Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wyspy obiecane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Ebook
20,00 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wyspy obiecane - ebook

„Wyspy obiecane” to zbiór dwudziestu siedmiu opowiadań o osobach korzystających z usług jednej z firm taksówkarskich w niewielkim mieście pod Londynem. Kierowcą jest polski emigrant, który wraz z wrodzoną ciekawością i chęcią poznawania świata, stara się balansować pomiędzy kulturalnymi, dobrze wychowanymi, a niekiedy chamskimi i nawet niebezpiecznymi obywatelami wysp. Dzięki pracy jako taksówkarz poznaje obyczaje i zachowania Brytyjczyków, ich opinie na temat obcokrajowców, jak i na temat ich samych. Można powiedzieć, że wraz z kolejnym klientem pada mit dobrze wychowanego angielskiego obywatela, znanego tylko z telewizji i to z tej sprzed czterdziestu, a może i pięćdziesięciu lat. Poznajemy również polską emigrację i sytuacje w jakich się znaleźli. Książka napisana jest językiem prostym, zrozumiałym dla czytelnika. Opisane historie oparte są na faktach, niemniej jednak zbieżność imion i nazwisk jest zupełnie przypadkowa.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7722-965-1
Rozmiar pliku: 743 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dręczące pytania oraz niespokojne myśli zaczęły mi dokuczać już w samolocie.

O wielkiej emigracji Polaków na Zachód słyszałem tylko z telewizji. Wiedziony niezłomną miłością do podróży czułem się niepewnie, wysiadając na obcej ziemi.

I ja zostałem emigrantem, choć bardziej z wyboru, niż przymusu. Ciekawość nowych miejsc była ogromna.

„Co tu będę robił? Co to za ludzie, ci Anglicy?” – pytałem, nie znając jeszcze odpowiedzi. Spokój rodzinnego domu, przyjaciele, znajomi, wszyscy ci, których lubiłem czy też nie, zostali dwa tysiące kilometrów stąd. Nowy czas, nowe otoczenie. To wszystko wymagało niezwykłej umiejętności klimatyzowania się oraz zdolności wyczuwania ludzi. Kto pomoże, kto zaszkodzi w nowym, nieznanym miejscu? Sceptyczne nastawienie do obcych też nie pomagało, nie rokowało powodzenia i sukcesu.

Pierwsza dorywcza praca i pierwsze zarobione pieniądze nie przyniosły jednak satysfakcji. Z góry wiedziałem, że to nie było to, o co mi chodziło. Po długim czasie główkowania postanowiłem zostać taksówkarzem.

„Taki to z ludźmi pogada, języka się nauczy, pozna nowe miejsca” – podpowiadał znajomy Polak, z którym zaprzyjaźniłem się tuż po przyjeździe. Niewątpliwie miał racje.

Wybrani spośród licznej rzeszy klientów bohaterowie tych opowiadań, to ludzie zwykli, prostolinijni, niektórzy kulturalni, niektórzy chamscy, czasem prowokujący, czasem zagubieni w przytłaczającej codzienności. Czyli zupełnie tacy jak my, Polacy.

Miej również na względzie, Drogi Czytelniku, że ich charakterystyka pisana była z punktu widzenia Polaka – człowieka wychowanego w polskiej kulturze i tradycji oraz w polskiej mentalności.1. Gryzipiórek

Wsiadł, trzasnął drzwiami, nie przywitał się nawet. Kolejny raz pomyślałem, że trzeba byłoby nauczyć ten naród kultury, ale jak zwykle odpuściłem. Bo przecież „klient nasz pan”, cokolwiek to oznacza. Po paru minutach rozmowy doszedłem do wniosku, że to nawet miły gość.

Pewnie reakcja moja wywołana była wrodzoną niechęcią do obcych. „Skoro takie są moje reakcje, to po co zostałem taksówkarzem?” – pytałem siebie w myśli. Przecież obcych w tej profesji jest jak psów. Codziennie kilku, a nawet kilkudziesięciu.

A może to poniedziałkowy poranek wprawił mnie w ponury nastrój?

Odpaliłem silnik, podążyliśmy do miejsca prze-znaczenia.

Z reguły podczas kursu klient narzucał jakiś temat, więc nie trzeba było wysilać się nad wymyślaniem superhistorii. Wiadomym jest nie od dziś, że porządny Anglik zaczyna rozmowę od opisu otaczającej go aury.

Swego czasu starałem się nawet odgadywać sposób bycia i charakter prawdziwego Anglika. Wieczny optymista mówił, że słońce przebija się przez chmury, chociaż lało jak z cebra, natomiast pesymista kręcił nosem, kiedy pogoda była piękna jak marzenie. Niestety na Wyspach więcej jest tych drugich, w dodatku Anglicy łatwo wpadają w depresję.

– Skąd jesteś, przyjacielu? – zadał w końcu przewidywalne pytanie.

Nie sposób go było winić. Akcent polski jest tak silny, że zrezygnowałem już z naśladowania, a raczej udawania, jakiegokolwiek akcentu angielskiego.

– Z Polski jestem – odpowiedziałem.

– Z Polski? Mój ojciec był Polakiem – odparł podekscytowany.

Rozsiadł się wygodnie. Z jego miny wyczytać można było chęć do rozmowy.

– To pewnie ty też mówisz po polsku?

– Niestety, nie mówię. Mój ojciec za to mówił po polsku i rosyjsku.

„Jakżeby inaczej? Co drugi Polak w wieku jego ojca mówi po rosyjsku” – pomyślałem. Wynikało to z systemu, w jakim się wychowywali. W szkole tłukli do głowy niestworzone rzeczy o perfekcyjnie działającym socjalizmie. Ale pewnie on tego nie wiedział. Sądząc po dobrze skrojonym garniturze, dość drogo wyglądających skórzanych butach, wychowywał się pewnie w dobrej rodzinie, chodził do dobrej szkoły i zapewne teraz ma dobrą pracę. Nie interesowała go zatem bolączka ludności wschodnioeuropejskiej, zmagającej się w owym czasie z uciskiem socjalistycznym.

– Z jakiej części Polski pochodził twój ojciec? – zagadałem po chwili.

– Z Zesywa... Zesowia... Czy jakoś tak – nieudolnie starał się wypowiedzieć nazwę miasta, szeleszcząc i plując przy tym niemiłosiernie. Złożył usta w dzióbek, próbował ponownie. – Z Zejsowijia. – Potem rozłożył je jak żaba, naciągnął lewy kącik ust, następnie prawy. Wytrzeszczył przy tym oczy, jakby pokonywał czterdziesty kilometr maratonu. Poddał się po chwili. Jedyne, co mu wyszło, to niezidentyfikowany świst, nijak niepasujący do nazwy miasta. „Oto piękno języka polskiego w ustach obcokrajowca” – pomyślałem.

– Aa... z Rzeszowa. Tak, wiem, gdzie to jest. Byłem tam parę razy. Nawet przyjemne miasto – odpowiedziałem, choć z pobytu w Rzeszowie utkwił mi w pamięci jedynie neorenesansowy ratusz.

– Byłem w Rzeszowie i Warszawie. Piękne miasta. Takie nowe. A i ludzie przyjaźni – mówił mężczyzna.

Z historycznego punktu widzenia nie powinniśmy być aż tak przyjaźni. Bo przecież, kto jak nie my, byliśmy jednym z najbardziej terroryzowanych narodów w Europie. Jak nie z zachodu, to ze wschodu. W przeciągu ostatnich kilkuset lat zbieraliśmy cięgi z każdej strony świata. Już nawet nie wiem, czy to z niezaradności politycznej, czy z własnej głupoty. Na szczęście polski naród jest dość ambitny i po wielu latach wywalczył sobie wolność. Choć „wolność” to pojęcie względne.

– Polska to piękny kraj – przyznałem szczerze. – Gdzie jedziemy, przyjacielu? – zapytałem klienta lekko zdezorientowany. Widząc moje zakłopotanie, sięgnął do kieszeni, wyciągnął zwitek papieru.

– Nie jestem pewien, gdzie to jest. Saint Giles Street. To chyba centrum miasta – powiedział niepewnie, wpatrując się w notatkę.

– Tak, to centrum ze starym ratuszem. – Wiedząc, gdzie jedziemy, czułem się jakoś pewniej.

– Właśnie tam zmierzam, do ratusza. – Twarz mężczyzny pojaśniała. – Powiedz, co sprowadziło cię do Anglii? – zapytał.

– Myślę, że tak jak wszystkich, ciekawość świata, praca, nauka języka – odpowiadałem standardowo, tak jak innym klientom. Nie miałem nic przeciwko opowiadaniu o powodach, z jakich się tu znalazłem, o ile oczywiście klient pytał szczerze.

– To musi być bardzo ekscytujące, wyjazd z własnego kraju, nauka nowego języka, poznawanie nowych ludzi – mówił z zaciekawieniem.

– Też tak sądzę. Kiedy przyjechałem do Anglii, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ile narodowości się tu znajduje. Nie mogłem się do tego przyzwyczaić. W Polsce nie mamy tylu obcokrajowców.

Jak na swój wiek, klient był bardzo ciekawy mojego pochodzenia. Większość młodych Anglików nie interesowała się sprawami obcych. Niemniej jednak miło się z jegomościem rozmawiało i nie miałem zamiaru tego przerywać. Może to ze względu na jego nieporadną polszczyznę, a może po prostu dla zabicia czasu.

– Pewnie wyjazd z własnego kraju ma również negatywne skutki – stwierdził pasażer.

– Niestety, to smutniejsza część prawdy – przyznałem. – Rodzina, znajomi ciągle są w Polsce.

– Znajomości ciągle trzeba pielęgnować. W przeciwnym razie traci się kontakt i pozostaje głucha cisza w telefonie.

Powoli zbliżałem się do centrum miasta. Z powodu licznych objazdów nagiąłem lekko przepisy i przejechałem przez sam środek robót drogowych.

Centrum miasta o tej porze było dość zaludnione. Ludzie, plączący się od sklepu do sklepu, sprawiali wrażenie szukających czegoś, czego pewnie nigdy nie znajdą, czyli najwyższej jakości za najniższą cenę.

W radiu zapowiadali przelotny deszcz. Pogoda znów podsunęła Anglikom temat do dyskusji. Spiker zachęcał słuchaczy do wypowiedzi na temat rosnących cen paliwa, a zbliżające się wybory parlamentarne jeszcze bardziej podgrzewały atmosferę.

– Uważasz, że Anglia to dobry kraj do zamieszkania? – zapytał, słysząc negatywne wieści płynące z radia.

– Gdyby było inaczej, już dawno bym się stąd wyprowadził. Oczywiście różnice kulturowe pomiędzy naszymi krajami są ogromne.

– Masz na myśli coś konkretnego? – Przysunął się bardziej, jak gdyby chciał wyraźniej słyszeć to, co mam do powiedzenia.

– Myślę o mentalności ludzi, standardzie życia i tym podobnym.

– Wielka Brytania to kraj multikulturalny. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu to pasuje – odpowiedział pasażer – Jesteś tu z rodziną? Masz tutaj jakichś znajomych? – zapytał jeszcze, lecz głosem już mniej pewnym, jakby zorientował się, że z każdym jego pytaniem robię się bardziej podejrzliwy.

Swoją drogą, jego dociekliwość znacznie odbiegała od naturalnej ciekawości typowego Anglika. Nawet moi sąsiedzi nie dowiedzieli się ode mnie tylu rzeczy, co on w parę minut. Z natury nie jestem płochliwy, ale ta sytuacja stawała się coraz dziwniejsza.

Szybko podsumowałem fakty. Klient nie był z tego miasta, to oczywiste, skoro nie wiedział, gdzie jest centrum. Ciekawski, jak na Anglika, przy tym wygadany. „Pracownik państwowy albo prawnik” – pomyślałem. Może to lekka paranoja, a może to mój polski podejrzliwy nos zwąchał jakiś podstęp. Pewnie przed wejściem Polski do Unii trząsłbym już portkami, ale w takiej sytuacji, kiedy Polakowi dano wolność „długą i szeroką jak Europa”, mógł co najwyżej sprawdzić mi licencję. Niemniej jednak, postanowiłem być mniej wylewny i ograniczyć nieco przepływ informacji.

– Jestem tu z żoną, reszta rodziny została w Polsce – odpowiedziałem nieśmiało.

– Wybacz moją dociekliwość. Piszę artykuł na temat obcokrajowców z Europy Wschodniej – mówił, jakby wyczuł moją konsternację. – Jestem dziennikarzem. Zadawanie pytań to choroba zawodowa. Właśnie jadę zrobić wywiad z waszym radnym.

– Nie ma sprawy – odpowiedziałem, ukrywając zakłopotanie.

– Sporo Polaków wylądowało w Anglii w ostatnim czasie. Nie boisz się, że Anglicy będą mieli wam za złe, że odbieracie im pracę? – pytał dalej dziennikarz.

Oczywiście musiał zadać to pytanie. Jako rodowity Polak obruszyłem się nieco. Wiele razy słyszałem, że zabieramy Anglikom pracę. Najdziwniejsze, że słyszałem to od ludzi nigdy niepracujących, a będących na państwowych socjalach.

– Parę dni temu był program w radiu o obcokrajowcach, którzy rzekomo zabierają wam pracę. Wiesz, do jakich wniosków doszli? Wypowiadali się pracodawcy, którzy woleli zatrudnić jednego Polaka niż pięciu Anglików. Jak myślisz, z czego to wynika? – pytałem klienta z zauważalną i niekontrolowaną pretensją w głosie.

– Pewnie z tej waszej pracowitości. Słyszałem o was trochę – mówił dziennikarz. – Nie zrozum mnie źle. Nie jestem przeciwny zatrudnianiu ludzi z Europy Wschodniej, ale sam wiesz, że jest tu was trochę za dużo.

– Jeżeli Anglikom zależy na pracy, to dlaczego wielkie magazyny, firmy logistyczne czy fabryki przeładowane są Polakami i innymi narodowościami ze Wschodu? Nie zastanawiałeś się nad tym? Ludzie z tych krajów głodni są pracy. Starają się coś w życiu osiągnąć, a niektórzy z nich nie mają już zbyt wiele czasu. Życie jest za krótkie na czekanie, aż coś się zmieni. Chcą już teraz żyć normalnie. A to im daje Wielka Brytania. – Patrzyłem na klienta, który jakby zamyślił się na chwilę. Nie byłem pewien, czy dobrze mnie zrozumiał. Nie miałem zamiaru uświadamiać mu, dlaczego tu jesteśmy, jak długo zostaniemy i czy w ogóle wrócimy do kraju. Jeżeli chodzi o mnie, to mógłbym wracać nawet dziś, jeżeli znalazłbym dla siebie odpowiednią pracę. A może to tylko taka wymówka?

– Z pewnością masz rację, to nawet smutna historia – stwierdził dziennikarz, wręczając mi pieniądze. Zatrzymałem się tuż przed ratuszem ku uciesze klienta. – Miejmy nadzieję, że każdy znajdzie swoje miejsce, czy miałaby być to Wielka Brytania, czy Niemcy, czy inny kraj. Do zobaczenia. Może się jeszcze kiedyś spotkamy – dodał na zakończenie.

Odjeżdżając z centrum, zerknąłem na tylną kanapę, upewniając się, czy nic nie zostało.

Dostałem nowe wezwanie i skierowałem się w stronę stadionu.

Na pobliskim parkingu starałem się ogarnąć samochód. Pogoda była dość ładna, ale suche powietrze sprawiało, że kurz wdzierał się w najmniejsze szpary auta. Kiedy podniosłem jeden z dywaników, dostrzegłem mały notes leżący na podłodze. W pierwszej chwili pomyślałem, że to notes dziennikarza. Postanowiłem wrócić do urzędu miasta i oddać go właścicielowi. Miałem jeszcze trochę czasu. Starałem się śpieszyć, nie chciałem po raz kolejny narazić się kontrolerowi.

Wchodząc do ratusza, niefortunnie opuściłem notes. Ten otworzył się na ostatniej stronie, na której widniała notatka napisana dużymi czerwonymi literami:

17.04, ok. 15:00 – dwie osoby, M1 – 15 ZJAZD.

Miałem ochotę przejrzeć jeszcze parę stron, ale doszedłem do wniosku, że to prywatne rzeczy.

– Dzwoniłem właśnie w sprawie notesu. – Usły-szałem za plecami znajomy głos. – Chyba coś zostawiłem w twoim aucie.

– Właśnie pana szukam. – Wyciągnąłem rękę z notesem w stronę dziennikarza. – Leżał na podłodze pod dywanem.

– Dziękuję, uratowałeś mi życie. Bez notesu nie poradziłbym sobie. Są tam naprawdę ważne rzeczy.

Oddałem notes. Czym prędzej udałem się do auta. Jednocześnie nie mogłem zapomnieć notatki z ostatniej strony. Siedemnasty wypadał w czwartek, M1 – 15 zjazd, oznaczał stację benzynową przy zjeździe z autostrady. Jadąc po kolejnego klienta, ciągle miałem w głowie datę z notatki. Byłem ciekaw, co wydarzy się owego dnia.2. Trzeci pasażer

Po dość pracowitym poranku postanowiłem zrelaksować się w najbliższym parku. Zostawiłem samochód na parkingu i poszedłem w stronę kafeterii. Kawa, jaką tu robili, nie miała sobie równych. Przez chwilę przeleciało mi przez myśl, aby ułożyć się wygodnie na świeżo ściętej trawie. Po krótkim zastanowieniu uznałem pomysł za zbyt frywolny, poza tym nie chciałbym mieć do czynienia z psimi ekskrementami. Ulokowałem się w taksówce, choć odpoczynku na trawie nie przekreśliłem. Byłem pewien, że jeszcze tam wrócę.

Zbliżały się godziny szczytu. To oznaczało, że ruch w mieście wzmagał się z minuty na minutę. Całe szczęście ja w tym nie uczestniczyłem. Rozkoszowałem się ulubioną kawą. Spośród wielu dobrych rzeczy na tym świecie, kawa jest jedną z nich. Szczególnie podczas relaksu, kiedy z pełną premedytacją pijemy ją, wiedząc, że nie dostarcza ona żadnych witamin, a czasami przysparza więcej problemów niż przyjemności.

Z radia dobiegał nieznany mi utwór. Nie spodobał mi się, ale nie przeszkadzał mi też w odpoczynku. Relaks trwał zaledwie parę minut, kiedy operator wezwał mnie przez radio.

– Mamy tu kobietę w ciąży. Jesteś najbliżej niej. Chcesz tę robotę? Kobieta ma mocne bóle.

Trochę mnie zatkało.

– Wezwij pogotowie, Są godziny szczytu, dużo korków na trasie. A może już rodzi? – mówiłem, chcąc wykręcić się z obowiązku. Wiedziałem, że kontroler będzie nalegał.

– Jakby rodziła, wezwałaby karetkę – odpowiedział głos w radiu. Mówił tak zdecydowanie, że się zgodziłem. Jednocześnie czułem w kościach, że coś pójdzie nie tak. – Kobieta jedzie prawdopodobnie z partnerem – dodał głos z radia.

Wyrzuciłem pół kubka kawy, croissantowi jednak nie odpuściłem. W trakcie wyjazdu z parku utknąłem na chwilę w korku. Spojrzałem na London Road i zacząłem żałować, że przyjąłem zgłoszenie. Korek od miasta, aż do autostrady, teraz i ja w nim stałem.

Godziny szczytu – największa zmora kierowców. Czekanie w korku to jak niekończąca się podróż. Ludzie, mocno podirytowani, czekający na swoją szansę wydostania się z zatłoczonej ulicy. Nie wiem, co mnie napadło, że zgodziłem się na ten kurs. Całe szczęście, że klientka mieszkała niedaleko parku. Nie starałem się nawet wyobrażać, jak wyglądać będzie nasza podróż do szpitala.

Przy klatce schodowej dość wysokiego bloku zauważyłem mężczyznę. Wymachiwał energicznie rękoma. „To zapewne jej nieszczęsny partner” – pomyślałem. Czerwony na twarzy, z wybałuszonymi gałami krzyczał zdyszanym głosem:

– Hej, taksi! Tu... Tu... Tutaj!

Miotał się zakłopotany i nie bardzo wiedział, co robi. Podjechałem do wejścia najbliżej, jak się dało. Przeraźliwy krzyk cierpiącej z bólu kobiety słychać było, zanim pojawiła się przy wyjściu. Nie wróżyło to nic dobrego, zacząłem się lekko niepokoić. Miałem w pamięci korek na London Road, ciągnący się na koniec świata.

Mężczyzna podbiegł do partnerki i pomagał jej iść w moją stronę. Otworzyłem tylne drzwi.

Krzycząca kobieta w ciąży, jej niepewnie wyglądający partner, nieznośnie upalna pogoda oraz korki na drogach to istna mieszanka wybuchowa.

Sądząc po spoconym czole i innych częściach ciała, byłem już zdenerwowany.

Wsiedliśmy wszyscy do samochodu. Kierując się w stronę szpitala, postanowiłem jechać obwodnicą. Miałem nadzieję, że będzie szybciej.

Kobieta znajdująca się na tylnym siedzeniu, ciężko oddychając, trzymała się kurczowo rączki umieszczonej nad drzwiami. Nie wydawała się szczęśliwa, choć mówią, że dzieci to sama radość. Jej partner zdawał się już bardziej spokojny, ale to dlatego, że nie widział korka na London Road.

– Jak się masz? – spytał ni z tego, ni z owego.

– Ja mam się dobrze, ale chyba twoja partnerka nie czuje się najlepiej.

– Nie przejmuj się. Długa droga przed nami. Nie ma jeszcze rozwarcia. Znam się na tym, to już moje szóste dziecko – odpowiedział z dumą mężczyzna.

„Może rozwarcia nie ma, ale na pewno będzie, to długa droga” – pomyślałem.

– Nie widziałeś jeszcze korków w mieście. Nie prędko dotrzemy do szpitala – zakomunikowałem klientowi.

Tymczasem kobieta, zaczęła oddychać coraz głośniej.

– Jak się czujesz, kochanie? – spytał ją partner.

– Niech cię szlag trafi, Bob! Mówiłam, żebyś wcześniej zamówił taksówkę! – krzyczała rozdrażniona pasażerka.

– Może zadzwonić po pogotowie? – zaproponowałem klientom, nieuchronnie wjeżdżając w sam środek korka. – Karetka na sygnale na pewno szybciej dojechałaby do szpitala.

– Zanim karetka dojedzie, my będziemy już na miejscu – skwitował Bob.

Niestety mówił prawdę, nie byłoby szybciej po wezwaniu pogotowia.

Kobieta już wiła się z bólu. Jej partner, korzystając z postoju na czerwonym świetle, przesiadł się na tylne siedzenie. Widać było, że i jemu adrenalina znów podskoczyła.

– Panie, odbierałeś pan kiedyś poród? – Bob zaskoczył mnie pytaniem.

„No jasne, odbieram porody codziennie, od kiedy zostałem taksówkarzem” – odpowiedziałem w myśli.

– Coś pan, zwariował? Jestem kierowcą, nie położną!

Przyznam, że niemal wyprowadził mnie z równowagi. Starałem się jednak zrozumieć jego sytuację. Przecież to niczyja wina, że dziecku chciało się wychodzić na świat właśnie w godzinach szczytu. Właśnie wtedy, kiedy odbywałem swoją przerwę.

Kobieta już nie tylko głośno oddychała, ale wydzierała się wniebogłosy.

– Cholera, Bob! Ty nieudaczniku! Zawsze tak z tobą jest. Nigdy nie można na ciebie liczyć! – Mężczyzna zamilkł po tych słowach.

– Nie denerwuj się, kochanie, zaraz będziemy na miejscu – odparł Bob po chwili.

Niewątpliwie dawał sobie dzielnie radę z emocjami. Starał się być opanowany i gotowy na każde skinienie partnerki.

– Gdybym do ciebie nie zadzwoniła, dalej siedziałbyś w tym pieprzonym pubie! – Wykonała kilka głośnych oddechów, wypuszczając i wciągając powietrze z podręcznikową precyzją. Widać było, że przygotowywała się do porodu od dawna. – Wiedziałeś przecież, że lada chwila będę rodzić – rzuciła w stronę Boba.

Sytuacja zrobiła się bardziej napięta, kiedy mężczyzna zakomunikował, że jest mu niedobrze.

Skierowałem się w stronę dużego ronda, łączącego wyjazd z miasta z drogą ekspresową prowadzącą do autostrady. Miałem cichą nadzieję, że ruch tam będzie mniejszy.

Jakaś młoda para całowała się namiętnie na przystanku autobusowym. Przynajmniej ci mieli chwilę spokoju. Wyłączyłem radio i próbowałem skupić się na prowadzeniu auta. Bob otworzył tylne okno.

„Świeże powietrze dobrze wam zrobi” – pomyślałem. Krzyk wydobywający się z taksówki ugodził w uszy kierowcę jadącego obok. Patrzył w naszą stronę, starając się dociec, co dzieje się w moim samochodzie.

– Kobieta w ciąży! – krzyknąłem przez okno. „I jej rzygający partner” – dodałem już w myśli.

Kiwnął zrozumiale głową.

– Może w czymś pomóc?

– Nie, dziękuję. Myślę, że sytuacja jest pod kontrolą. Prawda, Bob? – zwróciłem się do Boba, który trzymał partnerkę w objęciach, starając się dodać jej otuchy.

– Nie jestem pewien, ale chyba z Kristy jest coraz gorzej – oznajmił mężczyzna.

Słysząc to, jadący obok kierowca wyciągnął ze schowka policyjnego koguta.

– Jedź za mną! – krzyknął.

Nigdy nie myślałem, że ucieszę się na widok policjanta. Z chwilą włączenia syreny jadące przed nami pojazdy rozstąpiły się, niczym biblijne morze. Ruszyłem za nim, wyprzedzając samochody uwięzione w korku. Policjant zawrócił na najbliższym skrzyżowaniu i pędził w sam jego środek. Nie zastanawiając się długo, zrobiłem to samo. Nigdy nie jechałem w kordonie policyjnym, co sprawiło, że sytuacja stała się dość ekscytująca. Pod eskortą wozu policyjnego podróż trwała zaledwie parę minut. Podjeżdżając przed główne wejście szpitala, zauważyłem ekipę pielęgniarek gotowych na przyjęcie pacjentki. Jakimś sposobem wiedzieli już o kobiecie w ciąży. Pewnie policjant, za którym jechałem, dał im wcześniej znać. Kobieta, wysiadając, kiwnęła jeszcze głową, dziękując za szybkie dowiezienie na miejsce.

– Dziękuję, jestem ogromnie wdzięczny – powiedział już z pełnym spokojem Bob.

– Podziękowania należą się policjantowi. Ja tylko jechałem za radiowozem.

– Nie ma sprawy. Mnie też nie było na rękę stanie w korku – odparł z uśmiechem policjant.

– Miejmy nadzieję, że z twoją partnerką i dzieckiem będzie wszystko dobrze. Idź teraz do nich – zasugerowałem Bobowi.

Cieszyłem się z takiego obrotu sprawy. Nie miałem ochoty na przyjmowanie porodu w samochodzie. Po pierwsze, nie wiem, jak to się robi. Po drugie, padłbym pewnie martwy na widok krwi.

– Może kiedyś wyskoczymy na jakieś piwo – rzucił jeszcze Bob.

Teraz dopiero wyczułem jego nieświeży oddech. Stres podczas kursu sprawił, że nie czułem tego zapachu wcześniej, co mnie nawet cieszyło. Z tego wszystkiego zaschło mi w gardle. Kilka łyków niezdrowej coli i w drogę. Wsiadając do samochodu, rzuciłem jeszcze okiem na kobietę w ciąży, która jakby spokojniej, ale wciąż głośno krzyczała na Boba.3. Sobotni wieczór

Kolejne wezwanie. Jechałem szeroką ulicą i było całkiem przyjemnie. Pogoda dopisywała. Ciemne gwiaździste niebo powodowało wyjątkowy nastrój.

Powinienem leżeć na hamaku w ogrodzie z małą butelką schłodzonego piwa. Ale cóż, trzeba było znowu ratować świat. Trzeba było rozwieźć spragnionych uciech ludzi. Ułatwić im drogę do upojenia alkoholem czy innymi środkami odurzającymi.

Zerknąłem na radio i dowiedziałem się, że pierwszą osobą, którą uratuję, będzie Ivon. Pewnie młoda, atrakcyjna dama, która postanowiła socjalizować się w centrum miasta.

Jechałem przez park. Skręciłem w słabo oświetloną przecznicę. Zauważyłem brak dziewczyn na ulicy. Z reguły stały na rogu Grafton Street i Saint Andrews Road, oferując wszelkiego rodzaju usługi, jak i pełen wachlarz chorób wenerycznych. Pewnie ostatniej nocy słaby ruch w interesie skłonił je do przemieszczenia się na inny, bardziej atrakcyjny teren. Albo też postanowiły dać sobie spokój, choć to mało prawdopodobne. Zawód ten wymaga pełnego poświęcenia cennego czasu, ciągłego wyczekiwania i łapania okazji. Czyli podobnie jak na taksi.

Minąłem sklep hinduski z tanimi artykułami spożywczymi. Tanimi tylko z reklamy. Nie były one ani tanie, ani dostatecznie świeże. Niedobrze mi się zrobiło, kiedy pomyślałem o kupionym tam chlebie. Miał być wypiekany parę godzin wcześniej, tymczasem produkt ten posiadał dziwne ślady pleśni, stanowiącej świetną pożywkę dla różnego rodzaju bakterii.

Zatrzymałem się na światłach obok sportowego coupe. Potężne, dobrze wyczyszczone felgi, mieniły się w blasku ulicznych lamp. Rozglądałem się dookoła, próbując dostrzec coś ciekawego. Coś, co wypełniłoby czas oczekiwania na zielone światło. Niestety, nic się nie działo. Wróciłem wzrokiem na stojący, wypucowany pojazd. Pomyślałem, że jego właściciel to pewnie prezes dużej firmy lub manager. Albo po prostu handlarz narkotyków, bo takich tutaj nie brakowało. Co rusz słyszało się o kolejnym odkryciu całodobowej hodowli roślin, niemieszczącej się w przepisach prawnych, określających uprawę pospolitych używek.

Niemniej jednak auto miał ładne, a co za tym idzie – nietuzinkowy gust. Doczekawszy się zielonego światła, ruszyłem przed siebie. Kątem oka zauważyłem kierowcę, również czekającego na zielone światło. Z ogromnym zaangażowaniem dłubał w nosie. „A to pech” – pomyślałem. Nie spostrzegłem go wcześniej i tym samym prawie umknął mi żenujący widok kierowcy w podeszłym wieku.

Przy kolejnym skrzyżowaniu zwolniłem i zacząłem przyglądać się numerom domów. Numer, który mnie interesował, to trzydzieści dwa. Powoli dotarłem do numeru trzydzieści z nadzieją, że dostrzegę upragnioną trzydziestkę dwójkę. Ale gdzie tam. Po numerze ani śladu. Co więcej, skończył się już budynek. Oznaczało to, że łatwo nie będzie i trzeba wysiąść z samochodu. Udałem się więc na poszukiwania.

Na ulicę wyszła kobieta, ale nie pasowała mi do klientki o imieniu Ivon. W każdym bądź razie, nie tak sobie ją wyobrażałem. Była większa, niż mi się wydawało. Była większa, niż wydawałoby się komukolwiek. Człowiek wyobrażać sobie może różnych klientów, różnych narodowości, wyznań czy wielkości, a i tak nie zgadnie, kto czeka za rogiem.

– Halo! Jesteś z tej taksówki? – zapytała głośno.

– Tak. Ty jesteś Ivon? – pytałem, szukając w pamięci dopuszczalnej masy całkowitej mojego pojazdu. Na szczęście kobieta mieściła się w normach.

Wsiedliśmy do samochodu, ruszyłem w stronę centrum.

– Jak dziś wygląda miasto? Dużo ludzi? – zagadała pasażerka.

– Nie wydaje się zbyt zaludnione, ale jest wczesna godzina. Pewnie zrobi się tłoczniej po dwudziestej drugiej.

– Tak też sądzę. Zanim wyrzucisz mnie w centrum, czy moglibyśmy podjechać po kolegę na South Bridge? – spytała.

– Oczywiście.

Słysząc nazwę ulicy, gwałtownie skręciłem w wąską przecznicę z nadzieją, że to pomoże mi szybciej przedostać się do nowego miejsca przeznaczenia. Nie miałem nic przeciwko zmianie planów. Dłuższy kurs, większy zarobek.

Nowe bloki mieszkalne na South Bridge wyglądały imponująco. Budowane kilka lat temu, dodawały uroku otaczającej, ceglanej architekturze. Mieszkali tu najczęściej ludzie młodzi, pracujący w centrum miasta.

Wpatrując się w pobliskie okno, gdzie rozgrywała się domowa impreza, czekaliśmy na przyjaciela klientki. Głośne rozmowy, przerywane wybuchami śmiechu, świadczyły o dobrej zabawie. To jedyna wada mieszkania wśród ludzi młodych. Balangi były tu na porządku dziennym.

Postój nie trwał zbyt długo. Kolega klientki sprawiał wrażenie sympatycznego. Ubrany w jasną, obcisłą koszulę, nieskutecznie maskującą wielki brzuch. Na nogach grafitowe, przykrótkie dżinsy oraz prawidłowo wypastowane mokasyny. Wsiadł do auta, pocałował klientkę w policzek.

– Cześć, ludzie! Jak się macie? – przywitał się pytaniem, nie oczekując jednak na odpowiedź.

W jego głosie można było wyczuć podekscytowanie sobotnią nocą.

– Witam – odpowiedziałem grzecznie.

Do centrum jechaliśmy możliwie najkrótszą drogą. Nie było to nic miłego z powodu progów spowalniających, które, jakże skutecznie, rujnowały zawieszenie mojego auta. Ciężar, jaki się w nim znajdował, też nie pomagał w szybkim dotarciu do celu.

– Czy mogę zapytać o coś osobistego? – zapytała z lekkim skrępowaniem klientka.

– Oczywiście – odparłem, zastanawiając się, o co chce zapytać.

– Mówisz ze wschodnioeuropejskim akcentem. Jesteś z Rosji?

– Ach... tak... akcent. To polski akcent. Jestem z Polski – odpowiedziałem z ulgą, ciesząc się, że nie zapytała o coś bardziej osobistego.

– Długo jesteś w Anglii?

– Około pięciu lat.

– Podoba ci się tutaj? – pytała z zaciekawieniem klientka.

„Pewnie znów z gazety albo radia” – pomy-ślałem.

– Na początku podobało mi się, nawet bardzo. Lecz po paru latach wydaje mi się, że czas wracać.

– Jestem ciekawa, ile razy to już mówiłeś. Ja nie mogłabym mieszkać z dala od rodzinnych stron, od znajomych i przyjaciół. Ale wiem, że czasami tak trzeba. Wyjechać, zatęsknić, tak po prostu. Zatęsknić za miejscami, za ludźmi...

Ucichła na chwilę, chcąc zebrać myśli. Nie przerywałem, ciekaw byłem jej opinii.

Tęsknota za rodzinnym domem, Polską i „swoimi” miejscami prześladowały mnie co prawda ostatnio, ale nie do tego stopnia, by dzielić się tym z klientami. Uczucie tęsknoty nie było wcale przyjemne.

– Mam paru znajomych. Też Polacy. Mieszkają w Anglii ładnych parę lat. Zawsze powtarzają, że w tym roku na pewno wrócą do Polski, ale ciągle coś ich tu trzyma – opowiadała klientka.

Może wyglądała na niezbyt zadbaną, ale przyznać muszę, że jej tok rozumowania i nienaganny sposób wypowiedzi zaskoczył mnie bardzo. Sprawiała wrażenie sympatycznej, otwartej na dialog osoby. Zrobiło mi się trochę głupio, że tak źle z góry ją oceniłem. To kolejna „cecha” nas Polaków, „Jak Cię widzą, tak Cię piszą”. Nie dało się ukryć, że i ja oceniałem innych po pozorach.

– Ludzie zawsze szukali lepszego miejsca, wygodniejszego życia. Czasami trzeba przemierzyć wiele mil, aby w końcu wrócić do siebie, docenić to, co się ma – odpowiedziałem.

– Co myślisz o Anglikach? Spotkałeś się z rasizmem w Anglii? – spytała ciekawska kobieta.

– Nie spotkałem się z rasizmem czy nacjonalizmem wobec siebie. Nie oznacza to jednak, że ich w Anglii nie ma – mówiłem, nie krępując się angielskich klientów. – I choć Brytyjczycy zarzekają się, że zjawisko to słabnie, to jestem innego zdania. Co prawda Polacy na Wyspach są raczej lubiani.

– Tak też sądzę. Polacy to bardzo pracowity naród – dodała pasażerka.

Ciekawe, czy bylibyśmy lubiani, nie robiąc nic, a jedynie wykorzystując angielski system, tak jak robią to inne narodowości. Wiele rodzin wychodzi z założenia, że im więcej masz dzieci, tym bardziej się opłaca pobyt w Anglii. Dostają zapomogi, benefity, żyją sobie, nie pracując, w odróżnieniu od większości Polaków, którzy jako prawi obywatele Europy, starają się za wszelką cenę czegoś dorobić. Nie wiedziałem już, co było lepsze. Patrząc na niektórych Anglików, dochodziłem do wniosku, że chyba mają trochę racji. Bo po co wysilać się i walczyć o dobra doczesne? Najważniejszy jest spokój ducha i optymistyczne nastawienie do życia, a w tym pomaga im znana na całym świecie angielska pubowa kultura.

– Poza tym łączy nas również historia – mówiła dalej klientka. – Kilku moich znajomych historyków z Londynu opowiadało mi o polskich żołnie-
rzach, zwłaszcza o pilotach.

– To prawda. Stara emigracja wciąż tu jest. – Skojarzyłem fakt, o którym wspomniał mi pewien stary Polak mieszkający w Northampton. – Zdaje się, że na terenie uniwersytetu znajdował się obóz dla uchodźców wojennych.

– Niektórzy z nich zostali w Anglii, część wyjechała do Ameryki, inni do Australii.

Niewątpliwie miała nad wyraz szeroki zasób wiadomości na temat miasta, jak i historii. Nie wypadało mi pytać, skąd te informacje. Może z racji wykonywanego zawodu? A może po prostu lubiła historię?

Zbliżaliśmy się do celu. Centrum miasta zdawało się tętnić życiem. Roześmiane twarze „tubylców” wędrujących od baru do baru dowodziły, iż jest sobota wieczór. Ktoś załatwiał potrzebę, pod jakże pięknie zaaranżowaną wystawą sklepową. Ktoś trzymał się poręczy, zastanawiając się, w którą stronę pójść. W takim stanie upojenia ciężko było podjąć decyzję. Nogi delikwenta odmawiały już posłuszeństwa, a przecież cała noc przed nim. Inni posilali się chemicznym jadłem z pobliskich takeaway’ów.

Chaos, jaki tu panował, potwierdzał, że młodzież nie kontrolowała się już wcale.

– Najwyraźniej tym razem wieczór dla niektórych zaczął się wcześniej – mężczyzna podsumował obraz za szybą.

– Dla niektórych już się nawet kończy – odpowiedziałem z zażenowaniem.

– Ci ludzie nie powinni pić alkoholu – dodała klientka, widząc grupę młodych mężczyzn zataczających się niemal pod koła mojego samochodu.

Zatrzymałem się przy Bridge Street, skasowałem klientów. Przez chwilę wpatrywałem się w pijaną młodzież. Ich „fundamenty cywilizacyjne”, już mocno zachwiane i wyrysowane na wykrzywionych od alkoholu twarzach, przypomniały mi studenckie lata w Polsce. Nie mogłem uwierzyć, że i ja tak kiedyś wyglądałem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: