Wyśpiewam Wam więcej... - ebook
Wyśpiewam Wam więcej... - ebook
Kto przeczytał „Wyśpiewam wam wszystko” i polubił wspomnienia Urszuli Dudziak za układ jazzowego koncertu życzeń, na pewno będzie miał apetyt na więcej. Czeka go niespodzianka, bo „Wyśpiewam wam więcej” to opowieść snuta w innym stylu i tempie, opowieść jak koronka, jak mówi o niej sama artystka. Z jej słów wyłania się portret silnej kobiety, znającej smak sukcesu, ale i porażki, z wielu nici-wątków powstaje wzór skomplikowany jak samo życie. Składa się nań kolejna porcja muzycznych wspomnień i zabawnych anegdot, refleksja nad codziennością i potężna dawka optymizmu. To właśnie optymizm (poza tenisem i jazzem, rzecz jasna) promuje autorka od pierwszej do ostatniej strony. I nie ma nic przeciwko temu, by tym razem powiedzieć nieco mniej o muzyce, a znacznie więcej o sobie.
Można byłoby się rozpisywać o sukcesach artystycznych Urszuli Dudziak, o jej dorobku, scenach dzielonych z Bobbym McFerrinem, Herbie Hancockiem czy Stingiem. Można by było wyliczać jej niespotykaną skalę głosu, perfekcyjną intonację oraz unikalną technikę wokalną. Można by było… ale muzyka to tylko część Urszuli Dudziak. Kobiety, która ma w sobie niezmierzone pokłady optymizmu, którym obdarza wszystkich dokoła. Może w przypadku kogoś innego zabrzmiałoby to jak frazes, ale wystarczy znaleźć się na chwilę w jej obecności, żeby zrozumieć, że ta energia to prawdziwa „supermoc”.
Urszula Dudziak zagrzewa inne kobiety do działania – bez względu na wiek. Pokazuje, jak czerpać z życia pełnymi garściami i chwytać każdą chwilę. Gra w tenisa, prowadzi traktor, buduje dom, koncertuje, jest youtuberką i najlepszą gawędziarką na świecie. Swoim poczuciem humoru, dystansem do codzienności, historiami i anegdotami o legendach światowego jazzu czaruje od lat. „Wyśpiewam wam więcej” to tylko kolejny fragment tej skarbnicy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2197-4 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Należy nam się radość, spełnienie i szczęście bez względu na to, gdzie jesteśmy, co robimy, jak nam się powodzi i w jakim jesteśmy wieku
Do napisania tej książki skłoniło mnie kilka rzeczy.
Rzadko spotyka się kobietę, która będąc tuż przed siedemdziesiątką, odkrywa w sobie talent pisarski, gdy jej książka autobiograficzna okazuje się bestsellerem. Rzadko spotyka się kobietę po siedemdziesiątce, która jest po uszy zakochana, zaręczona i szczęśliwa. Nieczęsto spotyka się kobietę w moim wieku, która realizuje jednocześnie dwadzieścia pięć różnych projektów, a w moim przypadku są to projekty nie tylko muzyczne.
Kobiety na ogół ukrywają swój wiek, a ja trąbię naokoło, ile mam lat, i chętnie zdradzam, co robię, żeby czuć się świetnie, wyglądać super i zarażać pozytywną energią.
Chcę zmienić nastawienie do życia tych kobiet, które myślą, że w pewnym wieku powinno się przestać marzyć o miłości i zaakceptować dwa słowa – NIE WYPADA, towarzyszące im na co dzień. Nierzadko spotykam kobiety, i to w różnym wieku, które straciły wiarę w to, że spotkają swoją drugą połówkę. Są smutne, zatroskane… Czują się atrakcyjne tylko wtedy, kiedy upodabniają się do dziewczyn z okładek magazynów, gdy są modnie ubrane, dostatecznie chude i podciągnięte przez chirurgów lub ukrywają twarz pod maską mocnego makijażu. Wierzę, że po przeczytaniu tej książki zmienicie swoje spojrzenie na życie i przestaniecie się torturować myślą o upływającym czasie, że potraktujecie starzenie się jako naturalny proces, a nie jak chorobę, której się wstydzimy. Zaakceptujecie siebie takimi, jakie jesteście, zaczniecie celebrować każdy moment swojego życia i promienieć pięknym światłem, które każdy w sobie ma, lecz nie każdy wie, jak je uwolnić.
Znowu zabieram Was w podróż życia. Opowiadam, jak to się stało, że po wielu burzliwych związkach, określanych przeze mnie mianem „nieba i piekła”, jestem w takim, jakiego i Wam życzę, w związku, do którego najbardziej pasuje słowo ULGA. Często zamieszczam obszerne fragmenty z mojego pamiętnika i relacje z tras koncertowych.
Historie snute w tej książce, podobnie jak podczas moich koncertów czy spotkań, są jak koronki. Opowiadam i nagle słowo, obraz w pamięci przypomina mi inne zdarzenie, więc skaczę w czasie, żeby po chwili wrócić do głównego wątku i zakończyć opowieść puentą. Najważniejsze jest jednak przesłanie, że należy nam się radość, spełnienie i szczęście bez względu na to, gdzie jesteśmy, co robimy, jak nam się powodzi i w jakim jesteśmy wieku. W życiu dużo (a nawet wszystko) można zmienić, to kwestia starań, mniejszego lub większego wysiłku. Pokażę Wam, jak to się robi i gdzie drzemie sekret mojego dobrego samopoczucia na co dzień.
Mądrość jest owocem długiej dyscypliny i ćwiczenia, jednak kto ją posiadł, ten ma ją bez wysiłku
Źródło: Bert Hellinger, O życiu, sentencje, opowiastki, słowa mocy i medytacje, wyd. Czarna Owca 2001
OPTYMIZMU MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ JAK PŁYWANIA LUB JAZDY SAMOCHODEM
Życie to ciągła zmiana, a nasz sposób myślenia determinuje nasz los
Po pierwsze, gdy tylko otwieram rano oczy, zakładam, że będzie to dobry dzień, pełen miłych niespodzianek. Wierzę, że uda mi się zrealizować wszystkie zamierzenia i wieczorem powiem sobie: „To był wspaniały dzień”. A jeśli nie był dobry, mówię: „Dzień minął i był trudny, ale jutro będzie nowy, lepszy”. Życie to ciągła zmiana, a nasz sposób myślenia determinuje nasz los.
Pozwalam sobie na trzy stany emocji: szczęście, zadowolenie i nastrój refleksyjny. Rzadko wpadam w złość, a jeśli już, to tylko na chwilę. Napięcie rozładowuję uśmiechem, bo jak powiedział Hemingway: „Denerwować się to mścić się na własnym zdrowiu za głupotę innych”. Na szczęście mam poczucie humoru i partnera, dla którego ta zaleta jest jedną z najważniejszych. Staram się być dobrej myśli, dużo się uśmiecham, uchodzę za życzliwą i pomocną. I latam wszędzie na piechotę. Dzięki takiemu podejściu regeneruję się w mig i korzystam z życia, ile tylko się da, słowem, cieszę się, że żyję.
Tu muszę wkleić obrazek sprzed kilku tygodni.
Od gry w tenisa boli mnie bark. Poszłam do ortopedy. Czekałam w gabinecie, do którego posuwistym krokiem wszedł lekarz-staruszek, według mnie ponadosiemdziesięcioletni, pochylony, wyraźnie życiem zmęczony, klapnął na krzesło i zadał mi kilka pytań. Zdziwiłam się, bo na ogół tacy lekarze są już dawno na emeryturze. Jestem za tym, żeby pracować tak długo, jak się da, ale to już przesada – pomyślałam. Po badaniu, pod koniec wizyty spojrzał na mój PESEL i zapytał głośno, wyraźnie zdziwiony: „Pani ma 75 lat?” Odpowiedziałam: „Owszem” i pomyślałam sobie: „To nic dziwnego. Wiele osób się dziwi”. Na to lekarz-staruszek wykrzyknął zachwycony: „Pani jest o trzy lata ode mnie starsza!”.
Od pewnego czasu podczas moich koncertów zwierzam się głośno z mojego wieku. Kiedy dodaję, że jestem zaręczona, publiczność szaleje. Aż takiej reakcji się nie spodziewałam, więc musi coś w tym być. Pomyślałam, że jeśli opowiem historię mojej obecnej miłości i pokażę, jak pielęgnuję to uczucie, umiejętnie i dyplomatycznie, może ktoś weźmie sobie do serca tę naukę i zadba o swój związek.
W moim dotychczasowym życiu dużo było łez, dramatów, wpadek i pomyłek, ale moja mama zawsze mówiła: „Uluś, pamiętaj, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” i ta rada przydała mi się nieraz.
Nasze myślenie o nas samych przekłada się na to, jak się zachowujemy. Według mnie najważniejszym naszym zadaniem jest dowiedzieć się, jacy naprawdę jesteśmy. Uważam, że każdy człowiek jest lepszy, niż mu się wydaje
Źródło: „Zwierciadło”, nr 10/2018, rozmowa z Aliną Gutek
BLISKO CZTERDZIEŚCI PIĘĆ LAT TEMU SKOŃCZYŁAM TRZYDZIEŚCI LAT
Trzydziestka. W tym wieku ma się już dzieci i nie wszystko wypada. Powinno się błyszczeć erudycją, mieć solidny zawód i oszczędności, może nawet własne mieszkanie
A jak to było, kiedy kończyłam trzydzieści, czterdzieści i więcej lat? Jak wtedy widziałam siebie i co czułam?
Chętnie zajrzę do pamiętnika, żeby się przekonać i skomentować niektóre fragmenty.
22 października 1973, poniedziałek, Nowy Jork
Moje urodziny. Skończyło się „-dzieścia”, nadszedł czas na „-dzieści” (tylko do wiadomości najbliższych, bo postanowiłam sobie trochę odejmować, żeby mieć dwadzieścia osiem, najwyżej dwadzieścia dziewięć lat).
Znowu czekam na Misia (Michała Urbaniaka, mojego ówczesnego męża) w kawiarni wytwórni CBS na 6. Alei, przy 52. Ulicy, na Manhattanie. Nie przestaję wierzyć, że przyfrunie z dobrymi wiadomościami. Nie przypuszczaliśmy, że to wszystko będzie takie trudne. Gdyby nasza muzyka się nie podobała, łatwiej byłoby przyzwyczaić się do tego stanu niepewności. Jednak każdy, komu puszczamy płytę, zespołową czy też moją – „Newborn Light”, nagraną z Adasiem Makowiczem, krzyczy och! i ach!, i na tym koniec. A może to tutejszy zwyczaj, że tak się reaguje na wszelkiego rodzaju muzyczne wypociny?
Nienawidzę hotelu, w którym mieszkamy. Ma szumną nazwę Le Marquis i jest blisko 5. Alei, a jest ohydny, śmierdzący, z czarnymi oknami – nie do wymycia (są na dobre zaklinowane przez klimatyzatory!), ze starą, brudną skorupą dywanu, wstrętnymi meblami, ze współlokatorami – myszami i karaluchami. Najbardziej boję się tzw. water bugs, karaluchów wielkości myszy. Na szczęście na ogół biegają po ulicach, ale podobno wchodzą też do mieszkań przez uchylone okna. W tej sytuacji to, że nasze się nie otwierają, to jednak zaleta.
Amerykanie roztkliwiają się nad tym robactwem. Raz po raz ukazują się w prasie artykuły mówiące, że karaluchy są odporne i czyściutkie. Podobno były na Ziemi już 300 milionów lat temu (imponujące!). Gdyby je wytępić, podobnie jak szczury, Manhattan rozpadłby się w proch. Miły temat urodzinowy!
Ciekawa jestem, z jakimi uczuciami będę przeglądała ten pamiętnik za parę lat, na przykład w dniu trzydziestych piątych urodzin. Czy będę tu, czy tam, wesoła czy zawiedziona, u progu sukcesu czy ciągle przed? Z dziećmi czy bez, we własnym domu czy w hotelu? Czy dużo mi przybędzie zmarszczek i przyjaciół? Czy Misiu schudnie i przestanie narzekać na zdrowie? Czy moi rodzice będą zdrowi? Czy będziemy sobie mówić „Call me Monday”, siedząc w domu przed telewizorem? (W Stanach tymi słowami zbywa się w firmach osoby szukające pracy). Czy będziemy gonić za groszem? Czy dotknie nas jakiś życiowy kataklizm, czy życie popłynie miękko i rozkosznie?
Zostawiam tu wolne miejsce. Odpowiedzi dopiszę za pięć lat, 22 października 1978 roku.
Miejsce jest puste do dzisiaj. Zresztą miałam w zwyczaju tak się zabawiać i z ciekawości pytać: „Co to będzie?”. I na ogół nic nie wpisywałam. Zapominałam o danym sobie słowie.
Byłam wtedy zmartwiona, zaniepokojona swoim wiekiem. Trzydziestka. To brzmiało groźnie, wisiało jak ciemna chmura przysłaniająca radość beztroski, straszyło odpowiedzialnością za każdy ruch, słowo, uczynek.
Bo przecież w tym wieku ma się już dzieci i nie wszystko wypada. Powinno się błyszczeć erudycją, mieć solidny zawód i oszczędności, może nawet własne mieszkanie. Tymczasem ja miałam określone zdanie na swój temat i żyłam w oczekiwaniu na magiczne słowo YES od prestiżowej firmy płytowej Columbia, które oznaczałoby wydanie płyty „Fusion” na rynku amerykańskim. Płyta ta nagrana z moim ówczesnym mężem (liderem zespołu, skrzypkiem, saksofonistą, kompozytorem, menedżerem, aranżerem, producentem, uff!, Michałem Urbaniakiem) powstała w Europie przed naszym przyjazdem do Nowego Jorku. Konsekwencją upragnionego YES byłaby wielka promocja, trasa koncertowa, rozgłos, prestiż i oczywiście kasa.
Żyłam więc w wielkiej niepewności. Przez cały czas towarzyszyła mi też tęsknota za Polską, Warszawą i Zieloną Górą, w której się wychowałam, i oczywiście, za rodzicami. Dwa tygodnie przed moimi trzydziestymi urodzinami podczas Parady Pułaskiego, która jest coroczną radosną manifestacją polskości, na widok zastępu harcerek w szarych mundurkach rozpłakałam się w głos. Siedziałam na trotuarze 5. Alei i zalewając się łzami, jęczałam: „Ja chcę do domu, do mamy!”. Michał pukał się w głowę, nie rozumiejąc, co się ze mną dzieje. „Nie przyjechaliśmy tu na wakacje” – powtarzał. Jesteśmy w centrum świata, spełnia się nasze marzenie, a ja histeryzuję.
Co o sobie wtedy myślałam? Wspominam to ze wzruszeniem i z uśmiechem. Ula, kim ty jesteś – pytałam – co umiesz, jak wyglądasz? Nie umiem nic – odpowiadałam sobie – poruszam się w muzyce instynktownie. Za każdym razem, kiedy prosiłam Michała, żeby mi pokazał harmonie jazzowe na pianinie, nasze lekcje kończyły się awanturą. On nazywał mnie tumanem i durną pałą. W drugą stronę lecieli kretyni i chamy.
A jak wyglądałam? Odpowiedź zawsze ta sama: marnie, nieciekawie, nieatrakcyjnie. Natomiast bardzo lubiłam eksponować moje grube, długie, gęste włosy. Przydawały mi się bardzo do zasłaniania twarzy podczas koncertów. Czesałam się wtedy z przedziałkiem na środku i spod burzy włosów nieśmiało wyłaniał się mój pokaźny, długi, szpetny nos (halo, na zdjęciach z tego okresu wcale nie jest taki brzydki!). Miałam też za szeroką twarz, nieprawidłowy zgryz, nierówne zęby i trochę sepleniłam. Będąc w klasie maturalnej, wygrałam konkurs na najładniejsze, najzgrabniejsze pośladki, ale w Nowym Jorku było ich zatrzęsienie, a te jędrne, pięknie zaokrąglone, najczęściej należały do Afrykanek. Moje, niestety, ginęły w tłumie!
W tym czasie na każdy komplement reagowałam zdziwieniem, zażenowaniem lub tłumaczeniem i przekonywaniem, że podziwiająca mnie osoba jest w błędzie, bo ja dopiero zaczynam i nie wiem, dokąd zmierzam. Z gustem też było u mnie nie najlepiej (zostało mi to do dziś, na szczęście mam teraz stylistkę) i nieraz myślałam, że nareszcie wyglądam ładnie, a okazywało się, że beznadziejnie albo komicznie.
Ta niepewność na każdym kroku była bardzo męcząca. Bałam się, że lada moment wszystko się wyda i czar (według mnie fałszywy!) pryśnie.
Z uśmiechem wspominam siebie, tak różną od obecnej Uli. Mam doskonały punkt odniesienia i dzięki temu jeszcze bardziej doceniam siebie i to, jaka jestem dzisiaj.
Nasze życie jest takim, jakim uczyniły je nasze myśli
Marek Aureliusz
Źródło: Małgorzata Kronenberger, Muzykoterapia
Podstawy teoretyczne do zastosowania muzykoterapii w profilaktyce stresu, Mediatour, Szczecin 2003
MOJE ULUBIONE SKLEPY? KTO ZGADNIE?
Wiewiórka gromadzi tak dużo, dlatego, że zapomina
Źródło: Bert Hellinger, O życiu, sentencje, opowiastki, słowa mocy i medytacje, wyd. Czarna Owca 2001
Myszkowanie po szmateksach, zapoczątkowane w Nowym Jorku, zostało mi do dziś. To słabość, której prawdopodobnie nigdy się nie pozbędę. Pamiętam niektóre perełki z second-handów sprzed kilkudziesięciu lat, nad których kupnem się zastanawiałam. Odwróciłam się na moment, żeby podjąć decyzję, a już ktoś inny sprzątnął mi je sprzed nosa. Dotąd śnią mi się po nocach. Czasem, gdy zaszalałam i kupiłam coś drogiego, czego nie mogłam sobie odmówić, udawałam, że zrobiłam świetny interes, płacąc za tę rzecz grosze w szmateksie. A oto przykład z pamiętnika:
Moimi ulubionymi miejscami zakupów na Manhattanie były wypasiony dom handlowy Bloomingdale’s i właśnie second-handy. Do pierwszego wpadałam rzadko, ale lubiłam przymierzać drogie ciuszki i udawać, że w ostatniej chwili coś mi wypadło i nie mam czasu pójść do kasy, żeby zapłacić. Moje córki, Kasia i Mika, narzekały, że ubieram je w noszone przez inne dzieci ubranka, a ja uważałam, że to duża oszczędność, bo przecież dzieci rosną jak na drożdżach. Już wtedy byłam przyjazna naszej planecie, czyli ekologiczna.
Ze szmateksów miałam kilkadziesiąt par szpilek. Niektóre, prawie nowe (na przykład Yvesa Saint Laurenta) kupowałam za dziesięć dolarów. Podobnie było z niektórymi kieckami z luksusowych materiałów, świetnie skrojonymi, jakby prosto od projektantów ze znanych domów mody.
Kiedyś zaglądnęłam do Bloomingdale’s i przy stoisku z okularami słonecznymi zbaraniałam. Mój mózg przeszyła myśl jak błyskawica. Muszę mieć te okulary! Były to okulary Pierre’a Cardina za całe pięćset dolarów. Miały ciemnozielone szkła osadzone w ciemnoczerwonej oprawce i przypominały narciarskie, w latach osiemdziesiątych szczyt mody. Chodziłam koło nich przez kilka dni i w końcu, w tajemnicy przed Michałem, kupiłam je, ściemniając, że kosztowały w second-handzie piętnaście dolców. Od tego czasu się z nimi nie rozstawałam.
Bardzo często jeździliśmy całą grandą grać w tenisa do Rutheford w New Jersey, około godziny drogi z Manhattanu. Tego pamiętnego dnia wracaliśmy z kortów z naszymi bliskimi przyjaciółmi, Elą i Leszkiem Świerszczami, którzy mieszkali na 43. Ulicy, przy 10. Alei. Michał prowadził samochód, koło niego siedziała Ela, a ja z Leszkiem z tyłu. Podjechaliśmy pod ich dom, Ela i Leszek wysiedli, a ja przesiadłam się do przodu, koło Michała.
Za kilka minut byliśmy pod naszym domem na 58. Ulicy, przy 6. Alei. Przed wyjściem z samochodu rozglądam się za moimi ukochanymi, piekielnie drogimi okularami. Szukam w torebce, na podłodze, z tyłu, z boku… Nie ma. Krzyczę zrozpaczona: „Misiu, zostawiłam moje okulary na korcie! Wracamy, błagam!”. Miś w te pędy zawraca. Jedziemy. Przed nami trzy kwadranse drogi. Docieramy na korty, szukamy, jestem bliska płaczu, a okularów nie ma. Nagle olśnienie. Kiedy przesiadałam się z tyłu do przodu, miałam je na kolanach. Przy wysiadaniu wypadły mi na jezdnię – pomyślałam. Tak, ale to przecież niemożliwe, żeby się uchowały w takim ruchu.
Wracamy, a ja wierzę w cuda. Podjeżdżamy na miejsce przesiadki na 10. Alei. Nie wierzę własnym oczom: moje „Pierre Cardiny” leżą na jezdni, jakiś metr od chodnika i dwadzieścia metrów od nas. Nagle wyprzedza nas duży ford, zajeżdża nam drogę, jego prawa, przednia opona zahacza o moje okulary. Wrzeszczę na całe gardło. Michał naciska hamulec i z piskiem zatrzymujemy się w miejscu. Wyskakuję na ulicę. Na chodniku leżą moje okulary. „Uszczypnięte” przez przednią oponę samochodu, który nas wyprzedził, przeleciały z impetem kilka metrów. Są do uratowania. Michał nie może się nadziwić, czemu tyle hałasu o głupie okulary za kilka dolarów.
NIE MA TEGO ZŁEGO, CO BY NA DOBRE NIE WYSZŁO
Śpiewanie? Do czasu! Trzeba mieć oprócz tego jakiś solidny, potrzebny, szanowany zawód
(wbijał mi do głowy mój brat)
Nowy Jork, lata osiemdziesiąte.
Po rozstaniu z mężem Michałem Urbaniakiem zostałam sama, wokalistka jazzowa z Polski z dwojgiem małych dzieci, bez pieniędzy. Długo nie mogłam się odnaleźć. Żyłam z pomocy przyjaciół, ale przecież tak długo nie można. Nie miałam odwagi walczyć o koncerty, czyli o pracę w swoim zawodzie lub w jakimkolwiek innym, związanym z muzyką. Tymi sprawami zajmował się Michał, a po blisko dwudziestu latach małżeństwa wszystko nagle spadło na mnie. Czułam wtedy wielką bezsilność, paniczny strach, że sobie bez niego nie poradzę. To uczucie było dewastujące. Dochodziłam do wniosku, że jestem życiową inwalidką. To, co o sobie wtedy myślałam, było porażające. Brzęczały mi w uszach słowa mojego brata Leszka: „Śpiewanie? Do czasu! Trzeba mieć oprócz tego jakiś solidny, potrzebny, szanowany zawód”.
W tym bardzo trudnym dla mnie okresie tylko dzieci trzymały mnie w pionie. Musiałam je wyprawić do szkoły (pierwsza i druga klasa), ugotować obiad, być z nimi i silić się na ukrywanie strachu i bólu.
To był chyba najcięższy okres w moim życiu, a jednocześnie początek zupełnie nowych wyzwań prowadzących do odkrycia, kim naprawdę jestem. To szukanie prawdziwej Urszuli było mozolną wędrówką przez labirynt życia i było bardzo uciążliwe.
Koncentrowałam się wtedy na rozwiązywaniu zagadki, czego mi brak, a co ma tamta kobieta, która zabrała mi męża. Jakie błędy popełniłam, że przestał mnie kochać. Co złego zrobiłam, że spotkało mnie coś tak okrutnego. Moja diagnoza była jak śmiertelna choroba: byłam nieatrakcyjna, niedouczona i miałam ptasi móżdżek, a do tego w wywiadach plotłam trzy po trzy.
Dzisiaj nie mogę sobie przypomnieć ani jednej pozytywnej cechy mojego wyglądu czy charakteru w tamtym okresie. No tak, wspomniałam już o długich, gęstych włosach, ale i one miały wadę – były za gęste i fryzjerzy musieli je przerzedzać, żeby je jakoś ogarnąć. Aha, potrafiłam jeszcze świetnie prowadzić samochód, a to przydawało się w latach sześćdziesiątych, kiedy graliśmy w Skandynawii. Cały zespół ostro imprezował, a ja pokonywałam często tysiące kilometrów, walcząc ze sobą, żeby nie zasnąć za kierownicą.
Podsumowując: miałam gęste, ładne włosy, nie piłam i dobrze prowadziłam samochód.
Małżeństwa bywają nieszczęśliwe nie z braku miłości, ale z braku przyjaźni
Friedrich Nietzsche
Źródło: Janusz Fedirko, Einsteiniana, „Alma Mater” nr 114, maj 2009