Wyspy szczęśliwe - ebook
Wyspy szczęśliwe - ebook
Wrażliwa, ufna, trochę naiwna Joanna pragnęła od życia tylko jednego: chciała mieć rodzinę. Taką, w jakiej sama dorastała, zanim rodzice zginęli w wypadku. Skończyła studia, ale nie myślała o pracy i robieniu kariery. Młodzieńcza miłość zaowocowała ślubem i dzieckiem. Joanna była szczęśliwa, spełniły się jej marzenia. Tomasz prowadził firmę, zarabiał na dobre życie, Joanna zajmowała się córeczką, domem, ogrodem - i to był jej bezpieczny świat.
Pewnego dnia Joanna budzi się w zupełnie nowej rzeczywistości. Musi stawić czoło dramatycznej sytuacji i zmierzyć z własnymi słabościami, a jest do tego zupełnie nieprzygotowana.
W tym najtrudniejszym czasie swojego życia poznaje ludzi, którzy uświadamiają jej, że życie to wzloty i upadki. I to nie sukcesy nas kształtują, lecz przeciwności losu.
Wioletta Sawicka urodziła się i mieszka na Warmii. Z wykształcenia jest pedagogiem, ale zawodowo realizuje się jako dziennikarka. Jej specjalnością są reportaże. Od zgiełku życia wyciszenia szuka w warmińskich lasach i w Bieszczadach, którymi jest niezmiennie zafascynowana. Pasjonatka literatury, wędrówek bezludnymi szlakami oraz rowerowych wypadów. Mężatka, matka dwójki dzieci. Autorka powieści „Wyjdziesz za mnie, kotku?”, „Będzie dobrze, kotku” „Jeśli się odnajdziemy, kotku” i „Dzień cudu”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-477-6 |
Rozmiar pliku: | 599 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Joanna stała pośrodku salonu w swoim domu, powoli rejestrując to, co miała przed oczami. Widziała, ale kompletnie nie rozumiała, co widzi. Wszędzie, na każdym meblu, sprzęcie, obrazie, na porcelanie, widniały dziwne białe naklejki z czerwonymi pieczęciami. Było ich tyle, iż miała wrażenie, że wirują jej w oczach. Intuicyjnie czuła, że wydarzyło się coś bardzo złego. Coś, czego jej mózg jeszcze nie wychwycił. Jakby wyłączył zdolność przetwarzania informacji, a przecież funkcjonował.
Oddychała, poruszała oczami, nawet słyszała za plecami rumor, gdy Artur wnosił do domu walizki jej i Tosi. Przecież nie zwariowała.
Jeszcze przed chwilą, gdy żartowali w samochodzie Pakulskich, mózg Joanny zachowywał się, jak należy. Pamięta, że była wdzięczna przyjaciołom za podwiezienie do Izabelina. Tomasz, jeszcze nim wystartowali z Palermo, zapowiedział, że nie będzie mógł po nie przyjechać na lotnisko, ponieważ zatrzymały go pilne sprawy.
Aby zrekompensować przyjaciołom nadłożenie drogi, Joanna zaprosiła ich na niedzielny obiad. To też dokładnie pamiętała. Tak samo jak swoją radość, gdy otworzyła się brama i wjechali na podjazd przed domem. Nie nazbyt okazałym, nie za skromnym, takim w sam raz. Po białych ścianach pięły się róże, duże okna zdobiły fantazyjnie upięte firany, a czerwony dach wieńczył wiatrowskaz ozdobiony czterolistną koniczyną. Pamięta, że z czułością spojrzała na powitalną tabliczkę z nazwą willi – „Wyspy szczęśliwe”.
Przed oczami stanął jej dzień, gdy Tomasz przytwierdził ten szyld do bramy. Śmiał się z nazwy, którą Joanna zaczerpnęła z wiersza Gałczyńskiego, ale dla niej była kwintesencją tego, o czym całe życie marzyła, dorastając w dystyngowanym, lecz chłodnym domu ciotki Eleonory.
Joanna nie pragnęła od życia niczego więcej, jak tylko odizolowanego od świata miejsca, gdzie będzie panować miłość, czułość i spokój. I taki świat stworzyła. Błogosławiła los, który obdarzył ją tak hojnie, jakby chciał wynagrodzić jej to, co kiedyś brutalnie odebrał.
Wyszła za Tomasza wbrew całemu światu, zwłaszcza wbrew ciotce i Adamowi, lecz nie żałowała ani jednej sekundy ze wspólnie przeżytych sześciu lat. Kochający mąż, śliczna córeczka, wymarzony dom i rodzina, którą stworzyli. Temu oddała całe serce.
Nawet dwa tygodnie poza tym miejscem dla Joanny były wiecznością. Nigdzie nie czuła się tak dobrze i bezpiecznie jak w swoim domu. To był jej raj. Jej wyspy szczęśliwe, do których właśnie wracała.
Pamięta dokładnie te wszystkie ciepłe uczucia, które towarzyszyły jej od bramy do wejścia do domu. Z niecierpliwością dziecka przekręcała zamek w drzwiach, a gdy je otworzyła i z rozkoszą wciągnęła w nozdrza znajomy zapach, była w euforii. Tylko dlaczego teraz czuła się jak ogłuszona?
Ostrożnie podeszła do pierwszej karteczki naklejonej na pianinie, przy którym stała już Tosia. Dziewczynka przysunęła pulchny paluszek do pieczątki i czytała po literkach. Joanna zbliżyła się do córeczki i wbiła wzrok w okrągły stempel.
– K… o... mamusiu, dobrze czytam? Ale dalej nie umiem. – Pięciolatka skierowała ufne oczka na matkę. – Co tu pisze?
Komornik, dokończyła w myślach Joanna i struchlała ze strachu. Czuła, jak oszalały puls rozrywa jej szyję i skronie. Mogła ze słuchu policzyć jego uderzenia.
– Co tu pisze, mamusiu? – Mała pociągnęła ją za sukienkę. – I czemu tak dużo pisze?
– Tuuu… piszeee… – wyjąkała Joanna przez zaciśnięte gardło.
– Tosiu, chodź, przywitasz się ze swoim pokoikiem. – Skonsternowana Dominika Pakulska wzięła dziewczynkę za rączkę i poprowadziła w głąb domu.
Joanna poczuła na plecach dłoń Artura. Odwróciła się powoli w jego stronę. Bezgłośne słowa zatrzymały się na jej ustach, w szeroko otwartych niebieskich oczach malowało się absolutne zdziwienie. Artur podprowadził ją do kanapy.
– Przyniosę ci wody, żebyś nie zemdlała – powiedział zszokowanej kobiecie i ruszył do kuchni.
– Mamusiu! Mamusiu! – Usłyszała wołanie córeczki i tupot jej nóżek. – U mnie też są takie karteczki. Tatuś wymyślił nową zabawę? – Dziewczynka z impetem wskoczyła matce na kolana i objęła ją za szyję.
Ta gwałtowna pieszczota dziecka, jej pachnące waniliowym szamponem jasne loczki, uścisk pulchnych łapek sprawiły, że Joanna otrząsnęła się z chwilowego odrętwienia.
– Tak – wykrztusiła. – To taka nowa… zabawa.
– Jaka? Jaka? – dopytywała się podekscytowana Tosia.
Wrócił Artur.
– W kuchni też kom… – zaczął, ale się zmitygował, widząc ostrzegawcze spojrzenie żony. Ta wskazała dyskretnie na dziecko, kładąc palec na ustach. – W kuchni też kom… pletnie się gubię. Nie mogłem znaleźć szklanki – skłamał na poczekaniu. – Wypij, poczujesz się lepiej.
– Może chcesz tabletkę? – spytała z troską Dominika. Usiadła przy Joannie i objęła ją za ramiona.
– Jesteś chora? – Dziewczynka się zmartwiła.
– Nie, córeczko. – Joanna upiła łyk wody. – Jestem tylko zmęczona i bardzo chciało mi się pić. Może pójdziesz do ogrodu na huśtawkę?
– Świetny pomysł. – Dominika wstała, aby otworzyć drzwi na taras. – Idź, Tosiu, przewietrzysz się po tej długiej podróży.
Do pokoju wpadło letnie powietrze przesycone słodkim zapachem róż. Promienie popołudniowego słońca rozproszyły się miękko po salonie. W takim świetle prezentował się szczególnie pięknie. Urządzony w drewnie i ciepłych kolorach był wyjątkowo przytulny, ale Joanna po raz pierwszy poczuła się w nim nieswojo, wręcz obco. Jakby już nie był jej. To absurdalne, ale tak właśnie pomyślała.
Dominika na powrót usiadła przy Joannie, a Artur przechadzał się po pokoju i przyglądał zajętym sprzętom.
– Joasiu, to musi być jakaś pomyłka – odezwała się koleżanka. – I mam nadzieję, że da się to jakoś racjonalnie wyjaśnić. Artur, jak sądzisz?
Odstawił na komódkę srebrną ramkę ze zdjęciem Tomasza. Na niej też widniała karteczka od komornika.
– Pomyłki się zdarzają – przyznał, strzepując z palców niewidoczne paprochy. – Komornicy są wredni. Najpierw zajmują wszystko jak leci, a potem trzeba odkręcać sprawę. Ale my tu nic nie wyjaśnimy. Najlepiej zrobi to Tomek.
– No właśnie. – Dominika wpadła mężowi w słowo. – Gdzie on jest?
– Nie wiem, kiedy rozmawialiśmy ostatnio, mówił, że ma jakieś spotkanie. Naprawdę uważacie, że to pomyłka? – spytała, szukając potwierdzenia u przyjaciół.
Ci jak na komendę jednocześnie wciągnęli powietrze. Artur przejechał ostrożnie ręką po starannie wymodelowanych blond włosach. Dominika zdjęła zawój z głowy. Dziesiątki brązowych warkoczyków rozsypały się na jej opalonych ramionach i opadły na hinduską sukienkę.
– No cóż. – Pakulski odezwał się pierwszy, wytrzymawszy wyczekujące spojrzenie Joanny. – W życiu pewna jest tylko śmierć. Poza tym wszystko inne jest, niestety, możliwe.
– Boże – szepnęła Joanna prawie nieruchomymi wargami – nawet tak nie mów. Przecież rozmawialiśmy kilka godzin temu, przed wylotem z Palermo. Powiedziałby, gdyby coś było nie tak. Pytałam, czy wszystko w porządku. Zapewnił, że w najlepszym, zresztą przez cały czas mi to mówił. Nic z tego nie rozumiem.
– Sama widzisz – odrzekła Dominika, gładząc ją po plecach. Pod palcami wyczuwała delikatne drżenie. – Skoro nic ci nie powiedział, to znaczy, że nie ma większego problemu. Poważnych spraw nie da się ukryć. Może podżyrował komuś kredyt albo miał jakieś chwilowe trudności, jak to w firmie? Może już wszystko załatwił, tylko nie miał czasu pozdejmować przed twoim przyjazdem tych kartek? – podsuwała. – A nic ci nie mówił, żebyś się nie martwiła niepotrzebnie.
– Naprawdę tak myślisz? – Joanna spojrzała na nią z nadzieją.
– Tak mi się wydaje – odparła tamta ostrożnie.
– Dlatego na razie głowa do góry, najgorzej to martwić się na zapas – dodał mąż Dominiki, zerkając na zegarek. – Nika, dochodzi piąta. Musimy wracać do domu, Emilka czeka. Zanim dojedziemy do Wilanowa, to godzina zejdzie, a już stęskniłem się za tą gadułą. Dwa tygodnie bez jej paplania to za długo.
Dominika się podniosła.
– Dzwoń do Tomka i daj znać od razu, jak czegoś się dowiesz.
Cmoknęła policzek Joanny, pomachała ręką Tosi na pożegnanie i wyszła z salonu, a za nią Artur.
*
W tym samym czasie, kiedy Joanna wciąż tkwiła oszołomiona na sofie, Eleonora Krzemieniecka-Gintowtt odłożyła gazetę. Starsza pani, zgodnie ze swym arystokratycznym pochodzeniem i wychowaniem, zazwyczaj nie okazywała gwałtownych emocji, ale po tym, co właśnie przeczytała, zawołała głośno:
– O mój Boże! O Boże!
Jej głos wypełnił ciasne, zastawione sprzętami, dwupokojowe mieszkanie w kamienicy przy Nowym Świecie. Pełno w nim było obrazów, kilimów, zdjęć, wysłużonych mebli i kwiatów umieszczonych na słupkach na tle oliwkowych ścian. Gromkie wołanie zbudziło śpiącego w fotelu starszego mężczyznę. Z jego rąk wysunęła się sfatygowana książka. Sięgnął po nią z trudem, jego osiemdziesiąt lat coraz bardziej dawało się we znaki.
– Ludwiku! – zawołała z sąsiedniego pokoju zdenerwowana małżonka. – Podaj mi, proszę, krople nasercowe!
Eleonora osunęła się na oparcie stylowego krzesła i wachlowała twarz gazetą.
Co ją podkusiło, żeby kupić dziś „Wyborczą”? Zazwyczaj czytywała „Rzeczpospolitą” lub „Tygodnik Powszechny”, od „Wyborczej” stroniła. I akurat dziś, znęcona załączonym do gazety dodatkiem o planach przyszłorocznej waloryzacji emerytur, kupiła ją także. Ich skromniuteńki domowy budżet, który ledwo wiązał koniec z końcem, powitałby z wdzięcznością każdy dodatkowy grosz. A że pani Eleonora miała w zwyczaju czytać prasę od deski do deski, by nie marnotrawić wydanych pieniędzy, natknęła się na hiobową wieść, po której nie mogła dojść do siebie.
– Eleonoro, cóż takiego się stało? – Rozległo się szuranie dziennych pantofli i w salonie zjawił się Ludwik Gintowtt.
Niewysoki przygarbiony starszy mężczyzna o gęstych białych włosach miał na sobie bonżurkę, pod nią pastelową koszulę i apaszkę pod szyją. Jego jedna dłoń, z rodowym sygnetem na palcu, spoczywała na lasce, którą się podpierał. W drugiej niósł maleńką tackę z kroplami i szklanką wody. Ostrożnie postawił wszystko na stole, starając się zapanować nad narastającym drżeniem ręki. Starość jednak się nie udała Panu Bogu, pomyślał, nie pierwszy raz zresztą, i usiadł obok ogromnie poruszonej czymś małżonki.
– Pytasz, co się stało? – Eleonora przyjęła bardziej elegancką pozycję. – Proszę, spójrz, czytaj. Sam zobaczysz, co się stało. – Podsunęła mężowi gazetę.
– Nie wziąłem okularów – stropił się pan Ludwik, pochylając głowę nad zupełnie nieczytelnymi w tym momencie drobnymi literkami.
– Weź moje. – Starsza pani zdjęła z pomarszczonej twarzy, wciąż noszącej ślady dawnej urody, prostokątne szkła w złotych oprawkach.
Wzdychając raz po raz, wyjęła szczypczykami ze srebrnej cukiernicy kostkę cukru, po czym zaczęła ją nasączać precyzyjnie odmierzanymi kroplami. Zażyła lekarstwo, poprawiła gustowną broszkę pod szyją jedwabnej bluzki, przycisnęła dłonią siwe włosy, ułożone w fale, i czekała, aż mąż skończy czytać.
– I co teraz powiesz? – zapytała, gdy odłożył gazetę. Małżonek gładził czubkami palców zielony welurowy obrus, wyraźnie coś rozważając.
– Eleonoro – odezwał się po chwili. – To zapewne nieporozumienie, które da się, jak mniemam, wyjaśnić. Nie wierzę, aby…
– Nieporozumienie? – przerwała mu żona.
Tego również nie miała w zwyczaju. Przerywanie rozmówcy uważała za wyjątkowy nietakt i brak ogłady, teraz jednak nie mogła się powstrzymać.
– Ależ, mój drogi, tu wszystko się zgadza. Nie ma mowy o nieporozumieniu!
– No cóż – Ludwik Gintowtt westchnął ciężko – jeśli istotnie to prawda, jest to bardzo przykra sytuacja. Bardzo.
– Przykra? – Pani Eleonora z trudem powściągnęła oburzenie. – Ludwiku, to skandal, hańba, sromotny wstyd!
– Eleonoro – powiedział łagodnie, kładąc rękę na jej dłoni. – Proszę, nie unoś się, jeszcze sobie zaszkodzisz. Trzeba zaczekać na wyjaśnienie tej sytuacji i wtedy zastanowić się, co począć.
– Nie byłoby tej sytuacji, gdyby ktoś kiedyś mnie posłuchał. – Jego małżonka delikatnie uderzyła czubkami palców w stół. – Prosiłam, ostrzegałam, perswadowałam, ale ona postawiła na swoim. Adam też jej tłumaczył, przypomnij sobie tamtą koszmarną awanturę. Boże Wszechmogący! – Splotła dłonie i spojrzała w sufit. – Mój pradziad zginął w powstaniu styczniowym, dziadek walczył pod marszałkiem Piłsudskim, siostra poległa w powstaniu warszawskim. Ojca, jak tylko wrócił z wojny, zakatowali na Rakowieckiej. Z mojej świętej pamięci matką i maleńkim Fryderykiem zostaliśmy sami na świecie, prawie bez kawałka chleba. Matka wyprzedawała, co mogła, żeby przeżyć, ale godności, rodowej dumy Krzemienieckich nie utraciła. Boso, ale w ostrogach, tak nam zawsze mówiła, i to dla mnie nienaruszalna świętość. – Przyłożyła rękę do piersi i załkała cicho.
– Wiem, moja droga. – Pan Ludwik westchnął głęboko. – Twoja rodzina wiele przeszła. Innych też los nie oszczędzał.
Zerknął na złoty sygnet z wytłoczonym w nim herbem, jedyną pamiątkę, jaka mu została po ojcu. Nie chciał bardziej rozdrażniać i tak roztrzęsionej małżonki, więc zachował dla siebie bolesne wspomnienia.
– Tak. Nasza historia pisana jest krwią i cierpieniem – nieco patetycznie podsumowała Eleonora. Jednak nie było w tym krzty udawania, tylko manifestacja przekonań, którym niezmiennie hołdowała. – Krzemienieccy nieraz kładli na szali największe ofiary. I ja to podziwiam. Można wszystko stracić, majątek, życie, ale w słusznej sprawie. Dla honoru, ojczyzny, wyższej idei, ratowania bliskich, jednak nie w taki sposób! – Popukała palcem w gazetę. – Toż to upadek! Pohańbienie rodowego nazwiska! Sprzeniewierzenie wartości! Ona przecież też po ojcu jest Krzemieniecka! Hrabianka Krzemieniecka pójdzie z torbami!
– Zastanawia mnie jedno… – Pan Ludwik potarł ręką czoło. – Dlaczego Joasia nic nam wcześniej nie powiedziała?
– No właśnie, dlaczego? – Starsza dama jakby oprzytomniała. – Liczyli, że wszystko się ukryje? To wręcz niedorzeczne. A Joasia wciąż jest taka naiwna. Co począć, Ludwiku, co począć? – Posłała małżonkowi pytające spojrzenie.
– Nie wiem, moja droga – odparł bezradnie. – Musimy zaczekać, aż się z nią rozmówimy.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI