aż w końcu bluznął plugawym, ordynarnym przekleństwem i ryknął:
— Morda w kubeł, tam, na międzypokładzie!
— Szanowny pan zwraca się do mnie? — zapytał doktor, a kiedy ten gbur to potwierdził, opatrując swoje słowa nowym przekleństwem, dodał: — Mam panu tylko jedno do powiedzenia, łaskawy panie: jeśli będziesz pan nadal tyle pił, to wkrótce świat pozbędzie się pewnego obmierzłego łotra!
Kapitan wpadł w furię. Zerwał się od stołu, wyciągnął z kieszeni składany żeglarski nóż, otworzył go i kołysząc nim w dłoni, najwyraźniej szykował się do przygwożdżenia doktora do ściany.
Doktor nawet nie drgnął, tylko przemówił do niego jak za pierwszym razem, przez ramię, tym samym co uprzednio tonem, dość głośno, żeby wszyscy w izbie usłyszeli, ale ze spokojem i opanowaniem:
— Jeśli natychmiast nie schowa pan tego kozika do kieszeni, to przysięgam na honor, że po najbliższym posiedzeniu miejscowego sądu zawiśnie pan na szubienicy.
I zaczęli mierzyć się wzrokiem, lecz kapitan wkrótce dał za wygraną, schował nóż i usiadł przy stole, warcząc jak obity pies.
— A teraz, drogi panie — ciągnął doktor — skoro już wiem, że mam kogoś takiego w moim okręgu, możesz być pewny, że będę miał pana na oku we dnie i w nocy. Nie jestem tylko lekarzem, jestem też sędzią pokoju, i wystarczy, że usłyszę jedną skargę na pana, choćby chodziło o takie grubiaństwo jak przed chwilą, a podejmę skuteczne kroki, by pana pojmano i przepędzono z tej okolicy. Niech to panu wystarczy.
Wkrótce potem przyprowadzono przed gospodę konia i doktor Livesey odjechał. Tego wieczoru, a i przez wiele następnych, kapitan zachowywał się przyzwoicie.
ROZDZIAŁ II Czarny Pies pojawia się i znika
ROZDZIAŁ II
Czarny Pies pojawia się i znika
W jakiś czas po tym doszło do pierwszego z tajemniczych wydarzeń, dzięki którym pozbyliśmy się wreszcie kapitana, choć, jak sami zobaczycie, nie uwolniliśmy się od związanych z nim kłopotów. Nastała wyjątkowo ostra zima, z długotrwałymi silnymi mrozami i zawiejami śnieżnymi, i od samego początku było jasne, że mój biedny ojciec nie doczeka wiosny. Z dnia na dzień tracił siły, więc cały ciężar prowadzenia gospody spadł na mnie i na matkę. Roboty mieliśmy tyle, że przestaliśmy zwracać uwagę na naszego niemiłego gościa.
Stało się to pewnego styczniowego wczesnego poranka. Mróz był siarczysty, szary szron pokrył zatokę, drobne, leniwe fale obmywały przybrzeżne skały, słońce stało jeszcze nisko, ledwo muskając szczyty wzgórz, a rozświetlając swym blaskiem daleki przestwór morza. Kapitan wstał wcześniej niż zazwyczaj i od razu wyszedł na brzeg zatoki. Pod szeroką połą jego starej granatowej kurtki dyndał kordelas, spod pachy wyzierała mu mosiężna luneta, kapelusz zsunął się na tył głowy. Pamiętam, że gdy odchodził, snuł się za nim jego oddech zamieniony na mrozie w parę, a ostatnim odgłosem, jaki dobiegł mnie od niego, zanim znikł za wielką skałą, było głośne, pełne oburzenia prychnięcie, jakby wciąż rozpamiętywał swoją utarczkę z doktorem Liveseyem.
Matka była na górze u ojca, a ja nakrywałem do śniadania dla kapitana, kiedy otworzyły się drzwi i do izby gościnnej wkroczył mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałem. Twarz miał bladą, cerę tłustą, jakby powleczoną łojem, u lewej dłoni brakowało mu dwóch palców, a choć miał kordelas u pasa, nie wyglądał na skorego do walki. Od dawna pilnie przyglądałem się ludziom morza i pamiętam, że w tym człowieku coś mnie uderzyło. Nie miał w sobie nic z marynarza, a jednak czuć go było morzem.
Zapytałem, czym można mu służyć, a on odrzekł, że napiłby się rumu, ale kiedy już wychodziłem po trunek, siadł przy stole i gestem przywołał mnie do siebie. Zatrzymałem się z serwetką w ręku.
— Chodź no tu, synku — rzekł. — Podejdź bliżej.
Zrobiłem krok ku niemu.
— Pewnie to stół nakryty dla mojego starego kompana Billa, co? — zapytał z chytrym uśmieszkiem.
Powiedziałem, że nie znam jego kompana Billa, a stół nakryłem dla osoby, która tutaj mieszka, zwanej przez nas kapitanem.
— No cóż — on na to — mojego kompana Billa można nazwać i kapitanem, czemu nie? No więc ten mój kompan Bill ma szramę na policzku, a w obejściu jest nadzwyczaj miły, zwłaszcza gdy sobie podpije. Załóżmy, że wasz kapitan ma szramę na policzku… no i załóżmy, na ten przykład, że to prawy policzek. Aha! A nie mówiłem? No to jak, jest w tym domu mój kompan Bill?
Odpowiedziałem, że go nie ma, wyszedł na przechadzkę.
— A w którą stronę, synku? Dokąd poszedł?
Wskazałem mu skałę i wyjaśniłem, którędy kapitan najprawdopodobniej będzie wracał i kiedy można się go spodziewać, a potem odpowiedziałem jeszcze na parę innych pytań.
— Ach, to ci dopiero będzie niespodzianka dla mojego kompana Billa! Miła jak szklaneczka rumu.
Wyraz jego twarzy wcale nie był miły i miałem powody, by mniemać, że się myli, nawet jeśli nie kpił, lecz mówił na serio. Pomyślałem jednak, że to nie moja sprawa, a zresztą nie bardzo wiedziałem, co mógłbym zrobić. Nieznajomy wciąż stał tuż przy drzwiach, wyglądając za nie jak kot czyhający na mysz. W pewnej chwili wyszedłem na drogę, ale on natychmiast zawołał, abym wracał, a kiedy nie uczyniłem tego tak szybko, jak sobie życzył, jego ziemistą gębę wykrzywił straszny grymas i zaklął tak siarczyście, że aż podskoczyłem. Zaledwie wróciłem, jego twarz przybrała dawny wyraz, na wpół przymilny, na wpół kpiący, poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że dobry ze mnie chłopak i że już mnie polubił.
— Mam syna — rzekł — kubek w kubek takiego jak ty i bardzo jestem z niego dumny. Ale z chłopcami nie można się cackać, grunt to dyscyplina, tak, synku, dyscyplina. Bo, na ten przykład, gdybyś pływał po morzach z Billem, nie stałbyś tutaj jak kołek, czekając, aż ci się coś dwa razy powtórzy, co to, to nie. To nie było w zwyczaju Billa ani tych, którzy z nim żeglowali. Ale oto ani chybi mój stary kompan Bill, z lunetą pod pachą, niech mu Pan Bóg da zdrowie! Teraz razem wrócimy do izby gościnnej, ty i ja, synku, staniemy sobie za drzwiami i zrobimy Billowi małą niespodziankę, niech mu Pan Bóg da zdrowie, powtórzę jeszcze raz.
Po tych słowach nieznajomy wrócił ze mną do izby gościnnej i pociągnął mnie do kąta, tak że nie było nas widać przez otwarte drzwi. Możecie sobie wyobrazić, jak byłem zakłopotany i wystraszony, a mój lęk jeszcze bardziej wzrósł, gdy spostrzegłem, że nieznajomy sam wyraźnie się boi. Chwycił za rękojeść kordelasa i wysunął go trochę z pochwy, a kiedyśmy tak czekali, przez cały czas przełykał głośno ślinę, jakby miał, jak to się mówi, gulę w gardle.
W końcu kapitan wkroczył do izby, zatrzasnął za sobą drzwi i nie rozglądając się na prawo i lewo, pomaszerował do stołu, na którym czekało przygotowane dla niego śniadanie.
— Bill — odezwał się nieznajomy głosem, któremu, jak pomyślałem, starał się nadać ton stanowczy i pewny siebie.
Kapitan obrócił się na pięcie i stanął przodem do nas; twarz mu pobladła i nawet nos posiniał, a minę zrobił taką, jakby zobaczył ducha albo samego diabła, albo coś jeszcze gorszego, jeśli to w ogóle możliwe, i daję słowo, żal mi się go zrobiło, tak się nagle postarzał i załamał.
— No co ty, Bill, nie poznajesz starego druha? — zapytał nieznajomy.
Kapitanowi jakby dech zaparło.
— Czarny Pies! — powiedział w końcu.
— A któż by inny? — odrzekł tamten, odzyskując rezon. — Czarny Pies, ten sam, co zawsze, przybył odwiedzić swojego starego kompana ze statku, Billa, w gospodzie „Admirał Benbow”. Ach, Bill, Bill, kopa lat! Szmat czasu już przeżyliśmy, ty i ja, odkąd straciłem te dwa szpony. — I uniósł okaleczoną dłoń.
— Słuchaj no — odparł kapitan — wreszcie mnie dopadłeś, stoję tu przed tobą, więc, dalej, gadaj, o co ci chodzi!
— O ciebie, Bill, o ciebie, i dobrze o tym wiesz. Ten miły chłopak zaraz mi przyniesie szklaneczkę rumu, bo trochę mnie suszy, a my sobie usiądziemy, jeśli łaska, i szczerze pogadamy, jak starzy przyjaciele z okrętu.
Kiedy wróciłem z rumem, już siedzieli po obu stronach stołu — Czarny Pies bliżej drzwi, nieco ku nim zwrócony, jakby chciał jednym okiem spoglądać na swojego starego kompana, a drugim, jak pomyślałem, widzieć drogę ucieczki.
Kazał mi odejść i zostawić drzwi szeroko otwarte.
— Tylko bez podglądania, synku — rzekł, a ja wycofałem się do szynkwasu.
Przez dłuższy czas wytężałem słuch, ale mamrotali tak cicho, że niczego nie zrozumiałem. W końcu obaj podnieśli głosy i zdołałem uchwycić parę słów, głównie przekleństw, z ust kapitana:
— Nie, nie, nie, i jeszcze raz nie! Dość tego! Jak mamy wisieć, to wszyscy. Takie jest moje zdanie.
Potem nastąpił straszliwy wybuch przekleństw i innych hałasów — krzesło i stół runęły z łoskotem, stal szczęknęła o stal, ktoś krzyknął z bólu i po chwili ujrzałem Czarnego Psa uciekającego ile sił w nogach, a za nim ścigającego go kapitana. Obaj mieli w rękach kordelasy, a Czarny Pies broczył krwią z lewego ramienia. Już w drzwiach kapitan po raz ostatni zamachnął się na niego kordelasem i byłby mu rozpłatał szyję, gdyby klinga nie zawadziła o nasz wielki szyld. Szczerbę na dolnym brzegu ramy można oglądać po dziś dzień.
Był to ostatni cios w tej walce. Dopadłszy drogi, Czarny Pies, mimo rany, okazał się zadziwiająco szybki w nogach i nie minęła minuta, gdy zniknął za zboczem wzgórza. Kapitan zaś przez chwilę stał oniemiały, gapiąc się na szyld, po czym parę razy przetarł oczy i w końcu wszedł z powrotem do środka.
— Jim… — wystękał — daj mi rumu… — A potem zachwiał się i oparł jedną ręką o ścianę.
— Jest pan ranny?!
— Rumu — powtórzył. — Muszę się stąd wynosić. Rumu! Rumu!
Pobiegłem po trunek, ale to, czego dopiero co byłem świadkiem, tak mnie wytrąciło z równowagi, że stłukłem szklankę i źle wetknąłem szpunt do beczułki, a kiedy próbowałem sobie jakoś z tym poradzić, z izby gościnnej dobiegł mnie głuchy łoskot. Wpadłem tam i ujrzałem kapitana leżącego na podłodze. W tej samej chwili moja matka, zatrwożona krzykami i odgłosami walki, zbiegła po schodach, żeby mi pomóc. We dwoje unieśliśmy mu głowę. Oddychał z trudem, rzężąc, oczy miał zamknięte, a twarz straszliwie bladą.
— Och, mój Boże, o mój Boże — zawołała moja matka. — Co za hańba dla naszego domu! A twój biedny ojciec taki chory!
Nie mieliśmy pojęcia, co począć, by pomóc kapitanowi, i jedna tylko myśl kołatała się nam w głowach — że nieznajomy zadał mu śmiertelny cios. Rum przyniosłem, a jakże, i próbowałem wlać mu do gardła, ale zęby miał mocno zaciśnięte, a szczęki jak z żelaza. Poczuliśmy wielką ulgę, gdy nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktor Livesey, by zobaczyć, jak się miewa mój ojciec.
— Och, doktorze — zawołaliśmy — co robić? Jest ranny, ale nie wiemy gdzie!
— Ranny? Akurat! — odrzekł doktor. — Taki on ranny jak wy lub ja. Ten człowiek ma atak apopleksji, przecież go ostrzegałem. Pani Hawkins, niech pani biegnie na górę do męża, ale proszę mu nic nie mówić. Ja zaś zrobię, co w mojej mocy, by uratować nędzne życie tego jegomościa. Jim, przynieś mi miednicę.
Kiedy wróciłem z miednicą, doktor zdążył już rozerwać rękaw kurtki kapitana, obnażając potężne, żylaste ramię, pokryte tatuażami. Na przedramieniu widniały zgrabnie i wyraźnie wykłute napisy: „Na szczęście”, „Pomyślnych wiatrów” i „Billy Bones a jakże!”, a wyżej, blisko barku, rysunek szubienicy z wisielcem, wykonany, na mój gust, z wielkim talentem.
— Prorocze — rzekł doktor, dotykając szubienicy palcem. — A teraz, panie Billy Bones, jeśli tak się nazywasz, zobaczymy, jaki kolor ma twoja krew. Jim, boisz się widoku krwi?
— Nie, proszę pana — odrzekłem.
— No to potrzymaj miednicę. — Po tych słowach wyjął lancet i otworzył żyłę.
Wiele krwi trzeba było upuścić, zanim kapitan otworzył oczy i rozejrzał się dookoła mglistym wzrokiem. Wpierw rozpoznał doktora i zmarszczył brwi, krzywiąc się nieco, potem jego spojrzenie padło na mnie i natychmiast się rozpogodził. Ale nagle poczerwieniał na twarzy i spróbował się podnieść, wołając:
— Gdzie jest Czarny Pies?
— Nie ma tu żadnego czarnego psa — odpowiedział doktor — chyba że chodzi o tego, co siedzi ci na karku. Piłeś pan rum i dostałeś ataku apopleksji, dokładnie tak, jak ci przepowiedziałem. A ja dopiero co, wbrew własnej woli, wyciągnąłem cię z grobu. A teraz, panie Bones…
— Nie nazywam się tak — przerwał mu kapitan.
— Mało mnie to obchodzi. Takie nazwisko nosi pewien znany mi pirat, a ja dla wygody tak pana nazywam. I muszę panu powiedzieć, co następuje: jedna szklanka rumu nikogo nie zabije, ale na jednej pan nie poprzestanie, a stawiam w zakład moją perukę, człowieku, że jeśli nie przerwiesz picia, to umrzesz, rozumiesz? Umrzesz pan i pójdziesz tam, gdzie twoje miejsce, jak ten człowiek w Biblii. No, a teraz zdobądź się pan na wysiłek. Tym razem jeszcze zaprowadzę cię do łóżka.
We dwóch, z wielkim trudem, wciągnęliśmy go po schodach na górę i położyliśmy do łóżka, gdzie natychmiast głowa opadła mu na poduszkę, jakby stracił przytomność.
— A teraz zapamiętaj pan sobie moje słowa — rzekł doktor. — Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: rum to dla pana śmierć.
Po tych słowach wziął mnie pod ramię i wyszedł, aby zobaczyć, jak się miewa mój ojciec.
Ledwo zamknął za nami drzwi, powiedział:
— Nie przejmuj się, nic mu nie będzie. Utoczyłem mu dość krwi, by przez jakiś czas był spokojny. Powinien przez tydzień leżeć w łóżku, co i jemu, i wam wyjdzie na dobre, ale następny atak może go zabić.ROZDZIAŁ III Czarny znak
ROZDZIAŁ III
Czarny znak
Około południa stanąłem w drzwiach pokoju kapitana, niosąc mu jakiś chłodny napój i leki. Leżał prawie w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiliśmy, tylko trochę wyżej, a wydał mi się jednocześnie osłabiony i podniecony.
— Jim — powiedział — tylko ty jesteś tu coś wart, i przecież wiesz, że zawsze byłem dla ciebie dobry. Nie było miesiąca, żebym ci nie dał srebrnej czteropensówki. A teraz, jak sam widzisz, kolego, kiepsko ze mną i wszyscy mnie opuścili. Jim… przyniósłbyś mi kwaterkę rumu, co, kolego?
— Doktor… — zacząłem, ale przerwał mi, przeklinając doktora głosem słabym, lecz pełnym zawziętości.
— Wszyscy doktorzy to szumowiny, a ten tutaj… Szkoda gadać, co on tam wie o żeglarskiej braci? Bywałem w miejscach gorących jak smoła, gdzie ludzie padali niczym muchy od żółtej febry, byłem w takim przeklętym kraju, gdzie ziemia dygotała jak morze od podziemnych wstrząsów. Co ten wasz konował wie o takich lądach? A przeżyłem, bo piłem rum, tyle ci powiem. Rum to dla mnie żarcie i picie, kompan i żona, i jak zaraz nie dostanę rumu, to będę jak stara, biedna łajba wyrzucona na brzeg, gdzie nigdy nie wieją wiatry. A moja krew spadnie na ciebie, Jim. Ten doktor to drań…
I znowu rzucił stekiem przekleństw, po czym ciągnął dalej błagalnym tonem:
— Patrz, Jim, jak mi się ręce trzęsą, nie mogę ich utrzymać, no nie mogę. W tym parszywym dniu nie miałem jeszcze w ustach ani kropelki. Ten doktor to dureń, mówię ci, Jim. Jak się nie napiję, zadręczą mnie koszmary. Jednegom już widział. O, tam, w kącie za tobą stał stary Flint, widziałem go wyraźnie jak teraz ciebie. A jeśli znowu opadną mnie koszmary, to… Wiesz przecież, że krewki ze mnie gość… Kain się we mnie obudzi. Ten twój doktor sam powiedział, że jedna szklanka mi nie zaszkodzi. Jim, dam ci złotą gwineę za kwaterkę.
Stawał się coraz bardziej podniecony, więc ogarnął mnie niepokój o mojego ojca, który tego dnia poczuł się bardzo źle i potrzebował spokoju. W końcu doktor rzeczywiście tak powiedział, natomiast poczułem się urażony propozycją łapówki.
— Nie chcę od pana żadnych pieniędzy — powiedziałem — poza tymi, które jest pan winien mojemu ojcu. Przyniosę panu szklaneczkę i ani kropli więcej.
Kiedy mu przyniosłem trunek, chwycił łapczywie szklankę i wychylił do dna.
— O tak, tak… — rzekł. — Już mi trochę lepiej. Powiedz mi jeszcze, kolego, jak długo kazał mi ten wasz doktor leżeć na tej parszywej koi?
— Przynajmniej z tydzień.
— Do pioruna! — zawołał. — Tydzień! Na to nie mogę sobie pozwolić, do tego czasu już mi przyślą czarny znak. Te łotry zaraz mnie wywęszą, już niuchają, w tej przeklętej chwili… łotry, co nie potrafią poprzestać na tym, co mają, tylko chcą zagarnąć cudze. Pytam, czy tak się zachowują żeglarze? Ale ze mnie człek oszczędny. Nigdy nie trwoniłem pieniędzy na próżno i nigdy ich odebrać sobie nie dałem. I teraz znów ich wyprowadzę w pole. Nie boję się ich. Zrefuję jeszcze jeden żagiel, bracie, i szukaj wiatru w polu.
Mówiąc to, jął z trudem podnosić się na łóżku, chwyciwszy mnie za ramię z taką siłą, że o mało co nie krzyknąłem z bólu. Nogi opadły mu na podłogę bezwładnie, jakby były z ołowiu. Jego słowa, choć tak butne, kłóciły się ze słabością głosu, jakim je wypowiedział. Umilkł, kiedy już usiadł na skraju łóżka.
— Ten doktor coś mi zrobił — mruknął po chwili. — W uszach mi dzwoni. Połóż mnie z powrotem.
Zanim zdołałem mu pomóc, sam opadł na plecy i jakiś czas leżał w milczeniu.
— Jim, widziałeś dzisiaj tego żeglarza? — spytał w końcu.
— Czarnego Psa? — zapytałem.
— Jego! Czarnego Psa! — on na to. — To łotr, ale są jeszcze gorsi, ci, co go przysłali. Sęk w tym, że jeśli nie zdołam stąd zwiać, a oni doręczą mi czarny znak, to zapamiętaj… im chodzi o moją starą marynarską skrzynię. Wskoczysz na konia… chyba potrafisz, co? No więc wskoczysz na konia i pognasz do… tak, właśnie tak!… do tego przeklętego konowała, i powiesz mu, by skrzyknął wszystkich swoich ludzi… sędziów i różnych takich… I niech się zasadzi na nich u „Admirała Benbow”… na całą dawną załogę Flinta, starych i młodych, wszystkich, którzy pozostali. Byłem pierwszym oficerem, tak, byłem pierwszym oficerem Flinta, i tylko ja znam to miejsce. Bo, widzisz, wyjawił mi je w Savannah, gdy już ledwo dychał, tak jak ja teraz. Ale nie wygadaj tego, zanim mi nie przyślą czarnego znaku albo zanim nie zobaczysz znowu Czarnego Psa czy tego kuternogi, jego przede wszystkim, Jim, pamiętaj.
— A co to za czarny znak, panie kapitanie? — zapytałem.
— To wezwanie, bracie. Powiem ci, kiedy go przyślą. Ale miej oczy otwarte, Jim, a podzielę się z tobą po połowie, przysięgam na honor.
Bredził tak jeszcze przez chwilę słabnącym głosem, ale gdy podałem mu lek, przyjął go potulnie jak dziecko, ze słowami: „Chyba jeszcze nie było marynarza, który by tak potrzebował leków jak ja teraz”, po czym zapadł w ciężki, podobny do omdlenia sen. I tak go zostawiłem. Nie miałem pojęcia, co bym mógł zrobić, żeby wszystko dobrze się skończyło. Może powinienem opowiedzieć o wszystkim doktorowi? Bałem się śmiertelnie, że kapitan pożałuje swoich wyznań i skończy ze mną. Lecz tak się zdarzyło, że mój biedny ojciec zmarł nagle tego wieczoru, co sprawiło, że wszystko inne przestało się liczyć. Nasz zrozumiały ból, odwiedziny sąsiadów, przygotowania do pogrzebu — a przez cały czas trzeba było też zajmować się gospodą — tak mnie pochłaniały, że nie miałem nawet czasu, by pomyśleć o kapitanie, a co dopiero go się bać.
Następnego ranka zszedł na dół o własnych siłach, a jakże, zjadł jak zwykle śniadanie, choć niewiele z niego uszczknął, za to wypił chyba więcej rumu niż zazwyczaj, bo sam się obsługiwał przy szynkwasie, spoglądając spode łba na wszystkich i bucząc przez nos tak groźnie, że nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Wieczorem w przeddzień pogrzebu spił się na umór i przykro było słuchać, kiedy nie zważając na panującą w domu żałobę, wyśpiewywał tę swoją obmierzłą żeglarską piosenkę, ale był tak słaby, że wszyscy baliśmy się, że zaraz nam tu umrze. Doktora wezwano do nagłego przypadku wiele mil stąd i od śmierci mojego ojca nie pojawił się w gospodzie. Jak powiedziałem, kapitan był słaby, i istotnie, wyglądało na to, że zamiast odzyskiwać siły, z każdą chwilą je traci. Gramolił się po schodach to w górę, to w dół, łaził z izby gościnnej do szynkwasu i znowu z powrotem do izby, od czasu do czasu szedł do drzwi, trzymając się ściany, i wystawiał za nie głowę, by poczuć woń morza, a oddychał tak ciężko i szybko, jakby się wspinał na stromą górę. Ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do mnie i pomyślałem, że zapomniał już o swoich zwierzeniach, Jego zachowanie zaś stawało się coraz bardziej nieobliczalne i, zważywszy na to, jak był słaby, jeszcze bardziej gwałtowne niż zwykle. Gdy się spił, ku przerażeniu wszystkich wyciągał kordelas z pochwy i kładł go przed sobą na stole. Zdawało się, że zwracał mniej uwagi na ludzi, był pogrążony we własnych myślach i jakby nieobecny. Raz, na przykład, ku naszemu niepomiernemu zdumieniu zaczął wyśpiewywać jakąś inną melodię, coś w rodzaju wiejskiej piosenki miłosnej, której pewnie nauczył się w młodości, zanim wyruszył na morze.
I tak to trwało, aż wydarzyło się, co następuje. Nazajutrz po pogrzebie, w ponury, mglisty i mroźny dzień, była chyba trzecia po południu, kiedy stanąłem na chwilę w drzwiach gospody, ze smutkiem wspominając mojego ojca. Nagle zobaczyłem jakiegoś człowieka wlokącego się drogą. Był najwyraźniej ślepy, bo macał kijem przed sobą, a oczy i nos skrywał mu duży zielony daszek. Szedł przygarbiony, jakby go wiek lub słabość przygięły do ziemi, cały spowity w obszerną, starą i obszarpaną żeglarską pelerynę z kapturem, przez co wyglądał jak jakiś posępny strach na wróble. Jeszcze nigdy nie widziałem tak przerażającej postaci. Zatrzymał się przed gospodą i zawołał dziwnym, śpiewnym głosem w pustkę przed sobą:
— Czy jakaś poczciwa dusza zechce powiedzieć biednemu ślepcowi, co stracił swój cenny dar widzenia w chwalebnej obronie swej ojczyzny Anglii i jej króla Jerzego… niech go Bóg błogosławi!… gdzie albo w jakiej części kraju się znajduje?
— Jesteś przed „Admirałem Benbow”, nad zatoką Black Hill, dobry człowieku — odrzekłem.
— Słyszę głos — on na to. — Młody głos. Podasz mi rękę, mój zacny młody przyjacielu, i wprowadzisz mnie do środka?
Wyciągnąłem rękę, a to tak gładko przemawiające, bezokie straszydło natychmiast uchwyciło ją z taką siłą, jakby mi dłoń uwięzła w stalowym imadle. Przerażony usiłowałem wyrwać ją z uścisku, ale ślepiec jednym ruchem ramienia przyciągnął mnie do siebie.
— A teraz, chłopcze — rzekł — prowadź mnie do kapitana.
— Kiedy nie śmiem, panie — wyjąkałem.
— A to ci dopiero! — zadrwił. — Prowadź mnie do niego zaraz albo ci złamię rękę.
I wykręcił mi ją tak, że wrzasnąłem z bólu.
— Panie — powiedziałem — mówię to przez wzgląd na pańskie dobro. Kapitan nie jest już taki jak dawniej. Siedzi z dobytym kordelasem. Pewien inny pan…
— Nie gadaj, tylko prowadź — przerwał mi głosem tak brutalnym, zimnym i obmierzłym, że ciarki mnie przeszły.
Ten głos przeraził mnie bardziej od bólu, więc natychmiast usłuchałem, prowadząc go do drzwi gospody i kierując się do izby gościnnej, w której siedział nasz stary, schorowany pirat, odurzony rumem. Ślepiec uwiesił się na mnie całym ciężarem, wciąż ściskając mi rękę żelazną dłonią.
— Prowadź mnie prosto do niego, a kiedy go zobaczysz, krzyknij: „Bill, jakiś znajomy do ciebie!”. Jak tego nie zrobisz, to ci zrobię… o tak.
I wykręcił mi rękę tak okrutnie, że o mało co nie zemdlałem. Ten ślepy żebrak napędził mi takiego strachu, że przestałem się bać kapitana i otworzywszy drzwi do izby gościnnej, wykrzyknąłem to, co mi kazano.
Biedny kapitan podniósł oczy i natychmiast wytrzeźwiał. Spojrzał na nas całkiem przytomnie, a na jego twarzy odmalował się nie tyle strach, ile jakaś śmiertelna niemoc. Poruszył się, jakby zamierzał wstać, ale chyba nie starczyło mu na to sił.
— Dobra, Bill, siedź i nie ruszaj się — powiedział żebrak. — Może i nie widzę, ale słuch mam dobry, więc usłyszę, jak kiwniesz palcem. Interes to interes. Wyciągnij lewą rękę. Chłopcze, chwyć jego lewą rękę za nadgarstek i przyciągnij do mojej prawej.
Obaj usłuchaliśmy go skwapliwie, a on przełożył coś z dłoni, w której trzymał kostur, do dłoni kapitana, która natychmiast się zacisnęła.
— No i po sprawie — rzekł ślepiec.
Nagle puścił moje ramię i z niewiarygodną zręcznością wybiegł w podskokach z izby, a potem na drogę, skąd — kiedy zamarłem bez ruchu — dobiegł mnie oddalający się stukot jego kija.
Minął jakiś czas, zanim obaj z kapitanem zdołaliśmy ochłonąć, ale w końcu, i to prawie jednocześnie, ja puściłem jego nadgarstek, a on cofnął rękę i spojrzał bystro na swą dłoń.
— O dziesiątej! — zawołał. — Sześć godzin. Jeszcze im pokażemy! — I zerwał się na nogi.
Gdy tylko to zrobił, zatoczył się, chwycił za gardło, zachwiał się i runął twarzą w dół na podłogę.
Natychmiast do niego podbiegłem, krzykiem wzywając matkę. Ale pośpiech na nic się nie zdał. Kapitan leżał martwy, powalony atakiem apopleksji. Dziwne to i samemu trudno mi to pojąć, bo choć ostatnio budził we mnie litość, z całą pewnością nigdy nie darzyłem go sympatią, ale teraz, kiedy zobaczyłem, że nie żyje, zalałem się łzami. Była to druga śmierć, z jaką się zetknąłem, a smutek po tej pierwszej wciąż był świeży w moim sercu.
ROZDZIAŁ IV Marynarski kufer
ROZDZIAŁ IV
Marynarski kufer
Nie tracąc czasu, powiedziałem matce wszystko, co wiedziałem, i chyba powinienem był jej to powiedzieć o wiele wcześniej. Od razu uświadomiliśmy sobie, w jak trudnym i niebezpiecznym znaleźliśmy się położeniu. Jakaś część pieniędzy tego człowieka — jeśli w ogóle miał pieniądze — z pewnością nam się należała, ale trudno było się spodziewać, że kamraci kapitana, a zwłaszcza tych dwóch osobników, których już poznałem, Czarny Pies i ślepy żebrak, będą skłonni zrezygnować z części swojego łupu, by spłacić długi nieboszczyka. Nie do pomyślenia było również wykonanie polecenia kapitana, bym wsiadał na konia i jechał po doktora Liveseya, bo wówczas pozostawiłbym matkę samą, bez opieki. Nie sposób było jednak pomyśleć, by można było pozostać dłużej w tym domu, gdzie każdy dźwięk, taki jak trzask węgli osuwających się na kuchennym palenisku, ba, nawet tykanie zegara, budził w nas lęk. Zdawało się nam, że słyszymy, jak ktoś krąży wokół domu, a do tego dręczyła nas świadomość, że w jadalni leży na podłodze trup kapitana i że ów obmierzły ślepy żebrak czyha gdzieś niedaleko i w każdej chwili może powrócić, więc zdarzały się chwile, w których, jak to się mówi, ze strachu wyłaziłem ze skóry. Trzeba było coś przedsięwziąć, i to szybko. W końcu przyszło nam do głowy, by wyjść z domu i szukać pomocy w pobliskiej wiosce. I tak zrobiliśmy. Jak staliśmy, z gołymi głowami, wybiegliśmy natychmiast z domu w wieczorną gęstniejącą mgłę i siarczysty mróz.
Wioska oddalona była zaledwie o kilkaset jardów, po drugiej stronie sąsiedniej zatoki, a odwagi dodawała mi świadomość, że leży w przeciwnym kierunku do tego, z którego nadszedł ów ślepiec i w którym zapewne się oddalił. Droga zajęła nam zaledwie kilkadziesiąt minut, choć od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, by wzajemnie dodać sobie otuchy i nasłuchiwać. Nie było jednak słychać żadnych niepokojących odgłosów — nic prócz cichego plusku fal i krakania wron w lesie.
Kiedy dotarliśmy do wioski, pozapalano już świece, i nigdy nie zapomnę, jak podniósł mnie na duchu widok żółtawych odblasków w oknach i otwartych drzwiach. Wnet się jednak okazało, że była to jedyna pomoc, na jaką mogliśmy tu liczyć. Bo — choć zapewne pomyślicie, że ludzie powinni się tego wstydzić — nikt nie zgodził się wrócić z nami do „Admirała Benbow”. Im dłużej opowiadaliśmy o naszych kłopotach, tym skwapliwiej wszyscy — mężczyźni, kobiety i dzieci — chronili się pod dachy własnych domostw. Niektórym nazwisko kapitana Flinta, mnie całkiem obce, było dobrze znane i budziło wielki strach. Paru ludzi pracujących w polu nieopodal naszej gospody zapamiętało, że widzieli na drodze jakichś obcych i wziąwszy ich za przemytników, czym prędzej uciekli, a jeden widział nawet mały lugier w zatoczce zwanej przez nas Dziurą Kitta. Dlatego każdy, kto mógł być kamratem kapitana Flinta, budził w nich śmiertelny strach. Żeby nie przedłużać opowieści, powiem tylko, że choć znalazło się kilku chętnych, którzy gotowi byli pojechać konno po doktora Liveseya, a więc w całkiem przeciwnym do nas kierunku, to nikt nie chciał nam pomóc w obronie gospody.
Powiadają, że tchórzostwo jest zaraźliwe, za to wygarnięcie prawdy w oczy dodaje odwagi, więc kiedy już każdy powiedział, co miał do powiedzenia, moja matka palnęła im mowę. Oświadczyła, że nie zamierza rezygnować z pieniędzy należących się jej osieroconemu synowi.
— Skoro tacy z was tchórze — powiedziała — to Jim i ja sami się na to odważymy. Obejdzie się bez waszej łaski, osiłki o zajęczych sercach. Wrócimy do siebie tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. Otworzymy ten kufer, choćby nam przyszło zapłacić za to życiem. A pani, pani Crossley, będę wdzięczna za pożyczenie mi tego woreczka, żebym miała gdzie wsadzić pieniądze, które nam się prawnie należą.
Oczywiście od razu oznajmiłem, że idę z matką, i oczywiście wszyscy zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego, że to czyste szaleństwo, ale nawet wtedy żaden z mężczyzn nie zgodził się nam towarzyszyć. Dali mi tylko nabity pistolet, na wypadek gdyby nas zaatakowano, i obiecali, że będą mieć w pogotowiu osiodłane konie, na wypadek gdyby nas ścigano w drodze powrotnej. Jeden z chłopaków miał też pojechać konno do domu doktora i prosić go o zorganizowanie zbrojnej pomocy.
Serce waliło mi jak młotem, gdy w tę mroźną noc ruszyliśmy w drogę powrotną, wiedząc, że porywamy się na śmiertelnie groźną przygodę. Wschodził już księżyc w pełni, przeświecając czerwonawo przez górne warstwy mgły, więc przyspieszyliśmy kroku, bo było oczywiste, że zanim dojdziemy do domu, będzie jasno jak w dzień i nasze wyjście może być zauważone przez jakiegoś obserwatora. Przemykaliśmy się ukradkiem wzdłuż żywopłotów, nie słysząc ani nie spostrzegając niczego, co mogłoby pogłębić nasz strach, aż wreszcie, ku naszej wielkiej uldze, zamknęliśmy za sobą drzwi „Admirała Benbow”.
Czym prędzej zasunąłem rygiel i przez chwilę staliśmy, dysząc, w ciemności, sami jedni w domu z trupem kapitana. Potem matka wzięła świecę z szynkwasu i razem, trzymając się za ręce, weszliśmy do izby gościnnej. Leżał tak, jak go zostawiliśmy, na plecach, z otwartymi oczami i wyciągniętą ręką.
— Opuść żaluzję, Jim — wyszeptała matka — bo mogą przyjść i podglądać nas z zewnątrz. A teraz — powiedziała, kiedy to zrobiłem — trzeba zabrać klucz… temu tam… tylko chciałabym wiedzieć, kto go dotknie!
I z jej ust wyrwał się cichy szloch.
Natychmiast ukląkłem przy trupie. Na podłodze, tuż przy jego dłoni, leżał mały papierowy krążek poczerniony z jednej strony. Nie miałem wątpliwości, że to ów czarny znak. Podniósłszy go, znalazłem po drugiej stronie taką oto wiadomość, wypisaną bardzo wyrobionym i czytelnym charakterem: „Masz czas do dziesiątej wieczorem”.
— Miał czas do dziesiątej, mamo — wyjaśniłem i w tejże chwili zaczął bić nasz stary zegar. Wzdrygnęliśmy się na ten nagły odgłos, ale wiadomość była dobra, bo zegar wybił tylko sześć razy.
— A teraz, Jim, ten kluczyk — powiedziała matka.
Przeszukałem kieszenie nieboszczyka, jedną po drugiej. Parę drobnych monet, naparstek, trochę nici i dużych igieł, nadgryziona prymka tytoniu, duży nóż z zakrzywioną rączką, kieszonkowy kompas oraz pudełeczko z hubką i krzesiwem — to wszystko, co znalazłem. Zacząłem wpadać w rozpacz.
— Może ma go na szyi — podsunęła mi matka.
Przewalczywszy silną odrazę, rozerwałem mu koszulę na szyi i tam rzeczywiście znaleźliśmy kluczyk wiszący na kawałku nasączonego dziegciem sznurka, który przeciąłem jego własnym nożem. Z nadzieją w sercach natychmiast pobiegliśmy na górę do małej izdebki, w której przespał tyle nocy i w której stał jego kufer od dnia jego przybycia do naszej gospody.
Z zewnątrz wyglądał jak każdy marynarski kufer. Na wieku wypalono literę „B”, a rogi były trochę poobijane i wytarte, zapewne przez długie i niedbałe obchodzenie się z kufrem.
— Daj mi ten kluczyk — powiedziała matka.
Zamek był bardzo oporny, ale w końcu zdołała przekręcić kluczyk i szybko uniosła wieko.
Z wnętrza buchnęła mocna woń tytoniu i dziegciu. Na wierzchu leżało bardzo przyzwoite ubranie, wyszczotkowane i porządnie złożone. Ani razu nienoszone, oceniła moja matka. Pod nim różne różności — kwadrant, blaszany kubek, kilka lasek tytoniu, dwa bardzo ładne pistolety, sztabka srebra, stary zegarek szwajcarski i trochę innych świecidełek lichej wartości i przeważnie obcego pochodzenia, para mosiężnych kompasów i pięć czy sześć dziwnych muszli z Indii Zachodnich. Później często się zastanawiałem, po co włóczył ze sobą te muszle, wiodąc tak niespokojne życie włóczęgi, grzesznika i zbiega.
Jak dotąd, nie znaleźliśmy nic cenniejszego prócz tego srebra i drobiazgów, z którymi nie wiedzielibyśmy, co zrobić. Na spodzie leżał stary płaszcz żeglarski, pobielały od soli morskiej w wielu rejsach. Moja matka wyciągnęła go niecierpliwie i oto naszym oczom ukazały się dwa ostatnie przedmioty znajdujące się w kufrze: paczka owinięta w ceratę, wyglądająca na plik papierów, i płócienny woreczek, który przy dotknięciu wydał z siebie brzęk złotych monet.
— Pokażę tym łajdakom, że jestem uczciwą kobietą — powiedziała moja matka. — Wezmę tyle, ile mi się należy, i ani pensa więcej. Potrzymaj woreczek pani Crossley.
I zaczęła odliczać z worka kapitana sumę, którą był nam winien, wrzucając je do trzymanej przeze mnie sakiewki.
Długie to było i żmudne zajęcie, bo monety pochodziły z całego świata i były rozmaitej wielkości — dublony, luidory, gwinee, hiszpańskie dolary i sam już nie wiem jakie, wszystkie ze sobą wymieszane. Na dobitkę gwinei było najmniej, a tylko te wybierała matka, bo przecież wartości innych monet nie znała.
Byliśmy prawie w połowie tej roboty, kiedy nagle położyłem jej dłoń na ramieniu, bo w ciszy mroźnej nocy usłyszałem dźwięk, który sprawił, że serce podeszło mi do gardła — stuk kija owego ślepca na zamarzniętej drodze. Przybliżał się coraz bardziej, a my zamarliśmy, wstrzymując oddech. Po chwili kij załomotał w drzwi gospody, a potem usłyszeliśmy, jak gałka się obraca i rygiel grzechoce, jakby ktoś próbował wejść. Wreszcie nastała długa cisza, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz domu, aż w końcu znowu rozległo się postukiwanie kija, które, ku naszej nieopisanej radości i uldze, powoli cichło, aż zupełnie umilkło.
— Mamo — powiedziałem — bierz wszystko i uciekajmy stąd!
Byłem bowiem pewny, że zaryglowane drzwi musiały wzbudzić podejrzenie i zaraz zwali nam się tutaj cały rój szerszeni, choć nikt, kto nie widział tego okropnego człowieka, nie potrafiłby sobie wyobrazić, jak byłem szczęśliwy, że je zaryglowałem.
Ale moja matka, choć tak przerażona, nie zgodziłaby się wziąć choćby o pensa więcej, niż jej się należało, a uparła się, że nie weźmie mniej. Oświadczyła, że do siódmej jeszcze daleko, a ona zna swoje prawa i zamierza z nich skorzystać. Spierała się jeszcze ze mną, gdy od wzgórza dobiegł nas krótki, cichy gwizd. Tego już było dla nas obojga za wiele.
— Wezmę to, co mam — powiedziała, zrywając się na równe nogi.
— A ja zabiorę to dla wyrównania rachunku — dodałem, chwytając ceratowe zawiniątko.
W następnej chwili zbiegliśmy po omacku po schodach, zostawiwszy świecę przy pustym kufrze. Otworzyliśmy drzwi i zaczęliśmy uciekać ile sił w nogach. Zrobiliśmy to w ostatnim momencie. Mgła szybko się rozpraszała, księżyc już oświetlał zbocza wzgórz po obu stronach zatoki i tylko na samym dnie wąwozu, a także wokół drzwi gospody zalegała jeszcze wąska smuga mroku, skrywając pierwsze kroki naszej panicznej ucieczki. Ale nie przebyliśmy nawet połowy drogi do wioski, gdy za podnóżem wzgórza musieliśmy wybiec na pełne światło księżyca. Mało tego, uszu naszych dobiegł tupot wielu stóp, a kiedy spojrzeliśmy za siebie, dostrzegliśmy zbliżające się szybko chybotliwe światełko, co oznaczało, że jeden ze ścigających nas ludzi ma latarnię.
— Mój kochany — rzekła nagle moja matka — bierz te pieniądze i uciekaj. Ja zaraz zemdleję.
Pomyślałem, że wybiła nasza ostatnia godzina. Jakże przeklinałem tchórzostwo sąsiadów, jakie wyrzuty czyniłem w duchu mojej matce za jej uczciwość i za jej chciwość, za jej uprzednią brawurę i obecną słabość! Na szczęście byliśmy już przy mostku, więc słaniającą się na nogach jakoś doprowadziłem na sam brzeg, gdzie westchnęła głęboko i opadła na moje ramię. Nie wiem, skąd znalazłem w sobie tyle siły, by tego dokonać, i obawiam się, że nie byłem zbyt delikatny, ale udało mi się zaciągnąć ją wzdłuż brzegu pod sam mostek. Głębiej już nie dałem rady, bo mostek był zbyt niski i sam ledwo się pod niego wczołgałem. Tam musieliśmy pozostać — moja matka prawie cała widoczna, a oboje w zasięgu słuchu od gospody.